Wywiady
Tomek Andrzejewski

Wirtuoz gitary, nauczyciel, muzyk sesyjny, endorser marek ESP i DR Strings, powraca z czwartą w dorobku płytą solową „Dr. Jekyll & Mr. Hyde” wydaną pod pseudonimem artystycznym ‘Tom Andrews’ przez Kubicki Entertainment…

Krzysztof Inglik
2019-11-12

Przez lata zatrudniany był jako sideman przez zespoły grające najróżniejszą muzykę, od popu po ciężkie odmiany metalu. Wyobraźni, umiejętności, wiedzy i techniki z pewnością starczyłoby mu aby się zająć dowolnym stylem muzyki. A jednak pozostaje wierny gitarowej muzie – jak sam mówi: „Komponuję i nagrywam to, co mi w duszy gra”. Robi to nie zważając na mody i nie oglądając się na to, czy rockowa muzyka gitarowa jest, czy nie jest modna, a także jakich brzmień należy używać z ostatnio obowiązującym kanonem lub też czy trzeba się obniżyć do D czy już do Db, aby brzmieć na czasie.

Łatwiej by było oczywiście grać piosenki, ale: „Muzyka instrumentalna jest dla mnie najdoskonalszą formą tej sztuki. Kiedy pojawia się wokalista, to muzyka pełni jedynie rolę powtarzanego kilka razy podkładu pod zmieniający się tekst. To muzyka instrumentalna zawsze poruszała we mnie czułe struny i to ze mnie naturalnie wychodzi.” Jest przy tym muzykiem niezwykle płodnym, czego być może nie widać w kształtujących nasz obraz świata social-mediach, komponuje cały czas, często oddając lub sprzedając swoje pomysły do dalszego wykorzystania. „Mam w szufladzie mnóstwo muzyki, riffów, melodii i zapisanych harmonii. Gdybym miał teraz usiąść i na siłę zacząć nagrywać płyty, mógłbym ich od razu wydać 5.” – mówi Tomek.

Wydał jedną, choć wcale nie musiał i zrobił to dokładnie tak jak chciał – bez parcia na sukces i bez zastanawiania się, co pomyślą inni. Efektem jest szczera porcja gitarowej rockerki i melodii, z których każda coś dla niego znaczy. Za każdą z nich, za każdym tytułem kryje się konkretna historia, bardziej lub mniej wesoła. Kiedy rozmawiamy o tym, zamyśla się, patrząc wzrokiem gdzieś w dal, a ja zaczynam się zastanawiać jakie wydarzenia uformowały tego dojrzałego muzycznie i życiowo gitarzystę...

Krzysztof Inglik: Pamiętasz jak się to wszystko zaczęło?

Tomek Andrzejewski: Instrument był w domu od zawsze, bo mój tata grał jakieś proste rzeczy. To był gitaropodobny wyrób rodem ze Związku Radzieckiego z akcją strun ok. 1,5 cm nad XII progiem. Co więcej, były to struny metalowe, więc trudno mi było, jako dzieciakowi, to dobrze docisnąć. Miałem natomiast coś w rodzaju fujarki o nazwie „Melodia”, na której zgodnie z nazwą wygrywałem rozmaite melodyjki. Mój zapał zauważyła mama i postanowiła zapisać mnie na lekcje pianina, na które chodziłem 2 lata. W międzyczasie moje palce nabrały siły i potrafiłem już całkiem dobrze dociskać struny na tym radzieckim narzędziu tortur. Krok po kroku stawiałem kolejne akordy i próbowałem grać ze słuchu melodie.

