Eric Bibb to obecnie jeden z największych na świecie bluesmanów grających akustycznie. Jego zamiłowanie do bluesa nie ogranicza się jednak tylko do grania.
Niewiele osób wie o początkach tej muzyki tyle co Eric. Byliśmy zaszczyceni mogąc porozmawiać o starym bluesie, autentyczności w muzyce i jego wyjątkowym akustycznym brzmieniu.
Potężny emocjonalny wokal i dźwięczna technika grania palcami pozwoliły Ericowi zdobyć szczyty współczesnego akustycznego bluesa. Muzycznego bakcyla złapał już w dzieciństwie. Stare bluesowe płyty wyznaczyły jego artystyczną drogę i pomogły dotrzeć do najgłębszych korzeni tej muzyki. Eric Bibb to urodzony gentleman i wytrawny badacz bluesa. Zapraszamy Was w magiczną podróż, sięgającą wczesnych początków muzyki bluesowej.
Magazyn Gitarzysta: Twoja wiedza o początkach gitarowego bluesa jest ogromna. Pierwsze zachowane nagrania z dawnych lat brzmią dziś jakby pochodziły z innego wymiaru. Czego może nauczyć się gitarzysta słuchający starych bluesowych płyt?
Eric Bibb: Jest coś, co szczególnie fascynuje mnie we wczesnych bluesowych nagraniach. Wielcy prekursorzy bluesa, tacy jak np. Bukka White nie grali w celach zarobkowych. To byli farmerzy, dla których muzyka była zajęciem na pół etatu. Ich publicznością byli najczęściej sąsiedzi. Taki John Hurt nie był gościem, który podróżował ze swoją muzyką od knajpy do knajpy. Najczęściej grał po prostu dla rodziny i znajomych.
Kolejna niesamowita rzecz to groove i klimaty w stylu funky. Garfield Akers, który jest dla mnie ikoną specyficznego rodzaju bluesa Delty potrafił grać jak nikt inny. Niestety nagrał tylko 4 utwory w Memphis i nie pozostało po nim więcej piosenek. Jestem przekonany, że Robert Johnson musiał je kiedyś słyszeć i to właśnie one ukształtowały jego styl. Zmierzam do tego, że w tamtych czasach granie muzyki nie było czymś regularnym. Blues miał też zupełnie inne frazowanie. Wydaje mi się, że muzyka imitowała wówczas to jak rozmawiali ze sobą ludzie. To był język konkretnego czasu i miejsca.
Oczywiście dziś ludzie nie rozmawiają już w taki sposób jak wtedy, a co za tym idzie, również tak nie śpiewają. Texas Alexander to znakomity przykład. Kapitalny bluesowy wokalista, który nie grał na gitarze. Jego frazowanie, modalność, skale po których się porusza i to w jaki sposób kształtował dźwięki były czymś, czego dziś już nie spotkamy. Kiedy o tym mówię, czuję ogromną wdzięczność, że te wspaniałe piosenki przetrwały do dziś. To wielki skarb.
Ludzie, którzy nie siedzą w muzyce klasycznej i jazzie często mówią, że to wszystko brzmi tak samo. Identyczne słowa można usłyszeć na temat bluesa czy country. Wystarczy jednak wsłuchać się w szczegóły, żeby szybko wychwycić zarówno amatorów obdarzonych niesamowitym groovem, jak i profesjonalistów takich jak Skip James. Magia jego gry polegała na małych gitarowych niuansach.
Z każdą kolejną przesłuchaną płytą nabierałem coraz większego szacunku do artystów z tamtych czasów. Większość z nich to samouki. Może czasem zdarzył się ktoś, komu sąsiad pokazał, jak grać na gitarze, ale to wszystko. Ci goście nie chodzili do szkół muzycznych, ale dysponowali wyjątkowym językiem i techniką, która robi dziś ogromne wrażenie. Posłuchajcie Johnsona i zrozumiecie o czym mówię.
Myślisz, że nacisk, który kładzie się obecnie na bluesowe solówki oddalił nas od fundamentów tej muzyki? Weźmy takich gigantów jak BB King lub Muddy Waters. W ich przypadku wokal potrafił być znacznie ważniejszy od tego co grała gitara…
Oczywiście, że tak. Przez ostatnich kilka dekad wiele się zmieniło. Często się nad tym zastanawiam, szczególnie kiedy jestem w miejscach, gdzie otacza mnie muzyka. Wydaje mi się, że to co obecnie uznaje się za bluesa jest tak naprawdę jakąś rockową przybudówką. Jasne, że możesz skorzystać z bluesowej skali, molowych akordów lub charakterystycznych sprawdzonych zagrywek. Ale to co usłyszą ludzie wcale nie będzie bluesem. Ta muzyka jest już czymś zupełnie innym.
