Wywiady
Tal Wilkenfeld

Jedna z najlepszych basistek na świecie opowiada o uzdrawiających właściwościach herbaty i potwornym zatruciu pokarmowym na wysokości 10 tysięcy metrów…

2019-12-03

Magazyn Gitarzysta: Pamiętasz jeszcze swój pierwszy koncert? Jesteśmy ciekawi jak ci wtedy poszło.

Tal Wilkenfeld: Chodzi wam o pierwszy publiczny występ przed prawdziwą publicznością? Kiedy miałam 19 lat zagrałam razem z The Alman Brothers. Wypatrzyli mnie w jednym z jazzowych klubów w Nowym Jorku, gdzie zdarzało mi się czasami występować. Granie z nimi można uznać za pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie występy, które zaliczałam wcześniej oglądało może pięć lub siedem osób. To były koncerty, które grałam od razu po tym jak w wieku 18 lat przeniosłam się do Stanów Zjednoczonych z Australii. Bas towarzyszył mi wówczas może od roku, ale byłam bardzo zdeterminowana, żeby występować na żywo. To chyba najlepszy sposób nauki gry na instrumencie.

Na czym obecnie grasz?

Bas na którym gram najczęściej to Precission z 1969 roku w kolorze Pelham Blue. Mam też gitarę od Harmony, ale nie pamiętam, kiedy dokładnie powstała. Mam też pięciostrunowca z wysokim C od firmy Sadovsky. W mojej kolekcji znajduje się jeszcze stary Epiphone i akustyczny barytonowy Gibson. Tę ostatnią gitarę poskładał mi do kupy Jackson Browne. Jeśli chodzi o efekty, mam kilka kostek od TC Electronic – najważniejsze to delay i reverb. Czasami korzystam też z OctaBass od EBS i… to chyba wszystko. Na ten moment nie mam żadnego ulubionego wzmacniacza. Przez jakiś czas grałam na sprzęcie od EBS, później korzystałam z Ampegów. Wzmacniacze to u mnie bardzo płynna kwestia, która szybko może ulec zmianie.

Czy w twoim riderze koncertowym można znaleźć jakieś szczególne zachcianki?

Zazwyczaj prosimy o wędzonego łososia i awokado. Staram się zdrowo odżywiać, dlatego często zamawiam również o ocet jabłkowy i herbatę, bez której nie mogę żyć. To chyba wszystko, jeśli chodzi o moje zachcianki. Kiedy jest to możliwe staram się samemu przygotowywać swoje smoothies za kulisami.

Jaki jest twój przepis na dobre koncertowe brzmienie?

Zadbać o profesjonalnego realizatora. To jedyna rada jaką mogę się podzielić, bo wszystko rozchodzi się o dobry miks. Podczas prób dźwięku zawsze pracujemy tylko nad tym. Jeśli chodzi o mój bas - sprawa jest prosta - po prostu wpinam się w linię, a realizator robi wszystko, żeby publiczność usłyszała jak najlepsze brzmienie. Właśnie dlatego uważam, że dobry koncertowy sound to zasługa magików z którymi pracuję.

Jest coś niemuzycznego, bez czego nie możesz obyć się w trasie?

Na pewno herbata. W ciągu dnia może to być English Breakfast, Earl Grey albo zielona. Wieczorem i w nocy piję rumianek, napar z czerwonokrzewu lub miętę. Każdego dnia wypijam jakieś sześć kubków herbaty. Pochodzę z Australii więc zakładam, że moje uzależnienie ma swoje korzenie gdzieś w angielskich genach. Muszę jednak przyznać, że moi przyjaciele z Wielkiej Brytanii często dokuczają mi z powodu dolewania mleka migdałowego do mojej herbaty English Breakfast. W nieskończoność potrafią powtarzać, że „TO NIE JEST HERBATA”, ale mam to gdzieś, bo właśnie w takim wydaniu smakuje mi najlepiej.

 

Potrafisz wskazać najlepsze koncerty, na których zagrałaś?

