Basista, wokalista, kompozytor, sideman. Miłośnik dźwiękowej ekspresji spokoju. Fascynat różnych stylistyk. Gitarę basową traktuje jako element uczestniczący w muzycznej opowieści, w której technika gry pełni rolę służebną…
Grzegorz Kabasa: Każdy muzyk pamięta czasy, gdy jeszcze muzykiem nie był. Coś się wydarzyło i decyzja zapadła, będę grał. Jak to się odbyło w Twoim przypadku?
Sławomir Kornas: Mój pierwszy kontakt z muzyką nawiązałem w wieku lat siedmiu. Znalazłem stary magnetofon Jola 2 z kasetą, na której były nagrania Roda Stewarta i Beatlesów. Wtedy właśnie sobie pomyślałem, chce coś takiego robić. Tak to się zaczęło. Potem trochę uczęszczałem do szkoły muzycznej, uczyłem się grać na skrzypcach, ale to nie była istota moich zainteresowań. Muzyka klasyczna nie była w kręgu moich największych fascynacji. Chciałem mieć gitarę i być bigbitowcem, a nie siódmym pulpitem w filharmonii.
Skąd zamiłowanie do basu?
Na basówce zacząłem grać w wieku piętnastu lat, zupełnie przypadkiem. W szkole były jakieś muzyczne akcesoria. Byłem mikrej postury, obok mnie koledzy starsi, od razu rzucili się na bardziej atrakcyjne instrumenty, a dla mnie została gitara basowa. No i tak wyglądał początek, pierwsze zespoły, pierwsze próby. Nie byłem jakimś wyjątkowym miłośnikiem tego instrumentu, chciałem być w zespole więc bez grymaszenia zabrałem się za szlifowanie basowego warsztatu. Na początku wszyscy byliśmy na tym samym poziome technicznym. Każdy umiał grać tyle co ja, czyli nic. Ambicje przewyższały umiejętności, klasyczna sytuacja z tamtych lat, a może nie tylko z tamtych.
Pytanie obowiązkowe, Twoja pierwsza gitara?
Może cię zaskoczę, ale ja generalnie nie należę do ludzi specjalnie zakochanych w sprzęcie, w związku z tym nie miałem problemów z wyborem basu. Na początku to był jakiś Defil. Taki miałem do dyspozycji i tyle, żadnych rozterek. Mieszkałem w Tczewie gdzie swoją gitarową manufakturę prowadził Zdzisław Langowski i on wykonał dla mnie bas, na którym grałem przez pewien okres. Zresztą posiadam jego inny instrument, służy mi do dzisiaj i bardzo sobie go chwalę. Oczywiście miałem w rękach różne inne instrumenty firmowe, np. jakiś meksykański Fender Precision, ale nigdy nie szalałem na tym punkcie. Mnie raczej bawi ten owczy pęd do posiadania jakichś wybitnych, drogich wynalazków. Nawet, gdy masz kiepski instrument, ale umiesz grać, to najwyżej zabrzmisz dziwnie, lecz na pewno nie źle. Moja powściągliwość w zakresie afirmacji sprzętem jest w branży powszechnie znana.
Obecnie gram na niemieckim Sandbergu, bardzo ciekawa gitara. Brzmi czysto, bez żadnych niepotrzebnych naleciałości, sygnał mocny, aktywna elektronika, pięć strun i wszystko ok. Instrument musi spełniać pewne wymogi, dobrze układać się w dłoni, mieć odpowiednie, pasujące do potrzeb brzmienie, ale to jest podstawowy standard. W przypadku bardzo drogich gitar, ten stosunek jakości do ceny nie jest dla mnie często uzasadniony. Obecnie mamy wielki wybór i uwzględniając te elementarne wymogi możemy nabyć przyzwoity sprzęt za rozsądne pieniądze. Czasem gdy czytam opinie różnych fascynatów gitar basowych w Internecie wydaje mi się, że nic nie wiem – tyle fachowych terminów, określeń. Czuję się jak amator. Sytuacja się zmienia, gdy zaczynają się dziać dźwięki. Wtedy powraca stabilizacja umysłu. Muzyka zwycięża, panuje nad technologią.
Czy w trakcie swojej muzycznej edukacji pojawiali się na Twej drodze jacyś basowi giganci, którzy mieli wpływ na styl gry?
