Piotr Luczyk to KAT, a KAT to Piotr Luczyk. Nie wszyscy chcą się z tym zdaniem zgodzić, szczególnie na metalowych forach, ale dla mnie Luczyfer jest ucieleśnieniem historii polskiego metalu.
Bez jego mrocznych riffów z „Wyroczni” czy solówek z „Nocy Szatana” początki ciężkiego rocka wyglądałyby zupełnie inaczej. 40 lat temu Piotr postanowił, że zostanie gwiazdą metalu, formując KAT, zespół, który wytyczył kierunek dla setek bandów, z Behemothem na czele. Dziś spróbujemy opisać te 40 lat historii.
Michał Kubicki: Jak się czujesz, jako weteran, dinozaur metalu, nie czas na emeryturę, po 40 latach szarpania strun?
Piotr Luczyk: Nie czuję się dinozaurem, ale „weteranem”, to brzmi dobrze. Szczerze mówiąc, czuję się tak samo, jak kiedyś. Nigdy nie byłem gwiazdą, więc, z perspektywy czasu, nic nie straciłem. Zawsze komponowałem i dowodziłem zespołem KAT, więc w tej mierze też nic się nie zmieniło. Może jedynie to, że jestem bardziej doświadczony i świadomy biznesu muzycznego i chyba tylko to doświadczenie jest czymś zasługującym na nazwę weterana.
Skąd wziął się u ciebie pociąg do muzyki? Jakieś rodzinne wpływy, a może koledzy namawiali do złego?
Sam sobie muzykę wymyśliłem, choć podobno mój dziadek grał na mandolinie w Straży Pożarnej. Rockiem zaś zaraził mnie mój kuzyn, Tadeusz. Miał swój zespół i elektryczną gitarę. U Tadka zobaczyłem jak się gra i usłyszałem pierwszy raz kawałki Led Zeppelin i Deep Purple. Miałem wtedy chyba z 10 lat.
Od jakiego sprzętu zaczynałeś? Końcówka lat 70. kojarzyć się może jedynie z bryndzą.
Początkowo kompletnie nic nie wiedziałem o sprzęcie i gitarach. Miałem jednak zdjęcia Deep Purple i stwierdziłem, że trzeba mieć taki sprzęt, jak oni. Oczywiście wtedy było to niemożliwe, ale… marzenia czasami się spełniają. Pierwszą gitarą była czerwona Samba polskiej firmy Defil. Miałem ją jakiś czas, a później dorwałem japońską kopię Strata, z przesuwanymi przełącznikami. Niby to samo, ale nie to samo. Minęło kilka lat zanim za pieniądze od mamy kupiłem prawdziwego czerwonego Stratocastera. Czekałem na nią ponad rok, gdyż właściciel poszedł do wojska i nie chciał jej sprzedawać. Na szczęście, po wojsku, zmienił zdanie i zostałem posiadaczem Fendera.
Wzmacniacze, to też była ciekawa historia. Grałem na tym, co było w klubie lub w Pałacu Młodzieży. Po latach kupiłem głowę Marshalla 800, efekty distortion oraz flanger firmy BOSS. Na takim właśnie zestawie grałem z Metalliką w 1987 r. Później miałem jeszcze końcówki mocy ProRock i różnego rodzaju preampy. W końcu zacząłem też używać głów Mesa Boogie. A teraz znów powróciłem do Marshalla.
Dochodzimy do momentu, od którego możemy liczyć historię zespołu KAT. Jak doszło do sformowania tej grupy i jak wyglądał pierwszy, oficjalny skład?
KATa wymyśliłem w momencie, kiedy dostałem od kuzyna pierwszą gitarę akustyczną i zacząłem uczyć się grać w ognisku muzycznym. Klasykę grałem w ognisku, a hard rocka słuchałem u kuzyna lub w domu. Miałem sąsiada, Piotrka Bialika, z którym razem chodziliśmy do ogniska muzycznego. Z czasem zaczęliśmy robić próby gitarowe u mnie w domu. Ja grałem trochę lepiej więc zostałem gitarzystą solowym, a Bialik chwycił za bas. Chodziliśmy razem do podstawówki, więc zacząłem szukać jakiegoś perkusisty. Kumpel grał bardzo dobrze w piłkę i pewnego dnia powiedział mi, że jest jakiś koleś z boiska, który wszystkim opowiada, że jest perkusistą. Okazało się, że był nim Irek Loth, który marzył o piłkarstwie i trenował w Ruchu Chorzów, czy w jakimś innym klubie. Irka znałem z przedszkola i naszych bójek w piaskownicy. Tak więc zaprosiłem Irka do KATa i od tego wszystko się zaczęło. Była gitara, bas i perkusja.