Epoka, w której uczyłeś się grać, nie rozpieszczała początkujących…

Młodzi ludzie nie umieją tego sobie wyobrazić, ale w tamtych czasach nie można było ot tak pójść do sklepu żeby kupić gitarę. Trzeba było dużo pasji i samozaparcia, żeby na tych produktach rodem z PRL-u, albo ZSRR uczyć się grać – o ile w ogóle miało się szczęście jakiś znaleźć. Były to potworne dziadostwa, topornie klejone lub skręcane, z grubymi gryfami i wysoką akcją strun, od których krwawiły palce. A jednak człowiek grał na tym, bo to była jego pasja. Myślę, że dziś także można znaleźć takich wariatów z pasją, ale jest ich zdecydowanie mniej. Nie chodzi bowiem o wyćwiczenie czegoś, wysiedzenie określoną ilość dupogodzin z filmikiem na YT podpowiadającym jak grać – chodzi o skłonność do poświęceń i determinację w ciągnięciu tego gitarowego wózka do przodu. A te cechy buduje się na czymś co jest ciężkie, trudne i problematyczne. Jak to mówią, życie hartuje charakter człowieka. Przykładowo, nie miałem gitary, więc musiałem sobie na nią zarobić. W wieku 14 lat wyjechałem do Szwecji do pracy fizycznej. Nie obchodziło mnie, że jest ciężko – na horyzoncie widziałem cel i tylko to się liczyło. Takie doświadczenia impregnują cię na swój sposób. Nie jest łatwo zostać pasjonatem, kiedy wszystko masz podane gotowe na tacy. Dziś, w erze nieograniczonej konsumpcji mamy wszystko, ale nie potrafimy docenić niczego.

Jak zdobywałeś gitarową wiedzę w czasach bez Internetu, Facebooka i YouTube?

Nie tylko tego nie było, ale komputerów w ogóle nikt na oczy nie widział. Wchodziły dopiero prehistoryczne wynalazki takie jak Spectrum, a potem Commodore, ale mało kto miał na to pieniądze. Za co jednak jestem losowi wdzięczny, bo dzięki nieposiadaniu komputera mogłem skupić się na innych rzeczach. Przede wszystkim uczyłem się ze słuchu, czyli puszczałem sobie ulubionych artystów i szukałem dźwięków na gitarze dotąd, aż je zagrałem. Wszystko musiałem zrobić sam, a potem wyciągnąć z tego wnioski. Cały ten proces niesamowicie rozwijał kreatywność i pozwalał poznać instrument w naturalny sposób, w moim własnym tempie, bez dróg na skróty.

Drogi na skróty dają może szybki efekt, ale nie dają głębi…

To czego mi brakuje dziś w muzyce gitarowej to emocje. Kiedyś potrafiłem płakać słuchając melodii granych na gitarze, albo przynajmniej miałem gęsią skórkę. To co gra się obecnie ani trochę mnie nie porusza. Brakuje mi muzyki w muzyce. Brakuje życia i przesłania. I muszę tu się uderzyć w piersi, bo w tym co ludzie grają słyszę to co sam siałem przez wiele lat.

Co konkretnie?

Ćwiczyłem na gitarze zamiast grać muzykę. Nie zrozum mnie źle, ćwiczenie jest niezbędne, ale na etapie formowania techniki. Ale kiedy ktoś na koncercie gra tak jakby ćwiczył, wrzucając do jednego wora wszystkie wprawki, których się nauczył to znak, że coś gdzieś poszło nie tak. W pewnym momencie to do mnie dotarło i wtedy zmieniło się wszystko – całe postrzeganie muzyki. Dopiero kiedy przestaniesz ćwiczyć i zaczniesz grać muzykę, możesz zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Dopiero wówczas zaczynasz oddychać jako artysta. I to jest coś, co chciałbym wyraźnie powiedzieć młodym gitarzystom: przestańcie „ćwiczyć” we własnych kompozycjach, grajcie melodie, grajcie groove. Melodia zawsze się obroni – jest ponadczasowa.

To o czym mówisz słychać na nowej płycie – jest niewymuszona, pełna naturalnych melodii, a przy tym bardzo szczera.

