Wywiady
Peter Hook

Basista Joy Division i New Order opowiada o swoim dziedzictwie i wyjaśnia jakie tajemnice kryją się za jednym z najbardziej rozpoznawalnych brzmień gitary basowej…

2020-03-31

„Myślę, że miałem po prostu szczęście do riffów.” – stwierdził beztrosko współzałożyciel Joy Division, New Order i Peter Hook and The Light z którym spotkaliśmy się w jednej z włoskich restauracji. Już po kilku minutach tej rozmowy wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze niejedna cięta riposta lub spontaniczne, ale i celne spostrzeżenie.

Już na „Unknown Pleasure” (1979) i „Closer” (1980), czyli dwóch płytach Joy Division wydanych przed śmiercią Iana Curtisa, można było usłyszeć charakterystyczny styl gry na basie, który ukształtował kolejne pokolenia post-punkowych zespołów. W przypadku New Order, muzyczne eksperymenty poszły o krok dalej. Nowe technologie, które zrewolucjonizowały muzykę w latach 80. wprowadziły Petera do świata electro-popu z którym wcześniej nie miał nic wspólnego. Dziś możemy śmiało stwierdzić, że od czasów Paula McCartneya nie było chyba drugiego tak wpływowego brytyjskiego basisty.

„Wszystko zaczęło się od koncertu Sex Pistols na którym postanowiliśmy, że zakładamy własny zespół. Dzień później Bernard Sumner rzucił od niechcenia, żebym skołował sobie bas.” – wspomina Peter i po chwili dodaje z rozbrajającą szczerością – „Ekscytowało nas przede wszystkim to, że grając w kapeli, można bezkarnie stanąć na scenie i kazać się wszystkim pierdolić.”

Na początek musiało wystarczyć 35 funtów pożyczonych od matki. Z taką sumą pieniędzy Peter pojawił się w sklepie muzycznym w Manchesterze. Był tylko jeden problem – artysta nie miał wówczas pojęcia, do czego tak naprawdę służy 4-strunowa gitara i jak na niej grać. „Sprzedawca zapytał, którym instrumentem jestem zainteresowany i tym pytaniem kompletnie zbił mnie z tropu. Jedyne co powtarzałem jak mantrę to to, że potrzebuję gitary basowej. Myślę, że gość od razu wpadł na to, że jestem kolejnym idiotą, który przyszedł do niego po koncercie Sex Pistols. Sklep musiał jednak jakoś zarabiać więc dostałem do ręki pierwszą gitarę z brzegu. Zniecierpliwiony odparłem, że instrument z czterema strunami na nic mi się nie przyda. I właśnie wtedy spłynęła na mnie mądrość sprzedawcy, który spokojnym głosem wyjaśnił mi, że to, co trzymam w dłoniach to właśnie gitara basowa.”

Nawrócony punk stał się więc posiadaczem kopii Gibsona EB-0, która dumnie wystawała z czarnego worka na śmieci, gdy Peter wiózł ją do domu autobusem. Noc upłynęła mu wówczas na przypadkowym brzdąkaniu w struny, a dzień później odbyła się pierwsza próba w towarzystwie Bernarda. Była ona o tyle osobliwa, że panowie nie mieli najmniejszego pojęcia o tym jak nastroić instrumenty… „To był chyba najgorszy możliwy początek jaki można sobie zafundować.” – opowiada rozbawiony Peter – „Gdyby zakłady bukmacherskie pozwalały obstawiać sukces tych dwóch idiotów jakimi wówczas byliśmy, kurs byłby naprawdę wysoki. Muszę przyznać, że nadal nie do końca rozumiem, jak to się stało, że zagrałem w dwóch zespołach, które odegrały tak dużą rolę w świecie muzyki.”

Trudno uwierzyć w ten scenariusz, gdy słucha się dziś ‘Unknown Pleasure’, które doczekało się ostatnio jubileuszowej edycji winyla wydanego z okazji 40-lecia albumu. Linie basu, które ukształtowała wówczas punkowa agresja i niepewność początkującego muzyka były wystarczająco ekspresyjne, aby na zawsze odmienić losy Petera i muzyki rockowej. Warto jednak pamiętać, że pod koniec lat 70. artysta myślał nieco innymi kategoriami…

„Byliśmy nastolatkami, których do działania napędzał bunt, niepewność i dezorientacja. Przecież głównie na tym opiera się młodość.” – „Rzuca Peter i szybko puentuje – „Wygląda na to, że za rozwój mojej kariery powinienem podziękować przede wszystkim moim hormonom.” Kiedy zwracamy uwagę na to, że trudno wyobrazić sobie „Unknown Pleasure” nagrane przez nieco bardziej doświadczonych muzyków, którzy mają jakiekolwiek teoretyczne podstawy, Peter kiwa głową na znak pełnej zgody. Mimo że Joy Division miało w sobie pierwiastek inteligencji, wciąż był to po prostu punk rock.

