Wywiady
Michał Sokół (Killsorrow)

Po trzech latach wydawniczej przerwy zespół Killsorrow wraca z nowym albumem i… nowym wokalistą. O postapokaliptycznym wizerunku, koncertowym brzmieniu i kondycji polskiego metalu rozmawiamy z gitarzystą grupy.

Bartłomiej Luzak
2020-07-07

Bartłomiej Luzak: Ostatnio mieliśmy okazję porozmawiać przy okazji wydania waszego debiutanckiego albumu, czyli „Little Something for You to Choke”. Wspomniałeś wtedy, że wolicie siebie w wersji live. Nowa płyta zdaje się to potwierdzać, bo miks brzmi tu bardzo koncertowo. Czy to zamierzone działanie?

Michał Sokół: Bardzo się cieszę się, że da się to odczuć, bo dokładnie taki był nasz zamysł. Zdecydowaliśmy się na nierównanie śladów w miksie, tak żeby jak najbardziej zbliżyć się do tego, jak nasza muzyka prezentuje się na żywo. Nie było łatwo, ale myślę, że to dobry wybór. Każdy z nas pokazuje na tej płycie na co go tak naprawdę stać, bez tych wszystkich drobnych oszustw, które stały się już standardem w nagraniach studyjnych.

Jakie zabiegi pozwoliły osiągnąć takie brzmienie? Jak przebiegały nagrania?

Zaczęliśmy od Kamila, który nagrał bębny do pilotów. Musiał jednak pamiętać o tym, że to co zagra, nie będzie później zmieniane. Przypuszczam, że czuł dużo większą presję niż my, gdy dogrywaliśmy do materiału kolejne instrumenty. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli odbierzemy mu wszystkie te niuanse w uderzeniach i tempie, to równie dobrze moglibyśmy wykorzystać w nagraniach automat perkusyjny. Na tym albumie bardzo dobrze słychać, że gra tam Kamil. Mnie osobiście zależało na tym, aby bębny zabrzmiały inaczej niż to co słyszę w dziewięćdziesięciu procentach metalowego tłuczenia. Jest świeżo i niemechanicznie.

Czy nowe brzmienie to również efekt eksperymentowania ze sprzętem?

Gitary były reampowane, ale to chyba ostatni raz, kiedy zdecydowałem się na taki krok. Z reampingiem jest taki problem, że grasz coś na odpowiednim nasyceniu, z określonym feelingiem. Później producent, w tym przypadku Tomek Zalewski, ustawia to według swojego wyczucia. Właśnie na tej płaszczyźnie pojawiły się zgrzyty. Moje naturalne brzmienie jest bardzo suche i kontrolowane. Z kolei Tomek lubi dużo więcej gainu, a ten nie do końca sprawdza się w aranżach i kompozycjach Killsorrow. Myślę, że moglibyśmy uzyskać jeszcze ciekawsze efekty gdybyśmy podeszli do tematu bardziej odważnie.

Oczywiście przy okazji nagrywania kolejnego albumu będę o tym pamiętał (śmiech). Jeśli chodzi o ciekawostki związane z brzmieniem, mogę zdradzić, że większość solówek zagrałem na sustainerze, który w połączeniu z mostkiem dwustronnym daje niesamowitą plastykę dźwięku. No i w jednym z utworów pojawił się theremin, na którym zagrał nam Adaś z Pudelsów.

Widzę, że w kwestii nagrań niechętnie stawiasz na innowacje, które dają nam nowe technologie. A jak jest z nowoczesnymi brzmieniami? Przekonują cię takie narzędzia jak popularne ostatnio Fractale lub Helixy, na które ludzie wymieniają tradycyjny lampowy sprzęt? Pytam o to również w kontekście grania koncertowego.

