Wywiady
Adam Jurczyński

Gitarzysta znany z zespołu Michał Stawiński Oberschlesien (w przeszłości Oberschlesien i NeuOberschlesien) opowiedział nam o swojej pierwszej solowej płycie, ukochanych Ibanezach i najbliższych planach najbardziej śląskiej kapeli rockowej jaka działa obecnie w Polsce…

Bartłomiej Luzak
2020-02-20

Bartłomiej Luzak: Bardzo się cieszę, że znalazłeś czas na naszą rozmowę w tak pracowitym dniu. Mogę chyba zdradzić naszym czytelnikom, że wyciągnąłem cię właśnie ze studia, gdzie razem z Michałem Stawińskim i Oberschlesien pracujecie nad czymś nowym. Opowiesz coś o dzisiejszych nagraniach?

Adam Jurczyński: Po wszystkich rozłamach, które spotkały nas w ostatnich latach, rozpoczynamy kolejny rozdział. Właśnie pracujemy nad nowym singlem produktu, który nosi nazwę Michał Stawiński Oberschlesien. Kolejna płyta powstaje w nieco innym składzie niż ostatnio. Tomek Andrzejewski i Łukasz Sztaba postanowili pójść swoją drogą i w ten sposób po raz kolejny doszło u nas do zmian personalnych. Nie neguję oczywiście ich decyzji. Ja też kiedyś poszedłem własną drogą, ale finalnie wróciłem do starych śmieci. Tak jak powiedziałem wcześniej – chcemy zacząć od singla. Póki co nadałem mu dość zabawną nazwę „Farorza głos”. Tak już mam, że kiedy nad czymś pracuję, wymyślam różne śmieszne tytuły, które szybko pozwalają mi się później odnaleźć w roboczych kompozycjach. Kiedy singiel będzie już gotowy, bierzemy się za całą płytę. Oczywiście wszystko na spokojnie i powolutku. Pracujemy obecnie w Chorzowskim Centrum Kultury. Poznaliśmy gościa, który zaproponował nam realizację singla zupełnie za „free”. Jesteśmy bardzo ciekawi jak zabrzmią finalne miksy. Jeśli będziemy zadowoleni z efektów tej współpracy, zrobimy razem całą płytę. Może się jednak zdarzyć, że coś będzie nie tak i wtedy będziemy szukali jakiegoś nowego miejsca.

Czy macie już więcej piosenek?

Nagrałem już w domu jakieś 95% materiału demo, który docelowo trafi na nadchodzącą płytę. Tak się złożyło, że tym razem sam pracowałem nad nowymi kompozycjami. I nie chodzi nawet o to, że zamykam się na innych, czy coś takiego. Po prostu mam teraz dobry czas i dużo weny. Większość utworów pasuje również chłopakom, więc najprawdopodobniej wszystkie pojawią się na naszej nowej płycie.

Czy możemy spodziewać się jakichś drastycznych zmian w stylistyce projektu o nazwie Michał Stawiński Oberschlesien?

Od początku założyłem sobie, że nie pójdę z tym materiałem na żadne kompromisy. Spróbowaliśmy czegoś takiego przy okazji albumu „3” nagranego z NeuOberschlesien. Posłuchaliśmy wówczas producenta i wydawcy, ale w moim odczuciu popełniliśmy duży błąd. Ta płyta była zbyt lekka i szczerze mówiąc nie jestem z niej zadowolony. Właśnie dlatego założyłem, że tym razem wracam do korzeni. Jednocześnie nie chcę już grać pod Rammsteina. Mogę jednak zapewnić naszych fanów, że wszystko nadal będzie śpiewane po śląsku. Dużo nowego wydarzy się w warstwie muzycznej. Materiał z nadchodzącego krążka będzie bardziej w stylu Machine Head lub środkowych płyt Korna. Nie ukrywam, że chciałbym przemycić tam też trochę swojej duszy w postaci klimatów Pink Floyd. Obawiam się jednak, że moi koledzy z zespołu mogą krzywo patrzeć na ten ostatni element mojej muzycznej wizji.

Cieszę się, że sam nawiązałeś do Rammsteina. Chciałem spytać, czy utożsamianie was z polską wersją tej kapeli nie było już trochę męczące i w jakiś sposób ograniczające artystycznie?

Oddech Rammsteina od zawsze był odczuwalny gdzieś na naszych plecach, ale muszę ci zdradzić, że nigdy tak naprawdę nie byłem ich wielkim fanem. Moimi idolami byli muzycy, którzy specjalizowali się w bardziej progresywnych brzmieniach. Chyba właśnie dlatego tak bardzo chcę teraz przemycić do nowego materiału jak najwięcej energetycznych smaczków w stylu Korna i Machine Head. Nasza muzyka nie może być jednak nadmiernie zagmatwana. Od początku stawialiśmy na proste melodie i poukładane tematy. Najbardziej zależy nam na tym, żeby nasi słuchacze skupiali się na tym śląskim pierwiastku naszej twórczości. To od zawsze było dla nas najważniejsze.