Po jakimś czasie Bialik pozostał przy piłce, więc szukałem następnego basisty. Tak znalazłem Tomka Jagusia. Było dobrze. Jaguś miał dłuższe włosy i doskonale się wpasował, choć był od nas nieco starszy. Mnie, jak zwykle, to nie wystarczało, bo w planach miałem zespół na dwie gitary. Dowiedziałem się że na „Koszutce” (dzielnica Katowic) jest jakiś niesamowity gitarzysta. No to do roboty! Pojechałem, poszukałem i dotarłem do Ryśka Pisarskiego. Rysiek się zgodził i już na poważnie powołałem do życia czteroosobowy zespół, który kilka lat wcześniej wymyśliłem i już wtedy nazwałem KAT.
Mogę powiedzieć, że oficjalny, pierwszy skład KATa to: Piotr Luczyk – gitara prowadząca, Rysiek Pisarski – gitara rytmiczna, Tomek Jaguś – bas, Irek Loth – perkusja. Był jeszcze Piotrek Waliczek na basie, ale był to epizod dosłownie na jedną próbę.
Wyjaśnij mi, bo całe lata myślałem, że założyłeś KATa z Irkiem Lothem. Jak to w końcu było?
Tak jak już mówiłem, Irek Loth miał ambicje piłkarskie. Nie był wtedy za bardzo zainteresowany graniem na perkusji. Piłkarstwo jednak wymaga zaangażowania i ciągłej pracy pod nadzorem trenera. I tu już zaczynają się problemy, bo w grę wchodzi praca i punktualność. Wiem, że Irek nie jest typem Lewandowskiego, więc treningi odpuścił. Irek zaakceptował moje zaproszenie do zespołu KAT, gdyż jego ojciec posiadał perkusję i grał na weselach. Kontakt z instrumentem w tamtych czasach, to był wielki argument za. Druga sprawa to to, że Irek miał wrodzony talent, czego mu nie można odmówić, i granie przychodziło mu bardzo łatwo. Co jednak nie oznacza, że Loth zakładał zespół KAT. Ta historyjka o założeniu KATa przez Luczyka i Lotha funkcjonuje, ponieważ mało kto zna początki KATa, a bajkopisarzy w necie, czy na Wikipedii są tysiące.
Pamiętasz wasz pierwszy, prawdziwy gig?
Oczywiście. Był to koncert w katowickim Pałacu Młodzieży. Cała sala była pełna fanów i graliśmy wtedy instrumentalne utwory. Tam właśnie poznałem Jacka Regulskiego, który wiele lat później został gitarzystą KATa. Zdjęcia z tego koncertu są na naszej stronie internetowej kat-band.com
Co stanowiło punkt zwrotny w karierze KAT-a? Od którego momentu poczuliście się zawodowcami?
Momentem zwrotnym było nagranie singla „Ostatni Tabor/Noce szatana”. Pojechaliśmy do Warszawy na sesję do studia Tonpressu. Nagraliśmy muzykę, a Robert Lor, czyli Robert Millord napisał teksty. Poczuliśmy się wtedy zawodowcami. Oczywiście teraz wiem, że było to złudne.
Pamiętam jakiś wywiad z lat 80. Powiedziałeś w nim, że spokojnie moglibyście zagrać w Zbigniew Górny Orchestra, ale z pewnością muzycy z tejże orkiestry nie mają szans, żeby odtworzyć wasz repertuar. Wydawało mi się wtedy, że musicie być wszechstronnymi instrumentalistami. Grałeś kiedykolwiek jakieś zupełnie odległe od metalu tematy?