Szczera. Dobrze to ująłeś. Nagrałem ją dokładnie tak jak chciałem, nie próbując udawać kogoś kim nie jestem. Nie próbowałem się nikomu przypodobać, projektując różne numery pod czyjeś gusta, czy na siłę włączając modne obecnie elementy. Oczywiście każdy mój album dokumentuje jakiś okres mojego życia, ale obecnie czuję gdzieś w głębi siebie, że naprawdę dojrzałem. Znalazłem też odpowiednich ludzi, którzy podzielali moje spojrzenie na muzykę i towarzyszyli mi w procesie powstawania tej płyty. Nie gram już tak dużo i gęsto jak wcześniej, opieram się na melodiach, bo to one mi w duszy grają, a każda z nich ma dla mnie głębokie, osobiste znaczenie.

Są tu na płycie dwie kompozycje, przy których odsłuchiwaniu po nagraniu dosłownie płakałem, co mi się wcześniej nie zdarzało. Wiesz, można być podekscytowanym i naładowanym po tym jak się nagra coś fajnego, ale ja byłem autentycznie wzruszony. Miałem przed oczami całą tę historię stojącą za dźwiękami. Do większości tych numerów mógłbym stworzyć hollywoodzkie klipy. Widzę to wszystko w głowie – słyszę akcent, zerwanie i już wiem co się dzieje. To jest zupełnie inne spojrzenie na muzykę. Nie ma też tutaj kompromisów, ani zapychaczy. Wszystkie numery się do siebie kleją. Wybraliśmy je z około czterdziestu pomysłów, które w realizacji sprowadziliśmy do dziesięciu, a finalnie na krążek trafiło dziewięć kompozycji. Wyszedłem bowiem z założenia, że albo zrobię to tak jak trzeba, albo nie zrobię tego wcale.

Dlaczego zdecydowałeś się wydać tę płytę jako Tom Andrews?

Ma to związek z moimi planami na przyszłość, między innymi pogrania więcej za granicą. Niestety wymówienie frazy „Tomasz Andrzejewski” przekracza możliwości lingwistyczne większości obcokrajowców. Jeśli czegoś nie można wymówić, to trudno jest też zapamiętać. Wielu artystów się na to decyduje, również z naszej gitarowej branży – chociażby popularny ostatnio na YT Martin Miller, który ma trudniejsze do zapamiętania, niemieckie nazwisko. Tak czy inaczej mam obecnie świetny band złożony z ludzi, którzy poświęcili naprawdę dużo, aby nagrać tę muzykę i wszyscy mamy ogromną chęć pograć. A ponieważ otworzyły się nowe możliwości, chcemy też pojeździć nieco poza granicami naszej pięknej Ojczyzny.

Wspomniałeś o zespole – kto się w nim znalazł?

Kosma Kalamarz na basie i Przemek Smaczny na bębnach – obaj po Akademii Muzycznej w Katowicach i z ogromnym doświadczeniem. Ludzie, którzy są oczywiście świetnymi muzykami, ale przede wszystkim: są przyjaciółmi. To było dla mnie niezwykle istotne, skoro już zmieniałem swoje nastawienie do nagrywania płyty. Chciałem grać z kimś komu ufam w 100% i kto wniesie do muzyki siebie samego. Już na początku tego projektu powiedziałem im: „Chłopaki, widzę to tak, tak i tak, ale jeśli chcecie coś zmienić i zagrać po swojemu, to zmieniamy”. Przemek jest tytanem pracy. Potrafi zjechać po koncercie, iść do kanciapy i ćwiczyć kolejne 6 godzin. Zwykle gra sporo z wieloma różnymi składami, ale tym razem przez miesiąc nie brał żadnych dżobów tylko po to żeby ćwiczyć i nagrać tę płytę. Kiedy zaczęliśmy rejestrować ślady, a nagrywaliśmy ciągiem, żeby czuło się granie na żywo, każdy jego ‘take’ mógł od razu zostać bez zmian i dogrywek. Ale nie, to mu nie wystarczyło, on chciał to jeszcze dopieścić – poprawmy to, poprawmy tamto… Z takimi właśnie ludźmi – pasjonatami – chciałbym wiązać swoją przyszłość.

