Na swoim koncie ma miliony sprzedanych płyt, wiele nagród Grammy i kultowe przeboje, takie jak „Are You Gonna Go My Way”, czy „Always On The Run”. Lenny Kravitz reprezentuje starą szkołę grania „prosto z serca”, nagrywania za pierwszym podejściem i instynktownego tworzenia niezapomnianych melodii…
Podczas naszej rozmowy opowiedział nam o swojej gitarowej pasji, miłości do starych Gibsonów, współpracy ze swoim szkolnym kolegą Slashem i genialnych riffach, które nierzadko powstawały w bardzo osobliwych okolicznościach…
Scheda po ojcu
Pamiętam, że kiedy miałem pięć lat, po raz pierwszy zwróciłem uwagę na starą akustyczną gitarę mojego taty. To bardzo wyraźne wspomnienie. Miała nylonowe struny, które ojciec kupił najprawdopodobniej w sklepie Manny’s. Była zamknięta w miękkim pokrowcu i większość swojego żywota przeleżała w szafie. Z tego co wiem był to prezent od mamy, która liczyła na to, że ojciec nauczy się grać i zacznie śpiewać jej serenady. A ponieważ w ogóle się na to nie zanosiło, zacząłem ją sobie pożyczać. Nie był to jedyny instrument jaki posiadali moi rodzice. Mieliśmy też małe pianino. I tak to wszystko się zaczęło. Moje instrumentarium składało się ze wspomnianej gitary, pianina i… garnków oraz patelni, które zastępowały mi perkusję (śmiech).
Rytm miasta
„Super Fly” Curtisa Mayfielda to płyta, która wywarła na mnie ogromny wpływ. Kochałem wokal tego gościa, jego muzykę i to w jaki sposób pisał piosenki. Już jako dzieciak świetnie rozumiałem, że gość jest głosem miasta. Jego muzyka wybrzmiewała dźwiękami ulic. Byłem jeszcze dzieckiem kiedy po raz pierwszy obejrzałem Super Fly (album pod tym samym tytułem był jednocześnie ścieżką dźwiękową do filmu – dop. red.) i z miejsca zakochałem się w tych numerach. Gdybym miał wskazać jednego artystę, który nauczył mnie najwięcej - bez wątpienia byłby to właśnie Mayfield.
Foto: Frans Schellekens/Redferns
Mój kumpel Slash
Slash i ja chodziliśmy razem do liceum, ale nasze drogi jakoś nigdy się wówczas nie przecięły. Pamiętam, że kiedy wyszła moja pierwsza płyta, obaj pojawiliśmy się na American Music Awards, gdzie Guns N’ Roses odbierali nagrodę za „Appetite For Destruction”. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i rzucaliśmy sobie ukradkowe spojrzenia na zasadzie „skądś cię kojarzę”. W końcu zorientowaliśmy się, że chodziliśmy do jednej szkoły i zaczęliśmy gadać. Dwóch gości z jednej szkoły spotyka się na wielkiej branżowej imprezie i obaj są tam dlatego, że tworzą muzykę - nie da się ukryć, że było w tym coś ekscytującego. Kiedy rejestrowaliśmy „Mama Said” Slash przyjechał do studia i nagrał solówkę do „Fields Of Joy”. To było jedno podejście. Slash chciał co prawda powtórki, ale nie chciałem się na to zgodzić, bo to co zrobił za pierwszym razem było niesamowite!
Zawsze w biegu
Dobrze nam się ze sobą pracowało więc stwierdziliśmy, że fajnie byłoby razem napisać całą piosenkę. Guns N’ Roses kończyli właśnie europejską trasę koncertową i Slash zadzwonił do mnie, że właśnie wsiada w samolot i będzie w Nowym Jorku o 8:30 rano. Po 9 był już pod moim domem więc wsiedliśmy w zatłoczone metro i pojechaliśmy do mojego studia. Kiedy zaczęliśmy jammować szybko wykrystalizowała się pierwotna wersja „Always On The Run”. Tak naprawdę mam wrażenie, że Slash szlifował ten riff jeszcze zanim weszliśmy do studia. Nie da się jednak ukryć, że piosenka napisała się właściwie sama. Slash grał na gitarze, a ja na perkusji i nie potrzeba nam było niczego więcej. Później dograłem tylko swoje riffy gitary rytmicznej oraz prostą linię basu. Na koniec Slash nagrał swoją solówkę, a ja rozpisałem partie dla trąbek, które nagrali muzycy sesyjni. Wystarczyło dograć wokal i utwór był gotowy. To była naprawdę świetna sesja. Wszystko poszło szybko, płynnie i co najważniejsze bardzo spontanicznie.