To były takie młodzieńcze przechwałki. PR lat osiemdziesiątych. Jeśli to pamiętasz, to znaczy że działał. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że stylistycznie łatwiej jest zagrać muzykowi KATa materiał Zbigniew Górny Orchestra, ale nie w 100 procentach. Teraz wiem o wiele więcej o muzyce i byłbym bardziej ostrożny w osądach. Muzykę odległą od metalu grałem w zespole DDD, wraz z Józefem Skrzekiem, Jurkiem Kawalcem, Andrzejem Urnym, Krzyśkiem Głuchem i Jurkiem Piotrowskim. Miałem zaszczyt grać jeszcze w zespole jazzowym Young Power, ale raczej sporadycznie.
Przejdźmy do połowy lat 80. Jest już kultowo traktowane TSA, jest także stylowo zmienne Turbo i pojawiacie się w mediach wy, mocno odstający od pierwszych dwóch zespołów imagem, stylem, idącym w kierunku speed metalu no i kontrowersyjną oprawą koncertów. Czyim pomysłem było pójście w diabelskość?
Moim. Nieskromnie powiem że moim, choć inspiracja przyszła ze strony AC/DC, a dokładniej tytułu ich płyty „Highway to Hell” oraz popularnego już wtedy zespołu Venom. Jako młody chłopak podchodziłem do wszystkiego bardzo emocjonalnie i z pełnym zaangażowaniem, więc pomyślałem, że to coś nowego, i czemu czegoś podobnego nie zrobić u nas. Kostrzewski na początku pisał teksty bardzo odbiegające od późniejszej stylistyki KATa, a my mieliśmy właśnie nagrać pierwszy singiel. Tomek Dziubiński (nasz ówczesny manager) znalazł Roberta Lora, klawiszowca zespołu Mech, który był cenionym tekściarzem. To właśnie Robert napisał teksty do singla „Noce Szatana/ Ostatni Tabor”. Robert zrobił rewolucję tekściarską w polskim metalu i potem się już potoczyło samo. Później staraliśmy się jedynie kontynuować tę stylistykę.
Nasze koncerty były wtedy reżyserowane przez Mirka Neinerta, aktora i późniejszego dyrektora Teatru Korez w Katowicach. Każdy z nas wiedział gdzie ma stać i co ma robić. Na scenie używaliśmy sztucznej krwi, noży, diabolicznej scenografii itd. Z pewnością odróżniało nas to od innych zespołów z tamtych czasów.
Wyprzedawaliście największe hale widowiskowe w kraju i byliście headlinerami większości metalowych festiwali. Jak wspominasz tamte czasy?
Były fajne ale też nerwowe. Ja zawsze czułem pewien artystyczny niedosyt. Wiedziałem o co chodzi, ale nie mogłem tego zmienić. Myślę, że dzięki temu nie osiadłem na laurach i pracowałem dalej.
Nie sposób nie zapytać o trasę z Hanoi Rocks i dwa koncerty z Metalliką w Spodku.
Hanoi Rocks, to była szkoła życia. Uczyliśmy się rock’n’rolla bezpośrednio od poprzedników Guns’n’ Roses. I było naprawdę rock ‘n rollowo. Polska wódka na porządku dziennym, palenie, whisky, dziewczyny i koncerty. Wchodziliśmy na scenę chronieni przed publiką, w kordonie policji, z psami. Pełne hale i pełny cyrk. Chłopcy nie ograniczali się z niczym, a my staraliśmy się im dorównać. Nigdy potem już czegoś takiego nie przeżyłem.
Metallica, to była już inna bajka. Do dzisiaj nikt z Polaków już nie grał z Metalliką będąc w tak bliskim, bezpośrednim kontakcie. Oczywiście było to wielkie przeżycie i zobaczyliśmy co to znaczy grać na 150%. Pamiętam też wspólną imprezę w hotelu. Jechaliśmy windą z Hetfieldem, Ulrichem i Newstedem. Strasznie Jasonowi dokuczali, nabijając się z niego. Dzielnie to wszystko znosił.
A o co chodziło z pożyczaniem strun? Kirk powiedział mi dwa lata temu, że któremuś z was pożyczał struny.