To nie jest tak, że całkowicie przekreślam nowoczesne rozwiązania. Używam po prostu tego, co mi pasuje. W duszy jestem może trochę bardziej analogowy, ale mój kręgosłup jest bardziej skory do cyfrowych rozwiązań (śmiech). Podczas grania na żywo idealnym rozwiązaniem jest lekki i mobilny Eleven Rack. Na próbach i niektórych koncertach gram też na Marshallu JCM 900. Nie jestem typem nieskończonego poszukiwacza brzmienia. Udało mi się uzyskać sound, który mi odpowiada i wiem, jak ukręcić go na różnych sprzętach.

Od premiery albumu, który zatytułowaliście po prostu „Killsorrow”, minęło już kilka miesięcy. Z jakim odbiorem płyty spotkaliście się do tej pory?

Docierają do nas bardzo pozytywne opinie. Dotyczą one przede wszystkim Piotrka (Ogonowskiego - przyp. red), czyli nowego głosu Killsorrow. Wiele osób nie zwracało na nas uwagi, ze względu na ekstremalny wokal naszego poprzedniego wokalisty. Marcin (Parandyk - przyp. red) wyróżniał się świetnym growlem i myślę, że dużo lepiej odnajduje się w mocniejszym repertuarze. Piotrek śpiewa, dzięki czemu nasza muzyka została wzbogacona o kolejną warstwę. Warto też nadmienić, że posługuje się on różnymi technikami, co daje nam bardzo dużo nowych możliwości. Jeśli chodzi o album jako całość, słyszałem pojedyncze porównania do Iron Maiden. Dla mnie największym komplementem jest jednak to, gdy ktoś mówi nam, że gramy już po swojemu, po prostu w stylu Killsorrow.

W branży muzycznej często mówi się o „klątwie drugiej płyty”. Obawialiście się tego jak zostanie przyjęty nowy materiał?

Obawialiśmy się (śmiech). Kiedy pożegnaliśmy się z Marcinem, ślady instrumentów na nową płytę były już zarejestrowane. Z dnia na dzień dołączył do nas Piotrek. Mimo całkowitego braku „dotarcia” nasza współpraca zaczęła się od studia. Był to bardzo ryzykowny zabieg i myślę, że to słychać. Gdybym wtedy znał możliwości Piotrka to wyciskałbym z niego jeszcze więcej (śmiech). Wydaje mi się, że duży wpływ na to jak zabrzmiały wokale miało zapalenie gardła, z którym nasz nowy wokalista musiał się męczyć przez cały okres nagrań. Praca nad płytą była naprawdę ciężka i aparat mowy nie raz odmawiał mu posłuszeństwa.

Jeśli chodzi o nasze obawy związane z „klątwą drugiej płyty”, mam wrażenie, że może to dotyczyć każdego kolejnego wydawnictwa. Nie boję się eksperymentowania z muzyką i chodzenia własną drogą, ale taka postawa łączy się z pewnymi konsekwencjami. W zespole, oprócz Piotrka, jest też nowy basista – Paweł. Nie wykluczam, że za jakiś czas skład rozszerzy się o kolejną osobę. Każdy nowy element tej układanki to nowe podejście do dźwięków i brzmień, dlatego obawy wydają się być czymś całkowicie naturalnym (śmiech).

Czy w tych metalowych eksperymentach jest jakaś granica, której raczej byś nie przekroczył?

Na pewno zostaniemy przy muzyce metalowej. Killsorrow jest zespołem, który ma w sobie dużo energii, a ta sprawia nam wszystkim ogromną frajdę. Inne gatunki nie dają tej radości. Tym, co raczej nigdy nas nie opuści zawsze będą groove, szybkość i melodie.

Jestem ciekaw jak Piotrek odnalazł się w zespole. Z tego co słyszę, od razu rzuciliście go na głęboką wodę.

Piotrek był brakującym ogniwem Killsorrow. Czujemy jakby grał z nami od lat (śmiech). Bardzo dobrze dogadujemy się zarówno pod względem charakterów jak i muzyki. Po tym jak zdecydowaliśmy się podziękować Marcinowi, nie sądziłem, że w ogóle kogoś znajdziemy. Na tym polu spotkało nas bardzo pozytywne zaskoczenie.

