Greg Howe

Przez wielu ludzi Greg Howe kojarzony jest ze shredem, z czego artysta doskonale zdaje sobie sprawę. Mimo to eksploruje on także nowe obszary muzyczne.


Wszystko grałem ze słuchu. Z czasem odkryłem muzykę Jimmy’ego Page’a i granie jego solówek nie sprawiało mi trudności. Pod koniec lat 70. usłyszałem grupę Van Halen i to zmieniło postrzeganie przeze mnie gry na gitarze. Wcześniej myślałem, że jestem już dobry, a tu proszę, coś takiego! Uznałem, że muszę odkryć, jak Eddie to robi. Od tego momentu zacząłem traktować gitarę bardzo poważnie i na nowo zakochałem się w muzyce. Zacząłem zadawać mnóstwo pytań, analizować nagrania. Nigdy formalnie nie uczęszczałem do szkoły muzycznej, ale miałem to szczęście, że chłopak mojej drugiej siostry (basista, grał na "Introspection") pokazał mi świat Pata Metheny’ego, Joego Scofielda i George’a Bensona. To odmieniło moje myślenie, które do tej pory sprowadzało się tylko do pytania, jak szybko mogę zagrać.


Najpierw tworzę sobie numer w głowie, a potem sprawdzam, czy mogę go odnaleźć na gitarze. Na przykład utwór "Contigo" z płyty "Extraction" powstał w dość zabawny sposób. Otóż pewnego dnia wstałem rano i cały numer był już gotowy: zwrotka, refren, harmonia, solo itd. Napisanie tego numeru nie miało nic wspólnego z gitarą. Na domiar tego momentami czułem się dziwnie, myśląc, że to nie ja napisałem ten numer (śmiech). Przecież on już był rano, kiedy parzyłem sobie kawę! Potem przydarzyło mi się to jeszcze kilka razy. Nawet na mojej ostatniej płycie są utwory napisane w ten sam sposób. Kiedyś Steve Wonder przyznał, że jemu też przytrafiają się identyczne sytuacje. Bardzo często zdarza mi się śpiewać. Jeśli długo nie mogę czegoś wymyślić, odkładam gitarę i śpiewam. Wyobrażam sobie wtedy kogoś w samochodzie, stojącego w gigantycznym korku, kogoś, kto chce oderwać się od rzeczywistości, puszcza muzykę i zaczyna śpiewać. To daje mi sposobność dotarcia do słuchaczy, którzy nie grają na gitarze. Jako gitarzysta doskonale wiem, co trzeba zagrać, aby zadowolić innych gitarzystów, ale ja przecież chcę też docierać do pozostałych odbiorców. Lubię zabawę z rytmem. Może nie granie na 5 czy 7, ale na 4 z nieoczywistymi akcentami... taki trochę Tribal Tech. Ma to również wiele wspólnego z muzyką latynoamerykańską, którą bardzo lubię.
To trochę tak jak z abstrakcyjnymi obrazami, na których każdy widzi coś innego. Zbyt skomplikowana muzyka kojarzy mi się z wykładem z fizyki kwantowej, a zbyt oczywista - z oglądaniem w kółko tego samego show w TV. Istotna jest właściwa równowaga pomiędzy tym, co brzmi znajomo, a tym, co jest nieprzewidywalne.