„Popełnialiśmy co chwila błędy, które wynikały oczywiście z tego, że każdy z nas był samoukiem. Jest jednak taka teoria, która mówi o tym, że punkowe zespoły, które chcą poznać zasady jakie panują w muzyce, bezpowrotnie tracą to ‘coś’. Myślę, że to prawda. Punkowa kapela nie może być zbyt świadoma tego co robi. Co ciekawe, niektóre nasze utwory do dziś sprawiają wielu muzykom trudność. Wszystko było tam kostkowane jedynie w dół. Nigdy nie używałem kompresora, ponieważ tak mocno uderzałem w struny, że brzmienie samo się wyrównywało. Numery takie jak ‘Transmission’ nadal potrafią wywołać silny ból ręki. Żeby zachować tamtą autentyczność konsekwentnie nie rozgrzewam się przed koncertami i w ogóle nie ćwiczę w domu bo uważam, że to po prostu nudne.”

Hook wspomina również uroczą nieporadność, która towarzyszyła muzykom w studiu. „Nasza debiutancka płyta to jeden wielki jam. Tylu gitarowych baboli nie znajdziecie na żadnej ulubionej płycie z lat 60., 70. i 80. Za każdym razem, kiedy Martin Hannett (producent – dop. red.) potrzebował bardziej klarownych partii basu prosił mnie o nagranie pojedynczych dźwięków, które później sam łączył w riffy.”

Członkowie zespołu często dyskutowali o swoich ambicjach, ale ich rozmowy rzadko dotyczyły samej muzyki. Kreatywna świadomość tego co wówczas tworzyli wychodziła z nich naturalnie i instynktownie. Inna sprawa, że podczas prac nad pierwszą płytą Joy Division nikt nie miał czasu, ani pieniędzy, żeby cokolwiek poprawiać. „Ludzie często zastanawiają się, dlaczego w jakimś utworze pierwsza zwrotka ma 16 taktów, a druga tylko osiem. Nie ma w tym żadnej wyszukanej filozofii. To był po prostu wynik naszych błędów w liczeniu. A ponieważ nie brzmiało to najgorzej, zostawialiśmy utwór w takiej wersji. W tamtych czasach Martin pomógł mi skompletować cholernie głośny zestaw basowy składający się z preampu Alembic Stereo wpiętego we wzmacniacz Amcron DC-300A, który oferuje 1000 W na jeden kanał. Wszystko podłączone było do dwóch kolumn 1500 W. Po tym jak doszedł do tego efekt chorus wiedziałem, że nigdy nie będę basistą, który brzdąka sobie coś w tle.”

 

Jednym z najważniejszych momentów w karierze Joy Division było wydanie singla ‘Love Will Tear Us Apart’, który ujrzał światło dzienne w 1980 roku. Wysokie dźwięki grane na kopii Rickenbackera Hondo II wyznaczyły drogę dla nowego stylu, który inspirował artystów przez kolejne dekady. Charakterystyczna technika miała swoje źródło w silnej osobowości Petera, który nie miał zamiaru stać z tyłu sceny. „Pamiętam, że był taki moment, kiedy chłopaki prosili, abym trzymał się ustalonej toniki.” – śmieje się Peter – „Spytałem wówczas, czy nie byliby łaskawi dla odmiany trzymać się mnie. Było w tym trochę mojej ignorancji, bo najzwyczajniej w świecie nie miałem wtedy pojęcia, czym w ogóle jest tonika. Bardziej od stania z tyłu nienawidziłem jednak protekcjonalnego traktowania. Nigdy nie przemawiał do mnie stereotyp basisty, który jest cichym gościem prowadzącym busa.”

W tym miejscu na twarzy Petera znowu pojawił się szelmowski uśmiech, a chwilę później dowiedzieliśmy się, że… to właśnie on był tym, który najczęściej robił za kierowcę podczas tras koncertowych. Basista Joy Division z całą pewnością nie był jednak cichym gościem. Ośmielany przez pochwały Hannetta i Curtisa, Hook szybko odkrył, że wysokie dźwięki basu mogą stać się jego znakiem rozpoznawczym.

