Niekwestionowany król gitary rockabilly opowiada o nowej płycie Stray Cats’ 40th Anniversary, odrodzeniu Gretscha i pewnej weterance scen, będącej jego partnerką od 45 lat…
Przez te 40 lat, odkąd założył Stray Cats z basistą Lee Rockerem i bębniarzem Slimem J. Phantomem, Setzer uczciwie zapracował na status ikony gitary. Co więcej, dochował wierności swoim muzycznym korzeniom zarówno w erze shredu, jak i synth popu, na nowo popularyzując big-bandowy swing i pomagając Gretschowi dokonać skutecznego restartu.
W tym roku ‘Uciekający Chłopcy’ powrócili ze swoim nagranym w Nashville jubileuszowym albumem. Stray Cats zmienili się nieco i wydorośleli, ale nadal mają ‘kocią’ klasę i ‘koci’ styl…
Zdjęcie: Tony Nelson
Gitarzysta: Chyba nie mogło być lepszego momentu na wydanie nowej płyty…
Brian Setzer: No przecież nie mogliśmy odpuścić tej czterdziestki. Nie chciałbyś wydawać płyty z okazji okrągłej 41 rocznicy (śmiech). Musieliśmy to uczcić teraz.
Minęło już 26 lat od kiedy byliście wszyscy razem w studio. Odnaleźliście się tam bez problemów?
Każdy dał z siebie maksa, jeśli chodzi o granie. Nie martwiło mnie to. Najważniejsze to napisać dobre piosenki. Zawsze był to dla mnie cel #1 i także tym razem to mnie głównie zajmowało.
Czy trudno było zmienić rangę z lidera na zwykłego członka zespołu?
Przestawić się nie było trudno, ale jednak robiłem to sam i w swoim tempie przez 20 lat. Na pewno pracuje się inaczej. Przede wszystkim nie jest to płyta gitarowa. Nie chciałem więc wymyślać muzyki pod siebie, bo nie jestem sam. To zespół, a ja nie jestem tu szefem. To demokracja, więc musisz wszystkich pytać o zdanie w kwestii najdrobniejszych szczegółów, a to może znacznie spowolnić robotę. Ale o to chodzi – jeśli to zespół, to każdy jest ważny.
Nie rozważałeś powrotu do współpracy z Davem Edmundsem przy produkcji tej płyty?
Rozmawiałem z nim nawet – i prawie przekonałem. Dave jest strasznie zarobiony w Nashville. Ale Peter Collins zna się na produkcji tak samo dobrze. Rozumie o co chodzi w echo, twangu i pogłosie, a to już połowa sukcesu.
Jakiego sprzętu użyłeś na tej płycie?
Swoich ulubionych gratów oczywiście: Fender Bassman ‘62, Roland RE-301 Space Echo i mój Gretsch ‘59. To jest mój schabowy z ziemniaczkami. Bardzo polubiłem też sound nowego zielonego Gretscha Hot Rod – jest cienki i wyrazisty. Ludzie myślą, że przymiotnik ‘cienki’ w odniesieniu do barwy to coś negatywnego. Użyłem tej barwy w ‘Desperado’ - niech każdy sam sprawdzi. Na nowej płycie pojawił się także Fender Reverb i stare Supro.
Masz ogromną kolekcję rzadkich obecnie Rolandów Space Echo…
Tak, ale nie tylko. Mam także unikalnego, naprawdę starego Echoplexa z numerem 10. Naprawiłem go i zabrałem do Nashville. Brzmiał genialnie. W połowie piosenki nagle zamilkł. Nikt nie wie dlaczego. Gra wspaniale, jeśli działa, ale nigdy nie oparłbym się na nim podczas trasy koncertowej. Echoplex potrafi się zepsuć jak tylko się na niego krzywo spojrzysz.
Twoje solówki na ‘40’ jak zwykle przyprawiają o opad szczęki. Jaka część z nich była improwizowana?
To dobre pytanie. Powiedziałbym, że 50/50. Jest taki numer o tytule ‘Three Time’s A Charm’, który napisałem dla Jima, bo chciał mieć coś z charakterem Gene Vincenta. Solówkę w tym kawałku wymyśliłem od początku do końca. Miałem dość wyraźną wizję tego, jak to powinno wyglądać i dokładnie tak zrobiłem. Ale nie zawsze przebiega to w ten sposób. Czasem po prostu idziesz na całość i nie chcesz niczego zbytnio komplikować. Bywa, że im prościej, tym lepiej.