To trudne pytanie… Bardzo dobrze wspominam Montreux Jazz Festival, gdzie zagrałam na głównej scenie. Claude Nobs był wówczas strasznie nakręcony na eksperymenty z brzmieniem i ten koncert dostarczył mi sporo frajdy. Świetnie grało mi się również w Sweetwater w San Francisco. Bob Weir wybrał to miejsce i zadbał o to, żeby wszystko brzmiało idealnie. To naprawdę świetny klub, w którym warto zagrać. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o Madison Square Garden, gdzie miałam zaszczyt zagrać już kilka razy. Podobne, epickie wrażenie zrobiła na mnie inna ogromna hala, czyli Royal Albert Hall.

To może coś z innej beczki. Jakie są twoje najgorsze doświadczenia związane z muzycznymi podróżami?

Najgorsza muzyczna podróż?! O Boże… Jest jedno wydarzenie, które od razu przychodzi mi do głowy. Na pierwsze przesłuchanie do zespołu Jeffa Becka przyleciałam aż z Los Angeles. Przed lotem postanowiłam pójść na pizzę z grillowanym kurczakiem. Pamiętam, że kiedy byliśmy już w samolocie, Vinnie Colaiuta bardzo żywiołowo opowiadał o polityce, a mi zrobiło się niedobrze. Kiedy mu o tym powiedziałam, powiedział tylko, że to wielka szkoda. Chwilę później zarzygałam całą papierową torbę, a on nawet nie zauważył, bo cały czas był bez reszty pochłonięty swoją polityczną przemową. Po dziesięciu godzinach lotu czułam się tak źle, że prawie spadłam ze schodów, gdy wysiadaliśmy. Z lotniska zabrała mnie karetka i całą noc spędziłam w szpitalu. Kiedy się obudziłam i poczułam nieco lepiej, manager Jeffa spytał, czy mam siłę, żeby do niego jechać. Wsiedliśmy w auto i po jakichś 4 godzinach wylądowaliśmy w jego domu. Myślałam, że będzie to spotkanie zapoznawcze i po prostu miło spędzimy czas. Okazało się, że Jeff od razu chciał zagrać próbę, więc ledwo żywa musiałam zagrać jego cały koncertowy set. Co ciekawe, od razu wytworzyła się między nami wyjątkowa chemia. Jest to o tyle zabawne, że tego dnia ledwo mogłam chodzić.

Czy będąc w trasie miałaś jakieś szalone przygody w stylu „Spinal Tap”?

Myślę, że najbliżej „Spinal Tap” byłam, kiedy goście grający w tym filmie pojawili się kiedyś na naszej próbie. Jeden z nich przyniósł Jeffowi niesamowitą gitarę. Ktoś powiedział mi kiedyś, że gitarzysta Spinal Tap był postacią wzorowaną na Becku. Na szczęście Jeff był dla nich bardzo miły.

Co robisz, żeby zjednać sobie publiczność?

Nie wiem, czy więź z publicznością można jakoś kontrolować. Wierzę, że ludzie idą za tobą, jeśli czują twoją ogromną pasję. Jeśli chcę zmniejszyć dystans między nami opowiadam żarty, które pomagają poczuć się swobodniej. Na mojej nowej płycie „Love Remains” jest dużo piosenek o miłości, stracie i złamanych sercach. To poważne tematy, dlatego czasami warto rozładować atmosferę.

Jaki jest twój ulubiony album koncertowy?

Wszystko z repertuaru Grateful Dead. Kocham ten zespół bezwarunkową miłością. Za każdym razem, kiedy ich słucham, mam wrażenie, że przenoszę się do innej rzeczywistości. Miałam przyjemność grać razem z Bobem Weirem i wierzę, że w przyszłości, jeszcze nie raz pojawimy się na jednej scenie. Bardzo cenię sobie muzyków, którzy zapominają o swoim ego i eksperymentują podczas koncertów. To dla mnie bardzo istotna cecha artysty. W pewnym stopniu wynika to z wieku i doświadczenia, ale chodzi również o odpowiednio ukształtowany gust.