„Wzmacniacz Bernarda był naprawdę głośny. Kiedy ćwiczyliśmy i grałem niskie dźwięki, kompletnie ich nie słyszałem. Oprócz tego, za każdym razem, gdy przechodziłem w wyższe rejestry, Ian z zachwytem krzyczał, że „tak brzmi lepiej” i zachęcał mnie, żeby iść w tym kierunku. Jego entuzjazm napędzał mnie do grania i wiele riffów, które wówczas powstały to zasługa jego sugestii.” Hook zwraca uwagę na to, że ‘Love Will Tear Us Apart’ nie różniło się dla niego od innych utworów, które wówczas powstały, a nie zostały uznane za równie rewolucyjne.

Przełomowy był dla niego natomiast zakup customowego 6-strunowego basu Shergold Marathon. To właśnie ten instrument wykorzystano na ostatniej płycie Joy Division, a także w wielu późniejszych nagraniach New Order. Co ciekawe, bas polecił Peterowi ten sam sprzedawca z wspominanego wcześniej lokalnego sklepu muzycznego. „Gość na pewno długo zastanawiał się, jaki szaleniec mógłby chcieć grać na czymś takim. Po naszym pierwszym spotkaniu wybór potencjalnego klienta był dość oczywisty. Gdy tylko instrument trafił w moje ręce, diabelski głos w głowie zasugerował, że nikt na świecie nie ma takiego cuda. Mogłem grać jeszcze więcej akordów, co udowodniłem w utworze „Passover”, który powstał niedługo później. Do dziś kocham grać na 6-strunowych basówkach, nie trzeba ich aż tak przesterowywać. Jedyny problem to monstrualnie gruby gryf.”

Ten sam sprzedawca zapoznał zespół z efektami od Electro-Harmonix. Najważniejszy z nich, czyli chorus Clone Theory pozwolił Peterowi bardziej uwypuklić niskie rejestry brzmienia. Bardzo dobrze słychać to w ‘Twenty Four Hours” z płyty „Closer’. „Wczesne efekty od Electro-Harmonix były fantastyczne. Miałem kiedyś pokaźną kolekcję tych kostek, ale ktoś mi je ukradł. Urzekał mnie ich czysty hałas, który przypominał świergot ptaków. To brzmienie zawsze dawało mi dużo radości, ponieważ Martin często wspominał, że zdarza mu się słyszeć duchy…” – tu na twarzy Petera pojawia się kolejny uśmiech, za którym idzie porozumiewawcze mrugnięcie – „…i właśnie w ten sposób zmusił mnie, żebym w końcu zainwestował w bramkę szumów.”

Po obiedzie i wypiciu kilku kaw, przenieśliśmy się do domowego studia Petera, gdzie pokazał nam sprzęt, z którego aktualnie korzysta. Pośród wzmacniaczy i kolumn nie mogło zabraknąć kultowych basów Yamaha BB1200S, które bez wątpienia miały ogromny wpływ na charakterystyczne brzmienie New Order. Jak mogliśmy się domyślić, wybór tych gitar to kolejne przypadkowe zrządzenie losu…

„Kiedy graliśmy w Stanach Zjednoczonych mój Gibson EB-0 został skradziony. Nie płakałem za nim bo był wyjątkowo gówniany i ciągle się rozstrajał. Poszedłem więc do sklepu muzycznego znajdującego się przy 48. Ulicy. Yamaha BB600 była jedynym obecnym tam instrumentem, który do czegokolwiek się nadawał. Okazało się, że to idealny bas dla mnie. Z czasem wymieniłem go na model z serii 1000, a później 1200. Ten ostatni miał gryf typu ‘straight-through’ i dwa pasywne pickupy. Jakiś czas później zadzwonili do mnie ze sklepu muzycznego z informacją o nowej dostawie. Przyszedł do nich model 1200S z aktywną elektroniką. Nie zastanawiałem się nawet przez chwilę i od razu kupiłem ten instrument. Od tego czasu nie powstała na świecie druga gitara, która mogłaby się równać z tą Yamahą.”

Mimo, że studio Petera przesiąknięte jest historią muzyki okazuje się, że artystyczne spełnienie muzyk osiągnął dopiero niedawno. A wszystko za sprawą wyjątkowego modelu Yamahy. „Zapomnijcie o pieniądzach i wszystkich moich nagrodach. W końcu doczekałem się sygnowanego modelu gitary basowej!” – wykrzykuje uradowany Peter i opowiada o tym jak jego syn (Jack Bates, basista Smashing Pumpkins – dop. red.) zainteresował współpracą z ojcem firmę Yamaha. – „Jack powiedział im, że od 39 lat towarzyszy mi ta sama gitara. Nie mogli w to uwierzyć i zaproponowali mi nowy model bazujący na mojej specyfikacji. Od niedawna ogrywam prototyp i brzmi to naprawdę pięknie.”