 

Jak to się stało, że Piotrek tak szybko pojawił się w zespole? Znaliście się wcześniej?

Znaliśmy Piotrka tylko ze słyszenia. Po prostu trafiliśmy na siebie w odpowiednim momencie. On miał czas i chęci na granie w zespole, a my potrzebowaliśmy dobrego wokalisty.

Czy po dołączeniu Piotrka do zespołu zmienił się wasz styl pracy, inspiracje lub podejście do nagrań?

Mamy taką zasadę w zespole, że każdy odpowiada za swój instrument. To sprawia, że dana osoba musi do nas pasować już od samego początku. Jedynym punktem odniesienia, który zawsze pojawia się na początku są kompozycje, które przygotowuję. To co każdy z członków zespołu zrobi z nimi w obrębie swojego instrumentu w trakcie procesu tworzenia to kwestia wzajemnego zaufania. Styl pracy w ogóle się nam nie zmienił. Szkielety kompozycji przygotowuję w domu, a potem każdy dokłada swoją cegiełkę. Tak jak mówiłem wcześniej, nasze podejście do nagrań cały czas ewoluuje, więc mogę zapewnić słuchaczy, że to na pewno nie koniec zmian (śmiech).

Koledzy z zespołu również podrzucają swoje kompozycje, czy stawiacie na model współpracy, w którym jedna osoba odpowiada za wstępne szkice utworów? Pytam, ponieważ w wielu kapelach konflikt ego nie pozwoliłby na taki kompromis…

Myślę, że demokracja nie sprawdza się w zespołach. Nie raz miałem okazję się o tym przekonać. To prawda, że muzycy to wyjątkowo charakterne jednostki i każdy chce dać zespołowi cząstkę siebie. Niestety, nie ma nic gorszego od sytuacji, w których z jasno ustalonej wizji jednej osoby zaczyna się tworzyć wizja kogoś innego. Wtedy zmienia się cały zespół. Wydaje mi się, że rozwiązaliśmy ten problem, pozwalając sobie na wzajemny wkład w muzykę Killsorrow.

Kamil jest odpowiedzialny za dynamikę i groove, czyli jeden z najważniejszych elementów naszego grania. Do sekcji rytmicznej doszedł niedawno Paweł i coraz lepiej słychać, że chłopaki powoli zaczynają ze sobą współgrać. Już teraz czuję, że nasz nowy basista będzie miał dużo dobrego do powiedzenia. Ja piszę melodie i riffy, czyli bazę utworów, a Piotrek, jak to wokalista, jest na froncie, spinając całość klamrą swojego głosu i tekstów. Zespół mi ufa i wie, że nie przyniosę na próbę czegoś, co jest poniżej naszego poziomu, a ja wiem, że oni dadzą z siebie wszystko. Można więc powiedzieć, że tak naprawdę całe Killsorrow komponuje naszą muzykę.

 

Na nowej płycie nie słychać już żeńskich wokali. Zabieg wykorzystany na „Little Something for You to Choke” był tylko jednorazowym eksperymentem?

Ciekawe, że wiele osób pyta o to w wywiadach. Agnieszka miała pojawiać się u nas częściej, ale została mamą i brakowało jej czasu na śpiewanie z nami. Kobiecy wokal robił fajny kontrast przy mocnym growlu Marcina. W przypadku Piotrka, wykorzystanie takiego zabiegu musiałoby mieć już nieco inny charakter.

Kiedy ostatnio pytałem cię o kondycję polskiej sceny melodyjnego metalu, stwierdziłeś, że coś takiego praktycznie nie istnieje. Czy przez te trzy lata przybyło nowych zespołów i słuchaczy rodzimego metalu?