To oryginalny model Gretscha G6134 White Penguin z 1956 wraz z mostkiem ‘Cadillac’ (zdjęcie: Tony Nelson)
A co z solówką w klasyku ‘Stray Cat Strut’?
Trudno jest przypomnieć sobie co robiło się 40 lat temu. Mogę tylko powiedzieć, że prawdopodobnie miałem pod ręką kilka gotowych licków. Przykładowo ta charakterystyczna zmniejszona zagrywka, albo ta całotonowa w intro. Chciałem mieć obie w jednym utworze.
Czy nadal używasz TubeScreamera?
Nie. Kiedy chcę mieć odrobinę więcej gainu, po prostu ustawiam gitarę tuż przed wzmacniaczem. Hollow body ma w sobie wiele harmonicznych i wiele różnych barw, więc czasem wystarczy stanąć w innym miejscu na scenie, by mieć overdrive. Jeśli chcę więcej twangu, odsuwam się od pieca. Takie możliwości daje tylko hollow body, dlatego właśnie gram tylko na tym.
Jak opisałbyś swoje brzmienie na ‘40’?
To barwa o jakiej zawsze ja i Dave Edmunds mówimy: mocny czysty sound. Nie lubię zbyt długiego sustainu czy przesteru. Piec rozkręcam tylko do momentu, w którym zaczyna się przełamywać. Inni gitarzyści stale szukają większego sustainu. Ja nie. Jeśli brzmienie się przesterowuje, wszystko się zamula. Jeśli wzmacniacz nie jest wystarczająco głośny, barwa staje się kłująca.
Ten rok to również 30-lecie przeniesienia produkcji Gretscha do Japonii. Byłeś częścią tego odrodzenia marki…
Myślę, że po prostu pomogłem im wrócić na odpowiednie tory, aby te gitary znów mogły zaistnieć na rynku.
A jednak wyprowadzenie z USA marki o tak amerykańskim rodowodzie było wówczas uważane za kontrowersyjne.
Nie myślałem nawet o tym. Po prostu chciałem, aby te instrumenty powstawały i żeby były budowane jak należy. Jedyne co mogę ocenić to brzmienie gitary, kiedy ją wezmę do ręki. Kieruję się zmysłami – dotykiem, słuchem. To wszystko co się dla mnie liczy. Reszta to pierdułki – jeśli np. gałka jest w innym miejscu niż zwykle, nawet tego nie zauważam.
A mieliśmy cię za sprzętowego szczególarza! (śmiech)
Wiesz co, posłuchaj tego bo to naprawdę dziwne. Na moim oryginalnym Stray Cats 6120, a raczej w futerale jest napis Gretsch. Mam tę gitarę od jakichś 45 lat. Całkiem niedawno otwieram case, spoglądam na ten napis i widzę czyjeś nazwisko! Nigdy wcześniej tego nie zauważyłem. Zawsze śpieszę się, żeby jak najszybciej zapiąć wiosło na pasek i wziąć parę kostek z tej małej przegródki. A teraz patrzę i nie mogę uwierzyć – ‘Warren Reid’. Szukałem tego nazwiska, ale nic nie udało mi się znaleźć. Podejrzewam, że to poprzedni właściciel. Nie jest to zabawne? Minęło tyle lat, a ja nigdy tego nie zauważyłem.
Jak sprawuje się ten instrument po tych wszystkich latach?
Nie wychodzi z domu od dawna. Staram się go naprawić na trasę Stray Cats. Gra naprawdę wspaniale, ale trzeba pokombinować z mostkiem Bigsby. Cały czas się z tym wstrzymywałem, bo nie jest to tylko kwestia wymiany sprężyny. Cały osprzęt w tej gitarze jest oryginalny.
Być może zasługuje na emeryturę?
Tak, ale tych rzeczy trzeba używać. Nie chcę zostawiać tej gitary w futerale. Lubię stare instrumenty i kolekcjonuję je, ale tylko te, na których faktycznie gram.
Ta błękitna ślicznotka to Gretsch G6120Sh Brian Setzer w wersji hot rod – jeden z sygnowanych modeli artysty. Na pokładzie znajdują się także sygnowane pickupy TV Jones (zdjęcie: Tony Nelson)
Twój Gretsch 6120 wiele z tobą przeszedł…
Ta gitara zaginęła, by się potem odnaleźć tak wiele razy. Pamiętam jak kiedyś londyński taksówkarz znalazł i przywiózł mi ją. Szalona noc, zbyt dużo drinków i zostawiłem ją gdzieś. To chyba może się zdarzyć tylko w Londynie, gdzie ludzie są niezwykle uczciwi. W Nowym Jorku byłoby to nie do pomyślenia i ta gitara by po prostu zaginęła bez śladu.