W studiu nie brakuje też customowych basów od Chrisa Eccleshalla. Peter żartuje, że to instrumenty, których przez lata nie chciała mu zrobić Yamaha. Jak sam twierdzi: „Jest to połączenie jego ulubionego modelu 1200S i gitary ‘semi-acoustic’, na której chciałby grać tylko największy oszołom”. Oczywiście taka hybryda idealnie sprawdza się w przypadku Petera.

Okazuje się, że wiele pamiątek z czasów Joy Division i wczesnego New Order trafiło w tym roku pod młotek. Wśród sprzedanych skarbów znalazł się pierwszy bas EB-0, oryginalna kostka Clone Theory i sześciostrunowy Shergold. „Większość muzycznych artefaktów związanych z Joy Division i New Order została niedawno sprzedana. Pieniądze, które udało mi się zarobić zostały przekazane na trzy instytucje charytatywne, które są bliskie mojemu sercu. Mogę grać na każdym instrumencie, ale żaden nie zastąpi oczywiście tych, które były wykorzystywane w piosenkach z tamtych lat. Były naprawdę wyjątkowe. Łączyła mnie z nimi wyjątkowa chemia, ale milion innych czynników wpłynęły na to, że w końcu się rozstaliśmy. To taki romantyczny koniec związku, po którym zamiast nowej fryzury sprawiłem sobie kilka nowych gitar.”

W 2010 roku powstał projekt Peter Hook & The Light do którego muzyk zaangażował swojego syna Jacka. Artysta jest wierny swoim korzeniom dlatego podczas koncertów można niemal w całości usłyszeć na żywo kultowe płyty, które powstały z jego udziałem. Peter porównuje to do znalezienia na strychu dawno nieużywanych zabawek. Odkrywanie na nowo starych numerów sprawia, że muzyka nie ciągnie już tak bardzo do tworzenia nowych rzeczy. Wspomnienia dawnych lat i inspirowanie nowych pokoleń daje mu wystarczający poziom satysfakcji.

„Uwielbiam oglądać w sieci materiały wideo, na których ludzie grają moje rzeczy.” – wyznaje z uśmiechem Peter – „Te dzieciaki są naprawdę zdolne, ale nie trafiłem jeszcze na nikogo, kto w stu procentach zrobiłby to tak jak trzeba. Kiedy już myślę, że się uda, zawsze coś musi pójść nie tak i nie ukrywam, że dostarcza mi to sporo radości. Uwielbiam patrzeć, jak ludzie walczą z „Twenty Four Hours”. Jedyną osobą, która potrafi grać tak jak ja jest Jack. Tylko od niego słyszę, że czegoś nie powinienem robić, albo jak ma wyglądać dany riff. Jest to o tyle zabawne, że chłopak najczęściej ma rację!”

Kiedy Peter pozuje do zdjęć ze swoim prototypem nowej Yamahy, poznajemy jeszcze jedną ciekawostkę związaną z jego karierą. Ostre jak brzytwa poczucie humoru po raz kolejny daje o sobie znać, gdy wraca temat jego punkowego podejścia do gry na basie. „Ludzie często mówili mi, że gdy tylko usłyszeli moją linię basu, od razu wiedzieli kto za nią stoi. Nie był to dla mnie komplement, więc próbowałem nowych rzeczy. Mój przyjaciel próbował nauczyć mnie gry klangiem, ale po kilku lekcjach z rozbrajającą szczerością stwierdził, że nie warto tracić na mnie czasu. Przez lata otrzymywałem oferty grania koncertów z największymi: Echobelly, Elastica, Primal Scream, Killing Joke… Problem polegał na tym, że nie dałbym rady opanować ich materiału.

Ostatnio dowiedziałem się nawet, że byłem piąty w kolejce do roli basisty w The Rolling Stones, kiedy odszedł Bill Wyman.” – tu pojawia się kolejne oko puszczone w naszym kierunku – „Na szczęście czwarty kandydat z listy dostał tę posadę. Gdyby Mick Jagger przystawił mi do głowy pistolet i kazał grać ‘Satisfaction’ kazałbym mu pociągnąć za spust. Dziwnie to przyznawać, ale nigdy nie byłem dobry w graniu cudzych utworów. Cieszę się, że miałem tyle szczęścia do własnej muzyki.”