No tak, jest jeszcze gorzej (śmiech). Mam wrażenie, że dla Polaków metal kończy się na podwójnej stopie i „darciu ryja”. Jeśli nie posiadasz przynajmniej jednego z wymienionych czynników to grasz rock. Wydaje mi się, że wciąż brakuje tu miejsca na jakiekolwiek inne twory.

Jak myślisz z czego to wynika? Moda na metal przeminęła? Słuchacze stali się bardziej leniwi? A może zagraniczne kapele są dla polskiego słuchacza bardziej atrakcyjne?

Wydaje mi się, że to wpływ tej całej pogoni za różnymi rzeczami. Świat sam się nakręcił i biegniemy donikąd. Teraz w okresie epidemii można się wreszcie trochę nad tym zastanowić. Gdzie wy kurwa ludzie pędzicie? Co jest takiego zbawczego w waszych codziennych „ASAPach” i „cito”, że przestaliście czerpać przyjemność z życia? Muzyka to przecież przyjemność, moment medytacji i relaksu, a także niezapomniane ciary na rękach. Wydaje mi się, że przez tę pogoń w ogóle pozwoliliśmy na obniżenie jakości muzyki. Powstają i funkcjonują twory, które w ogóle nie powinny istnieć. No i metal przestał być muzyką buntu, bo nikt już tego buntu nie potrzebuje. Myślę, że minie trochę czasu zanim jajogłowi metalowcy to zrozumieją.

A jak wy odnajdujecie się dziś na polskim rynku muzycznym?

Ludzie lubią nas w wydaniu koncertowym. Trudno mi sprawdzić, kto realnie słucha Killsorrow w domu, z płyt, czy internetu. Jesteśmy takim dziwadłem – gramy za lekko dla deathmetalowców i za ciężko dla przeciętnego słuchacza. To się na szczęście zmienia, jeżeli ktoś daje nam szansę. Deathmetalowcy reagują pozytywnie na naszą koncertową energię, a ludzie słuchający lżejszej muzyki lubią nas na nagraniach i… o dziwo na koncertach!

Wasz wizerunek mocno ewoluował w kierunku postapokaliptycznych klimatów. Czy te niesamowite stroje, w których gracie koncerty to wasze dzieło?

Tak, szukaliśmy wizerunku, który podkreśli charakter naszej muzyki. Postapokaliptyczny styl pasuje tu idealnie! Stroje robiliśmy sami. Było z tym sporo roboty, ale efekty są naprawdę satysfakcjonujące. Dalej pracujemy nad naszym wizerunkiem, tak aby nie tylko stroje, ale całe koncerty nawiązywały do stylistyki „postapo”.

Czy klasyki gatunku, takie jak „Mad Max” lub „Fallout” wpłynęły również na warstwę tekstową i muzyczną Killsorrow?

Kiedy za teksty w Killsorrow odpowiadał Marcin, tak naprawdę nie miałem pojęcia skąd pochodzą jego inspiracje. Piotrek bardzo często nawiązuje do popkultury. W jednym z utworów usłyszysz kultowe "War, war never changes" z Fallouta. Jest też „Animal” który nawiązuje do filmu Van Helsing, a także „Hope in You”, gdzie inspiracją była post-apokaliptyczna ilustracja.

Postapokaliptyczny wizerunek idealnie odnalazłby się w czasie pandemii, ale jak na ironię, żaden zespół nie może obecnie grać koncertów. Czy koronawirus bardzo pokrzyżował plany związane z promocją płyty?

Pandemia koronawirusa to faktycznie ironia losu. Nasza komiksowo-filmowa postapokalipsa ma się nijak do tego, co dzieje się obecnie na świecie. Pandemia skutecznie przytkała nam usta. Przepadło nam kilka koncertów, ale traktujemy to jako odpoczynek, z którym można się jakoś pogodzić. Zbieramy siły i pomysły na czas, kiedy wszystko jakoś się poukłada i będziemy mogli wrócić do regularnych występów na scenie.