Oberschlesien, NeuOberschlesien, Michał Stawiński Oberschlesien… Czy słuchacze nie gubią się w tym wszystkim i wciąż wiedzą kogo mogą spodziewać się na scenie, gdy przychodzą na wasze koncerty?

Niestety wiele osób faktycznie ma już mętlik w głowie. Bardzo często rozmawiam o tym ze słuchaczami. Ludzie podchodzą do mnie po koncertach i pytają „gdzie my teraz jesteśmy?”. Chciałbym, żeby przeszłość została już za nami. Oddzielamy ją kreską od tego, co robimy teraz. Wiadomo, że nie zapomnimy o tym, gdzie to wszystko się zaczęło, ale chcemy iść do przodu bez odwracania się za siebie. Mam nadzieję, że Michał Stawiński Oberschlesien to ostatnie wydanie tego zespołu, bo to faktycznie dość problematyczna sprawa. Muszę przyznać, że sam czułem się z tym niekomfortowo. Na szczęście wszyscy zainteresowani wiedzą już o co chodzi i powoli zaczynają się odnajdywać w tej nowej rzeczywistości.

Jak ludziom podoba się Michał Stawiński Oberschlesien?

Nasi słuchacze nie mieli jeszcze okazji posłuchać nowej odsłony tego projektu. O odbiorze Michał Stawiński Oberschlesien będziemy mogli mówić dopiero, gdy wydamy nowy singiel. Ludzie przychodzą jednak po koncertach i mówią nam: „słyszymy, że pracujecie nad czymś nowym, ale nie zapomnijcie o swoich śląskich korzeniach - niech te utwory nadal będą pisane po śląsku”. Oczywiście mówię tu przede wszystkim o słuchaczach, którzy pochodzą z naszych stron. Reszta kraju najprawdopodobniej chciałaby usłyszeć nas po polsku, ale mam wrażenie, że to nie nasza droga. Muzykę trzeba grać prawdą a u nas jest ona nierozerwalnie połączona z językiem śląskim.

Właśnie nagrałeś swoją pierwszą solową płytę. Wydała ją niewielka wytwórnia z Krakowa, czyli Lynx Music. Jestem ciekaw jak skrzyżowały się wasze drogi. Oberschlesien było przecież wydawane w Mysticu i S.P. Records…

Nie ukrywam, że doszło do tego trochę przez przypadek. Po nagraniu płyty zacząłem rozglądać się za wydawcą. Rozmawiałem o tym między innymi z Grzesiem Kapołką, Wojtkiem Hoffmanemm i Robertem Friedrichem. Wszyscy polecali, żebym bił w tej sprawie do Metal Mindu. Wysłałem do nich materiał, ale w międzyczasie przypomniałem sobie również o tej małej wytwórni z Krakowa. Uderzałem do nich w 2002 roku przy okazji innych projektów i po tylu latach przypomniała mi się nazwa - Lynx Music. Zadzwoniłem więc do pana Ryśka. Gość poprosił mnie o podesłanie 2 utworów, ale zastrzegł, że da mi znać dopiero za tydzień, bo właśnie jedzie na urlop. Po 7 minutach dostałem telefon z informacją, że pan Rysiek wsiada właśnie do samolotu, ale już teraz może mi powiedzieć, że chcą wydać ten materiał. Jest to o tyle fajny deal, że oprócz fizycznej płyty CD mam również zapewnioną cyfrową dystrybucję na 59 różnych platformach. Nie ukrywam się, że bardzo się z tego cieszę. Każdy może wybrać sobie taką formę płyty, jaka odpowiada mu najbardziej.

Jak wyglądała praca nad tym materiałem?

To była krótka piłka. W lutym postanowiłem, że chcę nagrać typowo gitarową solową płytę. Wziąłem się do roboty i w sierpniu miałem już gotowy materiał. Wszystkie ślady nagrałem samodzielnie w domu i od lipca pracowałem właściwie tylko nad miksami. Okazało się, że wszystko się zgadza i nie ma tam nic, co musiałbym poprawiać. Potem wszystko poszło do studia. Realizator stwierdził, że materiał jest dobrze nagrany i wymaga ewentualnie domiksowania paru rzeczy.

Płytę „Beyond The Horizon” otrzymałem dosłownie kilka godzin przed naszą rozmową, więc nie miałem jeszcze okazji dobrze się w nią wsłuchać. Niewątpliwie jest tam shredowy duch Vaia i Satrianiego. Trudniej było mi jednak znaleźć tam odwołania do twojego ukochanego Pink Floyd…

Myślę, że powinieneś posłuchać tego materiału nieco bardziej dogłębnie. Wpływów Pink Floyd najlepiej szukać w tytułowym utworze „Beyond The Horizon”, który zamyka album. W moim wyobrażeniu słychać tam przestrzeń, która była w jakimś stopniu inspirowana twórczością Watersa i spółki. Jeśli zaś chodzi o shred to przyznam szczerze, że starałem się go unikać. Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem o tym materiale z moją partnerką. Jeszcze przed rozpoczęciem nagrań powiedziałem jej, że zależy mi przede wszystkim na przestrzeni i klimacie. Najważniejszy miał być przekaz duchowy i emocjonalny. W ogóle nie zależało mi na popisach, choć zauważyłem, że większość solowych płyt gitarzystów faktycznie w dużej mierze opiera się właśnie na tym. Niestety sięgając po takie płyty, mam wrażenie, że w kółko słucham jednego i tego samego materiału. Szkoły na gitarę w ogóle mnie nie interesowały. Chciałem stworzyć płytę, która spodoba się zwykłemu słuchaczowi, ale również instrumentaliście, który stwierdzi, że brak popisów to zaleta tego materiału.