To samo tyczy się Kosmy. Przed sesją miał spisane wszystkie rzeczy, które miał zagrać, siadamy i realizator mówi – a może zróbmy to inaczej i oprzyjmy cały riff na basie, wyrzućmy gitarę, zobaczmy jak to zagra. Tak więc podczas sesji sporo się zmieniało, z czego jestem bardzo zadowolony, bo najważniejszy jest dla mnie czynnik ludzki w muzyce. Początkowo chciałem dograć jeszcze klawisze i elektronikę, ale kiedy usłyszałem jak jest gęsto i jak dobrze, stwierdziłem że wystarczy i dodanie tu czegokolwiek mogłoby to tylko popsuć. Po tym widać jak ważni są dobrzy, żywi muzycy, którzy wejdą w historie, które chcesz opowiedzieć i oddadzą ci część siebie. Tak więc jest tutaj tylko gitara, bas i bębny, a wszystko się zgadza.

 

Skąd tytuł „Dr. Jekyll & Mr. Hyde”?

Symboliczne postaci, które znają wszyscy. Każdy z nas ma dwa oblicza i dwie strony swojej osobowości, nieustannie ze sobą walczące i w różnych momentach życia dominujące. Jedna jest destrukcyjna, dzika, szalona, a druga konstruktywna, kulturalna, ułożona – od nas samych zależy, którą z nich dopuścimy do głosu. I czasem decyzja ta nie jest zgodna z naszym prawdziwym „ja”, a podyktowana uwarunkowaniami społecznymi, czy chociażby oczekiwaniami bliskich.

„Message From Nowhere”?

To tęsknota za muzyką, na której się wychowałem, a która już niemal wśród młodego pokolenia nie funkcjonuje. Gitarowa muzyka instrumentalna z tamtych lat, a której nigdy z siebie nie wyrzucę. Jej ślady odnaleźć można w kolejnych taktach tego numeru. W zagranych dźwiękach i sposobie zagrania melodii wracam do tamtych czasów, przesyłając młodym ludziom wiadomość z miejsca, które kulturowo dla nich już nie istnieje.

„Nothing to Loose”?

Ten numer jest pewnego rodzaju monitem do mnie samego. Melodia jest tu częścią mojego życia, które nie do końca było takie jak trzeba. Te dźwięki, podciągnięcia, szarpnięcia – to coś jakby mi ktoś wyrywał najlepsze lata mojego życia. Potem pojawia się „bridge” utrzymany w pozytywnej tonacji – to znak, że pomimo gorszych momentów w życiu, zawsze pojawi się w nim jakaś dobra chwila. Dla takich chwil warto żyć i niezależnie od okoliczności iść dalej – nie mamy nic do stracenia.

„I Want More”?

Chcę więcej tego co jest obecnie odbierane muzyce: złożoność i głębia. Jest riff, jest melodia, ale pojawiają się też zmiany metrum, bardziej progresywne elementy, sporo smacznych detali, a wszystko to dobrze przemyślane i ułożone. Polecam skupić uwagę na tym co dzieje się podczas solówki na bębnach a zaznaczam, że Przemek nagrał to „longiem”. Nie ma żartów!

„Step By Step”?

To niewątpliwie oddech po poprzednim, „gęstym” kawałku. Napisany w takim momencie mojego życia, w którym wszystko zaczęło się układać i zmierzać w dobrym kierunku. Krok po kroku…

„Tomorrow Will Be Better”?

Był taki czas, kiedy było mi naprawdę ciężko. Wiesz, czasem nie chcę mówić nawet bliskim o tym jakie mam dylematy, jakie zmartwienia i problemy, choć czasem są naprawdę poważne. Ale w moim przypadku jest ten plus, że jako muzyk mogę o tym „zagrać”. Wyrazić to w inny sposób – za pomocą dźwięków. I myślę, że jeśli ktokolwiek jest w trudnej sytuacji, może sobie puścić ten kawałek, zamknąć oczy i powiedzieć sobie: „Jutro będzie lepiej”. Nigdy nie wiesz co się wydarzy, ale kiedyś będzie lepiej.

„Shred’s Not Dead”?