Co spowodowało, że zakochałeś się w Gretschach?
Kiedy zaczynałem grać na gitarach tej marki, nie miałem pojęcia jak to będzie brzmiało. Po prostu chciałem wyglądać jak Eddie Cochran. Kupiłem swojego Gretscha za 100 dolców – był w częściach. Poskładałem go do kupy i okazało się, że to najlepszy instrument jaki kiedykolwiek słyszałem.
Jak szło tworzenie twojej sygnatury G6120 po przeniesieniu produkcji do Japonii?
Zajęło to sporo czasu. Jak mówiłem wcześniej, kieruję się zmysłami. Nie jestem lutnikiem. Sprawdzam tylko jak gitara leży w rękach i jak brzmi. Z początku nie było to nawet bliskie oryginałowi. Głównym problemem Gretscha było zastosowanie zbyt grubej płyty górnej. Była tak masywna, że nie chciała rezonować. Ciągłe nanoszenie poprawek było dość upierdliwe. Ja jeszcze nie wiedziałem jak te gitary się buduje, a oni już zapomnieli, choć mieli dobre intencje. Tak więc zajęło to trochę czasu, ale w końcu wszystko skończyło się dobrze.
Co okazało się przełomowe?
Przełomem było zaangażowanie się w projekt Mike’a Lewisa i Mike’a Eldreda – gości z Fendera. Dzięki ich doświadczeniu udało się zbudować taki instrument, jakim ten 6120 miał być od początku. Wzięli mojego oryginalnego, starego Gretscha i przepuścili go przez tomografię, sprawdzając każdy niuans budowy wewnętrznej. To zaoszczędziło nam jałowych dyskusji na ten temat – jak gruby w różnych miejscach jest top, jakie jest ożebrowanie… Prześwietlenie wiosła załatwiło problem raz dwa.
Musiałeś jednak znać kilka tricków, dzięki którym wykorzystywałeś potencjał Gretscha w 100%?
Na przestrzeni lat znajdywałem sposoby na ulepszenie tych instrumentów i przekazywałem to wszystko firmie. Kiedy kupiłeś Gretscha w roku 1959, nie dało się na nim grać. Z biegiem lat instrumenty były ulepszane. Głównym problemem było utrzymanie stroju. Mam długą listę rzeczy, jakie można zrobić, jeśli kupisz starego Gretscha. Ale łatwiej jest po prostu nabyć nowego.
Jakich przeróbek dokonałeś w swojej 59-tce?
Wkurzał mnie próg zerowy, więc wziąłem dłuto, młotek, i wytłukłem skubańca, a potem przesunąłem siodełko w jego miejsce. Przystawki były zbyt daleko strun – pozginałem pudełka od zapałek, podłożyłem i dokręciłem pickupy z powrotem. To załatwiło problem – robiłem takie przeróbki od 16 roku życia.
Na zdjęciu Brian Setzer w 1981 roku ze swoim oryginalnym Gretschem G6120 Stray Cats z 1959 roku (zdjęcie: David Corio/Redferns/Getty Images)
Byłeś niewiele starszy, kiedy zespół Stray Cats przybył do Europy na koncerty...
Byliśmy dzieciakami. Wiedzieliśmy tylko tyle ile zobaczyliśmy w TV. Zaskoczyło nas, że jest tutaj scena rockabilly i ludzie tego chcą słuchać – zupełnie przeciwnie niż w Memphis, a przecież stamtąd ta muzyka pochodzi. W Stanach to była przegrana sprawa.
Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak potoczyłaby się twoja kariera, gdybyś nie przyjechał wtedy z ‘Kotami’ do Europy?
Pewnie miałbym jakąś robotę jako gitarzysta. Niemniej to co dało nam skrzydła to sukces w Europie i dobrze sprzedająca się płyta. To otworzyło nam wiele drzwi w Stanach. Jeśli nie wyjechałbym w tamtą trasę i został w Nowym Jorku, byłbym w zupełnie innym miejscu.
Patrząc wstecz, tamten lot przez Atlantyk był aktem odwagi...
Myślę, że kierowały nami dwie rzeczy: jaja i głupota. Być może ‘głupota’ to zbyt mocne słowo, może ‘naiwność’ jest lepszym. Pomyślałem sobie wtedy, że będzie co będzie – parę osób zobaczy nas na żywo, a jak nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej zobaczę Big Bena w Londynie.
Zdjęcie: David Corio/Redferns/Getty Images
Zdjęcia: Tony Nelson, David Corio/Redferns/Getty Images