Nie pamiętam nic o strunach, ale wydaje mi się, że Ulrichowi pożyczaliśmy pałki do perkusji.
Po kilku latach tłustych musiały nadejść lata chude, koniec lat 80, to pierwsze kryzysy, w tym z Metal Mind Production. Jak, z perspektywy czasu, oceniasz rolę Tomka Dziubińskiego w waszej karierze?
Tomek był dobrym managerem, który bardzo dobrze dbał o siebie. Tego dowiedziałem się po latach. Z drugiej strony trudno się dziwić. W biznesie muzycznym zawsze jesteś narażony na kombinatorów. Nam się udało, poprzez swój upór, istnieć dalej. Teraz również współpracujemy z MMP, ale jest to współpraca oparta na obopólnym szacunku i nie można tego w żadnej mierze porównać ze współpracą z Tomkiem. W tym wypadku sytuacja zmieniła się diametralnie.
Lata 90. Grunge zmiótł niemal całkowicie thrash metal z powierzchni ziemi. Jak postrzegaliście wtedy zachodzące zmiany na rynku muzycznym? Pamiętam wasz występ w Jarocinie w 1992 r. Wjeżdżaliśmy akurat na teren festiwalu, siarka pachniała z daleka. Wydawało się, że KAT wyjdzie z tych zmian z tarczą.
Jak się okazuje, KAT wyszedł z tarczą. Nasz ostatni album „Without Looking Back” to klasyczny heavy metal, zbiera bardzo dobre recenzje, co mnie niezwykle cieszy. W tym wypadku nie poddawałem się przelotnym trendom. Starałem się jedynie coraz lepiej grać. Ci, którzy zmieniają styl pod wpływem mody, szybko kończą lub są nieautentyczni, co natomiast słychać. Natomiast jeżeli się zmieniasz, dojrzewając jako muzyk, to wszystko jest OK.
Przyszło ci wtedy do głowy, że mógłbyś robić coś innego w życiu?
Sam nie wiem. Jest wiele rzeczy, które mi się podobają, tylko trzeba mieć na to czas. Ja nie lubię robić czegoś na pół gwizdka. Oczywiście ogranicza mnie wiele rzeczy, ale gdy cokolwiek robię muszę mieć świadomość, że zrobiłem wszystko, co się da. I tak jest z muzyką, na niej znam się najlepiej.
Lata 90. były czasem waszych genialnie brzmiących albumów. „Róże…”, „Szydercze Zwierciadło”, to były zawodowo brzmiące płyty, godne zachodnich mistrzów thrashu. Jak ty oceniasz całość waszych dokonań, które płyty są twoimi ulubionymi?
Ja nie miałem aż tak pozytywnej opinii o ówczesnym brzmieniu KATa. Robiliśmy to, co było w naszej mocy, żeby wszystko brzmiało możliwie jak najlepiej. Ciekawe jest to, że najwięcej sprzedaliśmy płyty „Ballady”, gdzie brzmienie jest zupełnie drugoplanowe. Kiedyś myślałem, że brzmienie, to podstawowa sprawa. Do pewnego momentu tak, ale dzisiaj uważam, że najważniejsza jest kompozycja. Tekst jest ważny, lecz również drugoplanowy. Przez lata fani KATa mieli pretensje, że nie rozumieli tekstów, ani po setnym przesłuchaniu płyty, ani na koncertach. Ale na te koncerty przychodzili. Tysiące fanów metalu przychodzi na koncerty zachodnich gwiazd i bez znajomości angielskiego szaleje pod sceną. Kupujemy koncert od A do Z, nie przywiązując wagi, czy rozumiemy tekst, czy nie. Będąc na koncercie Rammstein też nie rozumiałem tekstów, a było znakomicie. Liczy się kompozycja i rytm, groove.
Przyznam się, że miałem kilkunastoletnią przerwę w oglądaniu koncertów KATa. W Kwietniu 2003 trafiła się okazja, bo mieliście grać w Klubie Park w Warszawie. Kiedy przeczytałem w prasie, że będzie to skład poszerzony o Valdiego Modera, jednego z najlepszych wymiataczy przełomu lat 80. i 90. postanowiłem wpaść do Parku. Byłem pod ogromnym wrażeniem brzmienia. Zostałem wgnieciony w ziemię. Dlaczego współpraca z Valdim zakończyła się tak szybko?