Wokal, o którym wspominasz to klucz do zrozumienia bluesa. Wszystko zaczęło się na polach, na długo przed pojawieniem się sklepów muzycznych pełnych gitar. Ludzie śpiewali wówczas na swoich farmach, w kościołach i w domu. I właśnie w takim podejściu do muzyki drzemie cała istota bluesa. Współczesny gitarocentryzm to przerysowana wersja tego wszystkiego. Mam wrażenie, że to niekończące podciąganie strun jest trochę jak udawanie emocji. Oczywiście nie chcę, żeby ktoś poczuł się urażony. Muzyka może być różna i każdy odnajduje się w innych dźwiękach. Nie mam nic przeciwko temu, żeby czerpać z tradycji i interpretować ją po swojemu.
Zmierzam do tego, że stary blues był w stu procentach szczery. Ludzie śpiewali o tym co czuli, a nie oszukujmy się, warunki życia w tamtych czasach nie były zbyt łaskawe dla naszych bluesowych bohaterów. Mam tu na myśli szczególnie okres przedwojenny. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak żyło się w tamtych czasach, ale muzyka, która nam pozostała świetnie oddaje tamte emocje. My możemy jedynie zgadywać, jak było kiedyś. Zauważyłem, że współcześni artyści często mają potrzebę wyrażania w bluesie bólu, którego wcale nie przeżyli. I chyba to mnie trochę niepokoi. Wszyscy weterani bluesa żyli swoimi czasami. Inspirowało ich to, co usłyszeli wokół siebie. Ich twórczość była jednak czymś zupełnie nowym.
Weźmy takiego Roberta Johnsona. Jego muzyka była wówczas bardzo nowoczesna. Co ciekawe, tuż przed tym jak go zabito zmienił nieco kierunek. Kto wie, czy gdyby pożył nieco dłużej nie zacząłby grać w stylu T-Bone’a Walker’a? Musimy pamiętać o tym, że to właśnie wokal napędzał bluesa w tamtych czasach. Słuchanie starych płyt to znakomita lekcja. Im starsze nagrania uda nam się zdobyć, tym lepiej. Można wtedy usłyszeć archaiczny język, który warto zapamiętać. Szczególnie z muzycznego punktu widzenia.
Co poradziłbyś gitarzystom, którzy chcą grać szczerego bluesa i uniknąć powtarzalnych schematów, które słyszeliśmy już tysiące razy?
Blues był kiedyś językiem, który zawierał w sobie wyjątkowość, dziwność i oryginalność. Chodziło przede wszystkim o to, żeby być sobą. Nikogo nie ograniczał żaden showbusiness. Myślę, że w dzisiejszych czasach potrzebujemy więcej oryginalności. Jak długo można jeszcze grać „Sweet Home Chicago”? Nie zrozumcie mnie źle – to świetna melodia. Ale zapewniam was, że blues ma do zaoferowania znacznie więcej. Posłuchajcie „Come Back Baby” lub „Going Down Slow”. Dobry songwriting to podstawa. Charakterystyczne zagrywki, shredding, podciąganie strun i krzyki zdecydowanie powinny ustąpić mu miejsca. Potrzebujemy więcej kreatywności, inteligentnych tekstów i refleksji bazujących na własnych doświadczeniach.
Wyjaśnię to na swoim przykładzie. Jestem gościem, który wychował się w mieście, w inteligenckim środowisku. Mimo tego, język wsi bardzo do mnie przemawia, jeśli chodzi o pisanie bluesa. Uwielbiam jego obrazowość i bliskość natury, ale nigdy nie musiałem doić krów i pchać pługu przez pole. Jeśli więc odnoszę się do tego języka w swoich piosenkach, robię to tylko dlatego, żeby z drugiej ręki wyjaśnić doświadczenia moich bohaterów. Na pewno nie mam zamiaru udawać, że śpiewam o sobie. Najtrudniej pisać bluesa, który ma być szczery i współczesny, a przy tym nawiązujący do tradycji tej muzyki. To naprawdę duże wyzwanie. Wciąż jednak uważam, że potrzebujemy takich piosenek. Wokaliści-songwriterzy, który grają w stylu americana tworzą obecnie coś na kształt nowego gatunku muzyki. Bardzo bym chciał, żeby ten mechanizm przeniósł się do świata bluesa.