Jakie są twoje sposoby na emocjonalność w muzyce instrumentalnej, gdzie nie ma miejsca na tekst, który bardzo często jest jej głównym nośnikiem?

Każdy z tych utworów pochodzi z zupełnie innej bajki. Jest tu dużo mocnych progresywnych tematów, ale nie brakuje też nieco bardziej łagodnych brzmień. Jeśli chodzi o emocje, które chciałem wydobyć z instrumentu sprawa była prosta - po prostu siadałem z gitarą i zaczynałem grać. Wszystko działo się dalej samo - głowa - ręce - instrument. Te trzy elementy działają razem i pozwalają osiągać określone rezultaty. Wszystko wyszło gdzieś z mojego wnętrza bez żadnych dodatkowych historii i zabezpieczeń.

Czy twój solowy projekt również ma w sobie jakiś śląski pierwiastek?

Oj nie. Tutaj w ogóle tego nie ma. Śląski jest jedynie ten gitarzysta, który za tym wszystkim stoi… synek z Piekar (śmiech).

Jaki sprzęt gitarowy wykorzystuje na co dzień ten synek z Piekar?

Płytę w całości nagrałem na Helixie LT. Ten sprzęt zadowala mnie w stu procentach; to prawdziwe mistrzostwo świata. Symulacje wzmacniaczy i efektów brzmią jeden do jednego, jakby ktoś postawił na scenie oryginały i grał na nich żywcem. Jeśli chodzi o gitarę, korzystałem z „siódemki” od Ibaneza - model Prestige 1527. Ta gitara towarzyszy mi również na koncertach Oberschlesien; ma bardzo fajne pasma i choć zachowuje się dość agresywnie to można ją okiełznać. To na pewno nie jest instrument, który żyje swoim życiem. Jeśli chodzi o solówki - również towarzyszył mi Prestige - tym razem model RG2550Z. Z tą gitarą łączy się zabawna historia, ponieważ… dostałem ją za darmo. Ibanez to firma, w której instrumentach zakochałem się 30 lat temu. I kiedy znalazłem na OLX ogłoszenie z tym konkretnym egzemplarzem, stwierdziłem, że muszę spróbować go zdobyć. Zadzwoniłem do gościa i okazało się, że mieszka zaledwie 30 kilometrów od mojego domu. Zabrałem ze sobą swoją „siódemkę” ESP i w ciemno pojechałem zobaczyć, czy jest szansa na wymianę instrumentów. Gość naradził się z żoną i w końcu się zgodził. Mało tego, dostałem jeszcze litrowy słoik miodu. Takie historie naprawdę nie zdarzają się często (śmiech).

Chciałbym wrócić jeszcze do Helixa. W ogóle nie korzystasz już z innych urządzeń pozwalających kreować brzmienie twojej gitary?

Na tej płycie wszystko poleciało jedynie z Helixa. Mało tego, ten procesor towarzyszy mi również na scenie, kiedy gramy z Oberschlesien. Ostatnim wzmacniaczem z jakiego korzystałem w zespole był lampowy sprzęt MG od Marka Gierszewskiego. Podłączałem go do paczki Engla 4x12. Ten zestaw sprawiał, że z roku na rok muskuły w mojej prawej ręce były coraz większe (śmiech). Później zamówiłem sobie Fractala Axe-FX II ze sterownikiem i to był moment, w którym powiedziałem sobie, że kończę ze wzmacniaczami. Z czasem na rynku pojawił się Fractal Axe-FX III, ale jego cena sprawiła, że zacząłem rozglądać się za jakimś alternatywnym rozwiązaniem. Traf chciał, że Piotrek z Guitar Center zaproponował nam właśnie Helixy. Razem z Tomkiem Andrzejewskim poustawialiśmy sobie odpowiednie brzmienia i tak już zostało.

Myślisz, że cyfrowe brzmienia będą w kolejnych latach skutecznie wypierać lampy?

Na wzmacniaczach lampowych będą już niedługo grać jedynie stare wygi. Myślę, że jedynie osoby grające bluesa mogą nie chcieć słyszeć o brzmieniach cyfrowych. Lampy będą nadal wykorzystywane podczas studyjnych nagrań mocnych kapel. Zespoły nadal będą chciały grać na Mesach i Peaveyach 5150. Cała reszta muzyków, którzy pograli trochę na „cyfrach” i przekonali się do tych rozwiązań, raczej już przy nich zostanie. Dźwiganie skrzynek po koncertach po prostu przestaje mieć sens. Na scenie wystarczy teraz jedna mała walizeczka i dwa kable XLR – „dziękuję, jestem przygotowany do pracy!”.