Foto: Roberto Finizio/Nurphoto/Getty Images
Muzyczny instynkt
Uwielbiam pierwsze podejścia do nagrań, bo muzycy jeszcze wtedy za dużo nie myślą i wszystko odbywa się instynktownie. To oczywiste, że podczas wizyt w studiu wszyscy chcą coś poprawiać i w nieskończoność udoskonalać partie swoich instrumentów, ale to zazwyczaj nie ma sensu. Niezależnie czy jestem to ja, Craig (Ross, gitarzysta Lenny’ego – dop. red.), czy nasz trębacz - po kilkukrotnym nagraniu tej samej solówki, w 9 na 10 przypadków i tak wracamy do wersji, którą zarejestrowaliśmy na początku. Pierwsze podejście ma w sobie coś wyjątkowego. Później pojawia się niepotrzebne myślenie i kombinowanie. Gitarzyści zawsze się ze mnie śmieją, bo wiedzą, że każda powtórka to dla nich strata czasu – „Lenny i tak postawi na to co nagraliśmy za pierwszym razem”.
Każdy dąży do perfekcji, ale dla mnie liczy się przede wszystkim spontaniczność. Myślę, że ewentualne niedoskonałości kształtują charakter brzmienia. To samo dotyczy nagrań wokali, gdzie najczęściej również wybieram te z pierwszego podejścia. Po napisaniu piosenki w ogóle nie próbuję ćwiczyć tego jak ją zaśpiewam. I jasne, że kiedy wchodzę do studia „nieprzygotowany” te tzw. pomyłki mogą się pojawić, ale to właśnie one składają się później na unikatowość pierwszych nagrań. Tak już po prostu mam i uważam, że takie podejście sprawdza się w mojej muzyce.
Magia w 5 minut
„Are You Gonna Go My Way” zostało nagrane w pięć minut i nie ma w tym żadnej, anegdotycznej przesady. W studiu czekali już kolejni muzycy i musieliśmy się streszczać. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale nawet po wydaniu mojej trzeciej płyty, nadal nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby mieć do dyspozycji studio o dowolnej porze dnia i nocy. Nasz czas skończył się jakieś 15 minut temu, przed drzwiami czekała zniecierpliwiona ekipa innych muzyków, a my koniecznie chcieliśmy coś nagrać, choć w naszym odczuciu, numer nie był jeszcze w ogóle gotowy. Zagraliśmy więc to co mieliśmy. Wziąłem kasetę do domu, napisałem tekst i melodię, a następnego dnia dograłem wokale. To niewiarygodne, ale wciąż nie miałem wtedy świadomości, że udało nam się stworzyć piosenkę, która okaże się być aż takim przebojem!
Foto: Tom Williams/CQ Roll Call/Getty Images
Złoto z minionej epoki
Posiadam Les Paula z lat 50. Teoretycznie jest to „Goldtop”, ale na tyle wysłużony, że kolor instrumentu nie ma już zbyt wiele wspólnego ze złotem. Ta gitara towarzyszy mi najczęściej i dla mnie na zawsze pozostanie tą najpiękniejszą. Nie spotkałem się jeszcze z przystawkami, które brzmiały by równie czysto jak w tym instrumencie. Dla mnie, brzmienie tej gitary to absolutny numer jeden na mojej liście. Uwielbiam też podziwiać to jak pięknie nadgryzł ją ząb czasu, pogoda i dym. W swoim instrumentarium posiadam jeszcze model Sunburst z nieco cieńszym gryfem oraz czarnego Les Paula Custom z trzema przystawkami. Z tego ostatniego można wykręcić bardzo opływowe brzmienia.
Co ciekawe, na mojej ostatniej płycie („Raise Vibration" z 2018 roku - dop. red.) wróciłem do grania na Stratocasterach, których nie używałem od lat. Mimo że w studiu gram głównie na Gibsonach, posiadam małą kolekcję customowo pomalowanych Stratów, które ostatnie lata przeleżały w piwnicy. Te modele to Burgundy Mist Metallic, Sonic Blue oraz Shoreline Gold. Jest jeszcze czarny Stratocaster, najprawdopodobniej z 1969 roku, w którym zainstalowano charakterystyczną, dużą główkę. Mam też kilka gitar akustycznych. To głównie Martiny i Gibsony Everly Brothers. Te instrumenty idealnie sprawdzają się podczas nagrań.
Profesor Dumble(dore) i Czarna Magia
Jeśli chodzi o wzmacniacze, z których korzystam, są to przede wszystkim Fendery Blackface Deluxe zmodyfikowane przez Dumble Amplifiers (firma prowadzona przez Alexandra "Howarda” Dumble - dop. red.). Mam też kilka customowych modeli, które zrobili specjalnie dla mnie. Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie słyszałem nic co brzmiało by lepiej od tego sprzętu! Część z tych wzmacniaczy nigdy nie opuszcza mojego studia, ale na szczęście mam też parę egzemplarzy, które zabieram ze sobą w trasy. Posiadam również kilka niezłych 100-watowych Marshalli i kilka 50-watowych modeli Plexi oraz Fenderów Deluxe.