Po pierwsze, Valdi nigdy nie był członkiem KATa. Jego zainteresowania muzyczne totalnie odbiegały od moich preferencji gatunkowych. Gra z Valdim była podyktowana głównie potrzebą dodania drugiego gitarzysty na koncerty. Ówczesny manager KATa, Sławek Dziewulski, zasugerował, żeby na trasie, zastępując Jacka Regulskiego, który zginął w wypadku motocyklowym, zagrał Valdi Moder. Valdi, w tamtym czasie, był na miejscu, w Katowicach i pracował w Sławka studiu. Zgodziłem się, gdyż Moder był dobrym gitarzystą i do trasy się nadawał idealnie, ale o stałym graniu w Kacie nigdy nie było mowy.
To przybliż nam wszystkich gitarzystów zespołu. Czytałem w Wikipedii, wielu ich się przez KATa przewinęło.
No, nie tak wielu. Co do Wikipedii, to informacje tam podane pochodzą chyba od wróżki, bo większych bredni o składzie KATa nigdzie nie czytałem. O dziwo, zachodnie portale potrafią napisać o Kacie wszystko zgodnie z prawdą, ale to już inna bajka.
Właściwy skład zespołu, to zawsze problem. Trzeba się dobrać pod względem charakteru, umiejętności, pracowitości, uczciwości, zaangażowania i szacunku dla kolegów. Dla mnie przykładem jest AC/DC. Angus jest gwiazdą, ale mózgiem i kompozytorem był Malcolm. Bez względu na to, co by się nie działo, zawsze obaj działali na korzyść zespołu, a nie swoją osobistą. I to jest kwintesencja słowa „zespół”. Po prostu w zespole trzeba się dobrze dobrać.
Zaczynając zatem od pierwszego składu, Rysiek Pisarski. Rysiek był fajnym gitarzystą i człowiekiem. Niestety, zamkniętym w swoim świecie. I muzycznym i emocjonalnym. Najlepiej sobie radził w stylistyce folkowej i jej się trzymał. Utwór, który jest jego wizytówką to „Robak”, nagrany po latach na płycie „Ballady”. To właśnie Rysiu przyniósł pierwsze nuty, a ja napisałem resztę. To piękna nostalgiczna stylistyka, i bardzo ją u Ryśka ceniłem.
Potem Ryśka Pisarskiego zastąpił Wojtek Mrowiec. W czasie, kiedy Wojtek grał w Kacie, był z nas wszystkich najlepszym muzykiem. Wprawdzie Wojtek nagrał tylko jedną płytę, ale pracowało się z nim perfekcyjnie. Był osadzony w bluesie i amerykańskim rocku. Melodyka, brzmienie i precyzja. Grał pięknie solówki i pięknie komponował. Jak widzę Wojtka? „Delirium Tremens”. To Wojtek przyniósł na próbę ten utwór.
Następnym gitarzystą w Kacie był Jacek Regulski. To był typowy metalowiec, z kręgu Judas Priest. Stylistycznie, z Jackiem grało mi się najlepiej. Mieliśmy podobnych idoli i cel. Komponowaliśmy razem i przerzucaliśmy się riffami. Po prostu rozumieliśmy się bez słów. Po śmierci Jacka, zaprosiłem do Kata Jarka Gronowskiego z Dragona. Nagraliśmy z nim album „Mind Cannibals”. Jarek muzyczne był nieodgadniony. To jego wada, a zarazem zaleta. I to koniec. Oprócz mnie, tylko ci muzycy byli gitarzystami KATa. Cała reszta nazwisk wypisywanych w necie to zwykły fake.
W 2004 r. wychodzi wasze znakomite wydawnictwo DVD „Somewhere in Poland”. Czy miałeś świadomość, że to będzie ostatnie wspólne dzieło, po wspólnym ćwierćwieczu?
