Wywiady
Vince Gill

Mistrz bluegrassowych riffów i kontraktowy gitarzysta Eagles wspomina swoje pierwsze koncerty, mandaty i wyjątkowy występ przed zespołem KISS…

2020-04-28

Magazyn Gitarzysta: Pamiętasz pierwszy koncert, na którym zagrałeś?

Vince Gill: Pierwszy koncert w życiu zagrałem jako dziecko. Nie wiem, ile mogłem mieć wtedy lat. Pamiętam, że było to na otwarciu remizy i nikt nawet nie zaproponował mi jakiegokolwiek wynagrodzenia. Myślę, że to doświadczenie nauczyło mnie, żeby szczególnie się nie spinać, gdy ktoś nie zwraca na mnie uwagi. Pierwszą płatną sztukę zagrałem dopiero w wieku 15 lat, chociaż i w tym przypadku nie zarobiłem ani grosza. Graliśmy w pubie przez dobrych pięć godzin. Kilka razy przerobiliśmy ten sam set, a na koniec właścicielka lokalu powiedziała, że nie ma zamiaru nam płacić. W ten oto sposób mój pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia zapamiętałem jako jedno wielkie oszustwo.

Jaki sprzęt towarzyszy ci obecnie na scenie?

Korzystam ze wzmacniaczy Little Walters, które zrobił dla mnie Phil Bradbury. Mam dwie głowy - jedna o mocy 50, a druga 20 wat. Do tego jakiś crunch, gitara i kilka podstawowych efektów. Nic nad czym mógłbym się dłużej rozwodzić. Myślę, że tajemnicą dobrego brzmienia jest taki zestaw, który daje radę jeszcze zanim naciśniesz przycisk na jakimkolwiek efekcie. Jeśli chodzi o gitary - 80% mojego instrumentarium stanowią Fendery. Mam białego Telecastera z 1953 roku, który oferuje naprawdę unikalne brzmienie. Nigdy nie słyszałem, żeby jakikolwiek podobny model brzmiał tak jak mój egzemplarz. Mam jeszcze kilka starych gitar, ale żadna nie jest tak wyjątkowa jak ta. Mam podejrzenia, że ktoś wymienił w niej kiedyś gryf na nieco mniejszy. Dzięki temu gra się na niej wyjątkowo wygodnie. Jeśli chodzi o rzeczy, które gram w Eagles, lepiej sprawdzają się gitary z humbuckerami. Wówczas sięgam po Les Paula lub Speciala.

Jakie zachcianki można znaleźć w twoim riderze?

Nie ma tam nic wyszukanego. Nie potrzebuję wiele do szczęścia. Wystarczą proste przekąski, orzeszki i coś do picia. Znacznie więcej udziwnień można znaleźć w moim riderze technicznym. Odpowiednie brzmienia i ustawienia świateł wymagają bardzo często dedykowanych rozwiązań.

Jaki jest twój przepis na dobre koncertowe brzmienie?

Nieważne co zrobisz, każde pomieszczenie charakteryzuje się inną akustyką. Zupełnie inaczej zabrzmisz w niewielkim klubie i na wielkiej koncertowej hali. Czasami potrzeba więcej góry, innym razem rozkręcenia dołu. Każde pomieszczenie dyktuje własne warunki, do których trzeba się jak najlepiej dostosować. Jestem reprezentantem starej szkoły, dlatego wciąż korzystam na koncertach z klasycznych „przodów”. W dzisiejszych czasach prawie wszyscy zrezygnowali z nich na rzecz „ucha”, ale to nie dla mnie. Odsłuch douszny odbiera mi łączność z publicznością. Uwielbiam, gdy muzyka rozchodzi się w powietrzu. Na naszych koncertach ustawiamy poziomy głośności jeszcze przed odpaleniem odsłuchów. Dzięki temu wszystko jest wyregulowane tak, że cały zespół dobrze się słyszy na scenie.

 

Czy kiedy jesteście w trasie, masz ze sobą jakiś „niemuzyczny” przedmiot, bez którego nie możesz się obejść?