Jakiś czas temu dostałem wzmacniacz Black Magic od Supro. Miał być wykorzystywany przede wszystkim na koncertach, ale postanowiłem przetestować go w studiu. Byłem zaskoczony tym jak piękne brzmienia udało mi się na nim ukręcić. Nie było w nich nic z tej „nowoczesnej ciasnoty”. Wąskie brzmienie może być dobre w gitarze, ale na pewno nie we wzmacniaczu. Black Magic Reverb posiada jednak niesamowite ciepło i głębię. Wykorzystałem ten wzmacniacz w 3 albo 4 numerach na nowej płycie, czego w ogóle nie było w planach! Bardzo się cieszę, że takie brzmienia wciąż udaje się wykrzesać z nowego sprzętu. Jestem dumny, że mogłem przyczynić się do powstania tak dobrego wzmacniacza, choć tak naprawdę, nie zrobiłem tutaj zbyt wiele. Po prostu poprosiłem o pogłos. Wzmacniacz jeszcze bez niego brzmiał naprawdę dobrze, ale reverb był mi niezbędny, dlatego inżynierowie z Supro musieli wprowadzić pewne modyfikacje. Nie lubię polegać na żadnych zewnętrznych efektach. Podczas grania chcę słyszeć ten charakterystyczny, gitarowy reverb ze sprężyny. Od zawsze ceniłem sobie to brzmienie we wzmacniaczach Fendera i jak widać, ten patent sprawdza się również tutaj.
Foto: Frans Schellekens/Redferns/Getty Images
Efektowy hołd
Na nowej płycie postanowiłem skorzystać z rozwiązań, które towarzyszyły mi jeszcze w liceum. Wygrzebałem moje stare efekty BOSS-a, których nie używałem od wielu lat. Przez wiele miesięcy chodził mi po głowie Prince, który korzystał z nich, gdy razem graliśmy. To zabawne, bo zawsze, kiedy wspólnie jammowaliśmy, pytał mnie o efekty z których korzystam, a ja zawsze odpowiadałem, że to tylko wzmacniacz i gitara. Wpinałem się w Tweeda Deluxe odkręcałem gałki na godzinę 10 i to wystarczało, żeby osiągnąć dobre, nasycone i odpowiednio skompresowane brzmienie. Prince posiadał wówczas podwójny rack z efektami od BOSSa i pomyślałem, że chciałbym upamiętnić go sięgając po podobny sprzęt na „Raise Vibration”. Starałem się jak najlepiej odwzorować zestaw z którego korzystał. Wykorzystałem przester, octaver, phaser... i jeszcze parę innych efektów. Myślę, że było to bardzo odświeżające doświadczenie.
Przepis na dobrą piosenkę
W większości przypadków piszę piosenki w mojej głowie i dopiero później zastanawiam się jak przełożyć to na instrumenty. Nie dalej jak zeszłej nocy obudziłem się z pomysłem na nowy utwór. Zawsze mam przy łóżku telefon lub gitarę akustyczną, żeby móc szybko coś nagrać. Jeśli chodzi o utwory, które bazują na konkretnych riffach, tworzę je najczęściej w studiu, kiedy jammuję z gitarą podpiętą do wzmacniacza. Przykładem takiego numeru jest np. „Fly Away”, który powstał, kiedy w ogóle nie miałem w planach komponowania piosenki. Grałem akurat na moim Les Paulu, którego podpiąłem pod nową głowę od Park Amplifiers. Chciałem po prostu przetestować jej brzmienie z tą konkretną gitarą. Niektóre zestawy działają lepiej, inne gorzej. W tym przypadku od razu spodobało mi się soczyste brzmienie wychodzące z gryfu. Riffy, które zagrałem na tym zestawie były wyjątkowo pełne i tak narodziło się „Fly Away” - utwór, który powstał z idealnego połączenia gitary i wzmacniacza. Zacząłem grać akordy, które brzmiały najlepiej i w ten sposób stworzyłem cały utwór.
Wiele moich numerów to również efekt wspólnego jammowania z innymi muzykami. Craig gra na gitarze, ja siadam za perkusją i tak powstaje magia. Sposobów na tworzenie muzyki jest naprawdę wiele i często nie jestem nawet w stanie określić co i jak zrobiłem, żeby osiągnąć określony efekt. To po prostu się dzieje. Trzeba tylko zaufać temu czemuś, co ma się w sobie i nigdy nie próbować być kimś, kim się nie jest. W moim przypadku to zawsze zdaje egzamin. Każdy z nas ma jakichś idoli, którzy wpływają na naszą muzykę i bez wątpienia słychać to na płytach. Słuchanie Stonesów, czy Zeppelinów to jednak tylko część lekcji. Każdy musi przepuścić muzykę przez własny filtr i pozostać w niej sobą. Tylko wtedy można osiągnąć prawdziwą wolność w swojej twórczości.
Zdjęcia: Robert Wilk (główne), Frans Schellekens, Roberto Finizio, Tom Williams