Mam w domu wiele gitar, ale nie zawsze jest czas na to, żeby zmieniać sprzęt, gdy jestem w trasie. Trudno jest się z dnia na dzień przestawić na instrument, który ostatnie lata przeleżał w pokrowcu. Jadąc na kolejny koncert i zabierając ze sobą sprzęt, który towarzyszył mi ostatnio, jestem niemal pewny, że nic mnie nie zaskoczy. Mogę ewentualnie zmienić struny w gitarze, kiedy już zamelduję się w hotelu. Kolejny aspekt podróżowania z gitarą to wygoda. Warto postawić na instrument, który przetrwa to, jak będzie traktowany w samolotach i autobusach.
Moja gitara została stworzona przez wspaniałego fińskiego lutnika, Juha Lottonena. Korpus wykonano z sekwoi i jak widać, nie brakuje na nim licznych obić i zadrapań. Są nawet pęknięcia, którymi będę musiał się zająć po powrocie do domu. Na szczęście jest to na tyle solidna konstrukcja, że póki co wszystko działa bez zarzutów. Wygoda gry na tym instrumencie jest jednak nieoceniona i dlatego praktycznie się z nim nie rozstaję. Oczywiście nie mogę sobie pozwolić na podróżowanie tylko z jedną gitarą. Jeśli pęknie mi struna, nie będę jej zmieniał na scenie. Tylko Josh White potrafi to robić zabawiając jednocześnie publiczność, paląc przy tym papierosa i nadal grając. W moim przypadku lepszym rozwiązaniem jest jednak szybkie podmienienie gitary.
Drugi instrument przydaje się również, kiedy gram piosenki w innym stroju. Przykładowo, jeśli mam kilka kawałków w ‘G’ to wolę mieć gitarę w tym stroju i nie zmieniać go zbyt często. Dwa instrumenty to minimum, trzy to optymalne rozwiązanie, a cztery to już pełny komfort występowania na scenie. Szukam obecnie jakiegoś porządnego case’a w którym zmieszczą się dwie gitary. Myślę, że nie obejdzie się jednak bez customowych rozwiązań.
W twoim graniu słychać zamiłowanie do akustycznych dźwięków przepuszczonych przez wzmacniacz. Pomijając kwestię gitar, jak osiągasz swoje brzmienie?
Obecnie korzystam z Rolanda Jazz Chorus. Ostatnio na rynku pojawił się jego nowy 40-watowy model, w którym można regulować chorus, co naprawdę mi się spodobało. Stare egzemplarze nie miały tej funkcji, aczkolwiek brzmiały równie dobrze. Jak na tranzystorową konstrukcję, mamy tu dużo „mięcha”. Chorus nie jest już może tak dobry sam w sobie, ale bardzo dobrze się miksuje podczas grania z zespołem i to akurat lubię. Rozdzielam też sygnał, korzystając z DI-boxa. Czyste akustyczne brzmienie leci prosto na przody, więc realizator może ukręcić nieco więcej łącząc oba „soundy” i ewentualnie rozdzielając je w panoramie. W odsłuchu mam tylko sygnał z DI-boxa ponieważ wzmacniacz stoi na tyle blisko, że wszystko dobrze mi się łączy.
Od dłuższego czasu korzystam z przetworników Fishman Blackstack. Wiele lat towarzyszył mi model Rare Earth, ale w jego przypadku musiałem zawsze pamiętać o bateriach. Blackstack to konstrukcja pasywna więc dodatkowe zasilanie nie jest już problemem. Ich brzmienie jest w pełni zadowalające. W przypadku występów na żywo nie mam obsesji na punkcie czystego akustycznego dźwięku. Znam artystów, którzy zbyt dużą wagę przywiązują do poszukiwań „tego jedynego” mikrofonu lub „najlepszej” przystawki. Dla mnie ma to znaczenie tylko podczas nagrań studyjnych. Wtedy zdaję się na inżynierów dźwięku, którzy świetnie znają się na swojej robocie. Na scenie czyste akustyczne brzmienie nie jest już tak ważne. Lubię płynność dźwięku, który dają magnetyczne przetworniki montowane w otworze rezonansowym. Jest w tym coś, co bardzo dobrze uzupełnia się z moim stylem gry palcami.