Wszędzie zabieram ze sobą moje kije golfowe. Kocham ten sport i myślę, że właśnie dzięki niemu nie zwariowałem podczas 45 lat niekończących się podróży po świecie. Niektórzy spędzają czas w hotelu i w ten sposób odpoczywają. Ja zabieram kije i szukam najbliższego pola golfowego. To mój sprawdzony sposób na relaks i odpoczynek.

Co zrobić, żeby zjednać sobie publiczność?

Myślę, że trzeba być po prostu dobrym muzykiem. Na pewno nie jestem jednym z tych gości, którzy biegają po scenie w te i z powrotem. Ten sposób na budowanie relacji z publicznością wydaje mi się nieco fałszywy. Nigdy nie miałem na koncie spektakularnych przebojów, dlatego na koncertach stawiałem przede wszystkim na dobre granie i śpiew. Tylko tyle i aż tyle. Często otwierasz koncert innego zespołu i wiesz, że niemal cała publiczność przyszła tam, żeby posłuchać kogoś innego. Możesz próbować ich sobie zjednać, ale i tak czujesz, że nie są tam dla ciebie. To samo tyczy się koncertów, które grasz na prywatnych imprezach. Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że zgromadzeni wcale nie przyszli tam dla ciebie. Ludzie bardzo różnie reagują na muzykę. Dla mnie najlepsza publiczność to ta, która po prostu słucha.

Czy możesz wskazać najlepsze miejsce, w którym kiedykolwiek grałeś?

Było wiele takich miejsc. Miałem okazję zagrać w legendarnych Carnegie Hall i Royal Albert Hall. Cały sekret udanego koncertu tkwi jednak w publiczności, która na niego przychodzi. Ludzie mają wyjątkową moc i to właśnie ona sprawia, że dane wydarzenie zapamiętuje się jako szczególnie udane. Od zawsze uwielbiałem halę Ryman Auditorium, która znajduje się w Nashville. Czuję wyjątkową więź z tym miejscem i jego historią. Pierwszy koncert, który tam zagrałem był dla mnie duchowym przeżyciem i nigdy go nie zapomnę. Miałem wrażenie, jakby komunikowała się ze mną cała przestrzeń Ryman Auditorium. W wakacje organizują tam czwartkowe koncerty muzyki bluegrass i zawsze z przyjemnością wracam tam na zaproszenie organizatorów tej imprezy. Jest to dla mnie szczególne jeszcze z jednego powodu. Oprócz magii samego miejsca, przemawia do mnie granie w stylu bluegrass, od którego zaczęła się moja przygoda z muzyką.

Pamiętasz najgorszą podróż lub drogę powrotną z koncertu?

W trasie przeżyłem już chyba wszystko - wypadki autobusowe, huragany, wichury, zamiecie… Dostaję gęsiej skórki na samą myśl o wszystkich tych okropnych przygodach. Pamiętam, że mając 18 lub 19 lat dostałem mandat za przekroczenie prędkości. W tamtych czasach szło się do więzienia, jeśli nie zapłaciło się na miejscu. Wydałem więc wszystkie pieniądze naszego zespołu. Później musieliśmy zboczyć z drogi i odnaleźć w Kansas farmę moich dziadków, aby pożyczyć od nich kasę, która umożliwiłaby nam powrót do Kentucky. Nie najlepiej wspominam tę podróż.

 

Na pewno kojarzysz film „Spinal Tap”. Czy miałeś kiedyś podobne przygody?

Otwierałem kiedyś koncert KISS z zespołem grającym… bluegrass. Kapela, która miała wystąpić przed nimi nie pojawiła się na miejscu. Dostaliśmy telefon na kilka godzin przed koncertem. Zarobiliśmy wówczas niezłe pieniądze, czyli około 100 dolarów na głowę. Zespół bluegrassowy występujący na scenie, gdzie za chwilę ma pojawić się KISS to naprawdę surrealistyczny widok.

Masz swój ulubiony album koncertowy?

Pierwsze koncertowe wydawnictwo Allman Brothers („At Fillmore East” - dop. red.) zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Byłem wówczas początkującym gitarzystą, który dopiero uczył się akordów i to co wówczas usłyszałem skutecznie zmotywowało mnie do dalszego grania.