Wspólne z kim? Jeśli chodzi o Kostrzewskiego i Lotha, to oczywiście wiedziałem. Dokładniej, wiedziałem to już w 2000 roku, a może nawet trochę wcześniej. „Somewhere in Poland” było moim pomysłem od samego początku, czyli od 2000 roku. Jak wiadomo KAT działał w ciągłym konflikcie i z długimi przerwami. Jednak było to moje życie, a zespół posiadał swoisty dorobek płytowy. Miałem wtedy dorastające dzieci i sypiącą się rodzinę. Praca w starym składzie KATa i w tamtej atmosferze nie dawała pieniędzy, poczucia stabilności, a tym bardziej przyjemności z muzykowania. Wiedziałem, że jak moje dzieci będą dorosłe, zapytają mnie, co tak naprawdę robiłem, kiedy one dorastały. Wiedziałem też, że będę musiał im odpowiedzieć. Ta świadomość była głównym powodem powstania płyty „Somewhere in Poland”. Reszta motywacji jest mało ważna.
W 2005 wszystko zmienia się w niezwykłym tempie. Rozstajecie się, kolejny raz, tym razem na dobre. Skąd ta tak brzemienna w skutkach decyzja? Do dzisiaj już nie spotkaliście się na jednej scenie z Romanem i Irkiem.
Decyzja była jak najbardziej właściwa i o wiele lat spóźniona. Podjąłem ją osobiście, ale konsultowałem z kolegami z zespołu i naszym managerem. Po zwolnieniu Kostrzewskiego z KATa od razu nagraliśmy „Mind Cannibals” i pojechaliśmy w trasy koncertowe po Europie. Nikogo ze starych członków nie zmuszałem do grania w Kacie. Jeśli ktoś chciał grać z Romanem czy Lothem, miał wolną drogę. Jak mówiłem wcześniej, zespół musi się dobrać pod względem charakteru, umiejętności, pracowitości, uczciwości, zaangażowania i szacunku dla kolegów. W naszym wypadku i starym składzie to się nie udawało. Loth wylatywał z KATa dwa razy. Z Kostrzewskim również rozstawaliśmy się kilkukrotnie. No i w końcu przyszedł czas, że Roman został zwolniony bezpowrotnie. Później okazało się, że Kostrzewski wylał Lotha ze swojego zespołu z tych samych powodów, z których Loth wyleciał z KATa. Więc po latach okazuje się, że co do tych panów miałem całkowitą rację.
Jak przystało na wywiad w 40 rocznicę urodzin dużo było o starych dziejach. A co z czasami nowożytnymi?
Jak widać KAT i ja mamy się dobrze. W odmłodzonym składzie wydaliśmy 3 płyty i kończymy nagrania czwartej. Chronologicznie było tak: W listopadzie 2003 roku do KATa zaprosiłem perkusistę Mariusza Prętkiewicza. Materiał Kata opanował na dwóch próbach i czekał w pogotowiu, gdyby był jakiś problem z Irkiem w trakcie nagrywania „Somewhere in Poland”. Problemów nie było, a Mariusz pozostał w zespole. W 2004 roku do Kata dołączył Henry Beck na wokalu i Jarek Gronowski na gitarze. Nagraliśmy „Mind Cannibals”, którą wydał Mystic Productions. Pojechaliśmy też w trasy po Europie. Niestety, po koncertach z Helloween Oset i Gronowski odmówili wyjazdów na następne zachodnie koncerty. Musiałem więc ponownie zmienić skład. Postanowiłem inaczej dobierać członków zespołu.
Płyta „Acoustic. 8 filmów”. Tu, do KATa dołączył Adam Harris Jasiński - bas. Pracowaliśmy razem przy Cover Festivalu. Adam idealnie sprawdził się, jako muzyk i organizator, a do tego wcześniej grał z Mariuszem Prętkiewiczem. Nie musiałem ich sobie przedstawiać. Tworząc Cover Festival, poznawałem nowych muzyków i widziałem, jakie wykazują zaangażowanie oraz stosunek do siebie. Taka obserwacja daje więcej, niż jakieś castingi, czy przesłuchania. Po pierwszej edycji Covera wiedziałem też, że znalazłem wokalistę do akustycznej płyty KATa. Został nim Maciek Lipina. Henry Beck, po dłuższej przerwie w działalności KATa, był już zaangażowany w Niemczech w dwa inne projekty muzyczne. Maciek Lipina, jak sam mówił, nie wiedział, w co się pakuje, ale nie żałuje. Pokazaliśmy nowe oblicze starych utworów.