Shred z pewnością nie jest martwy, choć jest wielu, którzy chcieliby go takim widzieć. Na szczęście w czasach Internetu nie jesteśmy już skazani na duże wytwórnie płytowe, dyktujące nam czego mamy słuchać, aby być w zgodzie z najnowszą modą. Kiedy ten tradycyjny model kształtowania gustów padł, okazało się, że w różnych zakątkach świata są ludzie, którzy chcą słuchać danej muzyki i nie chodzi tu tylko o shred. Dla mnie jest to odskocznia – taka część mojej natury, którą mógłbym utożsamić z postacią „Mr. Hyde”.

„This Is Goodbye”?

To jest numer, do którego kiedyś chciałbym nakręcić klip. Facet przyjeżdża do domu, jest bardzo zamożny, ma żonę i dziecko, ale żyje jak wolny ptak. Kobiecie nie bardzo to pasuje i dochodzi do kłótni, po której on wychodzi trzaskając drzwiami. Kiedy jedzie swoją wypasioną furą w domu dochodzi do zwarcia w elektryce i cały budynek staje w płomieniach. Kiedy wraca, zastaje tylko zgliszcza gaszone przez strażaków i karetkę zabierającą ciała. Siada i płacząc przegląda zdjęcia, bo tylko to mu pozostało. Nie zdążył nawet się pożegnać. Wszystko to o czym mówię słychać w tym kawałku. To muzyka do nienakręconego filmu: żyjemy tak szybko, mocno prąc do przodu, nie myśląc o innych i nie doceniając tego co mamy obok siebie na co dzień. Czasem ludzie kłócą się o takie pierdoły, o detale nie mające w większym wymiarze żadnego znaczenia. A jak pisał poeta: „Szlachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, Aż się zepsujesz.”

„Acoustic Dream”?

To jest swego rodzaju wisienka na torcie po całym tym elektrycznym graniu. Postanowiłem na każdej swojej płycie robić jeden numer akustyczny. Co ciekawe, pomysł na ten konkretny kawałek leżał w szufladzie 22 lata. W końcu uznałem, że jest na tyle interesujący, że warto zrobić z nim coś dalej. Zacząłem go grać, improwizować i z tego wyłoniła się całość. Jest to naprawdę fajne, lekkie zwieńczenie tej pełnej emocji płyty.

Pozostaje mi tylko zaprosić czytelników do słuchania płyty…

...Która jest wydana w formie CD przez Kubicki Entertainment, czyli naszego przyjaciela Michała Kubickiego, któremu w tym miejscu chciałbym z głębi serca podziękować. Do płyty postanowiłem dodać bonus, w postaci ścieżek bez gitary solowej. Dzięki tym podkładom ludzie będą mogli się bawić grając własne solówki i improwizacje do mojej muzyki. Są to dokładnie te same „backing-tracki”, których sam używam na koncertach.

Co dalej?

Płyta ma potencjał i cały zespół nie może się doczekać koncertów. Chcemy pojeździć po klubach za granicą i czerpać z tego tyle frajdy ile tylko zdołamy.

Trzymamy więc kciuki!

SPRZĘTOLOGIA PŁYTY

• GITARY: ESP E-II ST-1 QM, ESP LTD SN-1000 FRM PW, ESP LTD KS-7QM ET Ken Susi, ESP LTD TL-6 BLK, ESP LTD TL-6 N NAT, Fender American Pro Stratocaster MN 3TS.
• WZMACNIACZE: Blackstar Artisan 30, Blackstar HT 5 z paczką Blackstar 112 (Celestion Greeanback), Marshall JCM 800 plus kolumna 4x12 na Celestion Greenback.
• EFEKTY: Line 6 Helix
• AKCESORIA: kable Hesu, kostki Ibanez B 1000 PG, struny DR Strings Veritas 9-46, 10-46, 12-60 (7 strun).

• NAGRANIE i MASTERING: Rafał Nowak S-TONE Studio
• MIKS: Dominik Wawak DMB Studio

 

Rozmawiał: Krzysztof Inglik
Zdjęcia: Marcin Chałupka