Samolot do Europy miałem o szóstej rano, na lotnisku musiałem być dwie godziny wcześniej, więc z domu wyszedłem o drugiej w nocy. Zostało mi sześć godzin na to, aby się przygotować, spakować rzeczy i nauczyć numerów (śmiech). Do hotelu dotarłem wieczorem we wtorek, miałem więc trochę czasu na przygotowanie się. Następnego dnia rano graliśmy próbę. Wszystko brzmiało super, więc zadowolony wróciłem do hotelu. Aż tu nagle przyszedł człowiek od choreografii i powiedział, że w pierwszym numerze muszę zrobić to - tutaj pokazał mi obrót, przejście do grupy tancerzy - a tu wykonać inną figurę; w drugim zaś numerze to i tamto, w trzecim coś i w czwartym jeszcze coś innego (śmiech). Okazało się, że oprócz grania musiałem zapamiętać całą choreografię. Ale to nie był jeszcze koniec... później facet od efektów pirotechnicznych z prędkością karabinu maszynowego wytłumaczył mi zasady działania pirogitary, z której musiałem strzelać w stronę publiczności - też w określonym momencie! Facet naprawdę mówił to z taką prędkością, że z całej ultraszybkiej instrukcji usłyszałem tylko, że jak zrobię to źle, to wybuch może spalić mi twarz (śmiech). Niestety to jeszcze nie było wszystko, ponieważ musiałem założyć perukę zrobioną ze światłowodów, która ważyła jakieś 12kg i była podłączona do zasilania gigantycznym kablem. Tym kablem zajmowało się trzech technicznych na scenie. Jak już przyzwyczaiłem się to tych wszystkich rzeczy, to miałem nawet niezły ubaw.




Nie wiem, co oni robią z tymi wzmacniaczami, ale jest to fantastyczne, gdy na odkręconym przesterze przykręcisz głośność w gitarze i robi się naprawdę piękne czyste brzmienie. Ono jest bardzo tłuste, ale zarazem nowoczesne. Każda nuta jest dobrze słyszalna, pomyłki też dobrze słychać (śmiech). Zdecydowanie jest to mój najlepszy wzmacniacz.


Najtrudniejsze w tym jest to, że ludzie podejrzewają, iż to nie jestem ja, czyli nie Greg Howe (śmiech). Potem dostajesz maila z pytaniem, czy aby to naprawdę jesteś ty. Więc zdecydowałem się na darmowe, siedmiominutowe sesje. W trakcie ich trwania możesz się zorientować, na czym polega taka lekcja. Trudności są też z zarządzaniem planowanymi sesjami, bo czasami jesteś chory albo w ostatniej chwili musisz coś gdzieś zagrać czy jedziesz w trasę. Wtedy trzeba taką lekcję przełożyć na termin późniejszy. Generalnie nie jest to skomplikowane. Na początku rejestrujesz się. Potem moja asystentka przeprowadza cię przez cały proces. Zawsze trzydzieści minut przed lekcją jest próba dźwięku i obrazu. Podczas takiej lekcji robisz to, co chcesz. Są ludzie, którzy pytają o harmonię, o sprawy techniki, o improwizację, a są też i tacy, którzy chcą tylko pogadać.




Zwykle robiłem tak, że kiedy chciałem, aby dana zagrywka brzmiała prawdziwie, wiarygodnie i pasowała do kontekstu, to wtedy pracowałem z podkładem. Istotne jest to, co należy zagrać przed i po wyuczonej zagrywce. Tak jak w dzieciństwie - poznajesz pewne słowo, a z czasem uczysz się tego, jak, kiedy i w jakim kontekście je używać. Później już używasz je w sposób całkowicie naturalny. Generalnie to chyba nie ma idealnego sposobu na uczenie się muzyki. Osobiście nie jestem zwolennikiem sposobów narzucanych przez szkoły, takie jak np. Berklee. Myślę, że nie musisz uczyć się wszystkiego, bo tego w praktyce nie potrzebujesz. Jeśli słuchasz swoich ulubionych gitarzystów czy innych muzyków, to wtedy odkrywasz, że oni nie grają tego wszystkiego, czego się nauczyli. Grają pięć, może dziesięć różnych rzeczy, które dopracowali do poziomu mistrzowskiego, i już.
Metheny nigdy nie będzie grał jak Holdsworth, a Holdsworth nie zagra jak Stevie Ray Vaughan. Jeden nie jest lepszy od drugiego, ale z pewnością jeden różni się od następnego. Vaughan nie potrzebuje wiedzieć, jak ograć alterowany akord, bo nie musi. Warto jest odpowiedzieć sobie na pytanie, co chcę grać, i wtedy należy się zastanowić, co jest do tego potrzebne.


Paweł Małecki