Płyta „Acoustic. 8 filmów” jest niecodzienna i szokująca. Muzykalna i odmienna. I o to mi chodziło. „Acoustic. 8 filmów” wydał MMP, a niedawno wyszło wznowienie na CD i vinylu. Organizując Cover Festival formowałem, de facto, skład KATa. Tak poznałem Qbka Weigla. Szukałem kogoś do zaśpiewania kawałków AC/DC. Po kilku edycjach festiwalu zagraliśmy z Qbkiem AC/DC, Black Sabbath, Metallikę, Godsmack. Przyszedł też czas na nową metalową płytę KATa – „Without Looking Back”.
Pracowaliśmy wszyscy razem. Wprawdzie na „Without Looking Back” są głównie moje kompozycje, ale ostateczny kształt materiału dopracowywaliśmy wszyscy wspólnie. Oczywiście, razem z wokalem. Obecnie ukształtował się skład, który idzie tą samą, muzyczną drogą. Każdy z nas jest inny, ale razem tworzymy całość. Płyta „Without Looking Back” ukazała się niedawno. Wydał ją w 2019 roku w kwietniu niemiecki Pure Steel Records. To pierwsza płyta KATa, którą bez dyskusji kupiła zachodnia wytwórnia, a na świecie zdobywa bardzo dobre recenzje.
Idąc za ciosem, na 40-lecie zespołu postanowiłem wydać rocznicowy album z kilkoma niespodziankami. Właśnie niedawno zakończyliśmy nagrania. Sesja zapowiadała się na długą, a tu niespodzianka. Była taka atmosfera, że zrobiliśmy wszystko w połowę zaplanowanego czasu. Okładka i tytuł czekają od września i już niebawem będzie premiera.
No to naprawdę jest niespodzianka. Niedawno rozmawialiśmy o najnowszym LP KATa, „Without Looking Back”, a teraz zapowiadasz jeszcze nowszy album. Naprawdę nie obijacie się.
Takie miałem plany. My je tylko realizujemy krok po kroku.
Pomówmy teraz trochę o ewolucji twojego sprzętu. Pamiętasz, jak wyglądał twój rig przez kolejne dekady? Jak zmieniało się twoje podejście do sprzętologii?
Na początku był wzmacniacz Eltron i gitara Samba. Używałem też wtedy polskiego wah-fuzza. Na tym grałem do momentu zamiany gitary na japońską kopię Stratocastera. Jak wspominałem, po dość długim czasie kupiłem wzmacniacz Marshalla 800. Wymieniłem Fuzza na Distortion BOSS i Flanger BOSS. Później miałem końcówki mocy ProRock i Digitech GSP2101, a następnie głowę Mesa Boogie Dual Rectifier oraz LINE 6 POD XT PRO. Teraz zatoczyłem koło i powróciłem do czystego Marshalla. Tym razem to JVM 410 H i TC Electronic G-major z DBX 166XL. Używam jeszcze wah-wah VOX, którą sam zmodyfikowałem. Nie muszę naciskać przełącznika, żeby ją uruchomić. Działa do razu po naciśnięciu.
Gitary, to Kamecki Luczyfer V1 i V2, ESP, Fender Stratocaster, Gibsony Flying V, Explorer i Les Paul, PRS, Jackson, Charvel-Jackson, Ovation i Witkowski V. Było jeszcze kilka, ale ich już nie posiadam. Po czasie powróciłem do klasyki.
Na koniec wypada życzyć ci kolejnych 40 lat kariery! Chyba, że masz plan, zejść ze sceny, jak Slayer, niepokonanym?
Wszyscy muzycy mają taki plan, lecz nie wszystkim się udaje. Wiem jedno. Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa i jak widzę to właśnie się rozkręcamy.
kat-band.com
www.luczyk-piotr.com
Zdjęcia z koncertu: Dariusz Ptaszyński