Tych nazwisk, świetnych basistów było mnóstwo. W okresie, gdy słuchałem cięższego rocka byłem zafascynowany basem Gezzera Butlera z Black Sabbath. Potem krąg zainteresowań znacznie się poszerzył. Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że gdy odkryłem Jaco Pastoriusa byłem w szoku. Nie wyobrażałem sobie, że w ogóle można tak grać. Dalej pojawili się inni świetni, uczciwi muzycy: Jimmy Johnson, Pino Palladino, Tony Levin, Dave Holland, Ron Carter. To były fascynacje, artyści, których bardzo szanuję, ale od wielu lat już tak mocno się nad ich twórczością nie pochylam, chociaż uwielbiam tę muzykę.
Czy to oznacza, że stylistyka jazzowa jest Ci najbliższa?
Nieszczególnie lubię te podziały, to jest jazz, to blues itp. One czemuś służą, lecz to jest dla mnie problem pozamuzyczny. Dźwięki trafiają mi do duszy, albo do intelektu. To jest moja hierarchia. Wolę tę utwory, które chcą mieszkać w moim sercu. Nie jestem zakręcony na punkcie jednego określonego gatunku. Kiedyś, gdy słuchałem mocniejszych kapel, twórczość Slayera, Megadeth czy Motörhead robiła na mnie duże wrażenie; sentyment pozostał, chociaż dzisiaj działam w innych obszarach. Staram się słuchać szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Mieści się w tym mieszanina folku, rocka, bluesa. Uwielbiam podróże etniczne, bez zamykania się w obrębie jednej stylistyki. Jednocześnie nie przepadam za pop-soulem, muzyką elektroniczną, lubię żywe instrumenty, żywe granie, dlatego elektronika mnie nie wciąga.
A co z graniem solowym, typu frontman i karkołomne popisy basowe?
Jako frontman jestem zaspokojony, ponieważ poza graniem na basie także śpiewam. To mi wystarcza. Poza tym uważam, że bas nie jest stworzony do realizacji wariackich popisów. Gitara basowa odgrywa niezmiernie ważną rolę w aranżacji, ale ja nie za bardzo lubię basistów szalejących solowo w górze gryfu. Wręcz estetyczne mi się to nie podoba. Prztykanie, strzelanie i te wszystkie zabiegi to nie moja bajka. Z wiekiem coraz mocniej od tego się oddalam. Traktuję grę na basie jako udział w kreacji muzycznej opowieści. Podczas kulturystycznego basowego młynu, giną często rzeczy ciekawe brzmieniowo i artykulacyjnie. Tego unikam.
Skoro nie solowo, to musiały się w Twoim muzykowaniu pojawiać zespoły.
Początkowo, oczywiście różne miejscowe formacje oscylujące wokół stylistyki rockowej. Pierwszy poważniejszy skład, do jakiego trafiłem, to był bluesowy zespół Mietek Blues Band. Współpraca trwała około ośmiu lat. Trochę angażowałem się w granie folku, aż nawiązałem współpracę z Krystyną Prońko. Pojawiałem się w wielu różnych składach jako tak zwany sideman. Tego było sporo, ale nie uważam, aby liczbę znanych nazwisk artystów, z którymi się grało traktować jako podstawę do chwalenia się, że to jest jakiś sukces. Dla mnie to nie stanowi powodu do specjalnej dumy. W moim mniemaniu może to świadczyć, że muzyk ma kłopot ze swoją prywatną opowieścią. Sprawdza się jako zawodowy rzemieślnik, lecz gubi w takim podejściu swoją indywidualność. Życie się tak układa, że angażujemy się w różne projekty, realizując koncepcje innych wykonawców. Jednak, gdy to miałby być mój świadomy wybór, jedyna droga, duma z tego powodu by mnie nie rozpierała.
Obecnie wraz z zespołem Ajagore współpracujesz z Grażyną Łobaszewską.
Z Grażyną znaliśmy się od lat w ramach trójmiejskiej sceny muzycznej, jednak nie graliśmy ze sobą. Od dwudziestu lat z kolegami tworzymy folk-rockową grupę Ajagore. Ważne, że to przyjaciele, myślimy podobnie nie tylko w sprawach artystycznych, dlatego mogliśmy przetrwać tak długo razem. Pewnego razu wyszliśmy z inicjatywą, aby popracować z tą świetną wokalistką i to się udało. Gramy razem już dziesięć lat. Istotne jest, że wspólnie odciskamy piętno na tym co się dzieje w tym projekcie. Nie jesteśmy muzykami podgrywającymi piosenkarce, tylko tworzymy rodzaj symbiozy, w wyniku której powstaje nasza wspólna artystyczna jakość. Spełniamy się, nagraliśmy płyty „Zimowe sny”, „Dziwny jest?”, „Sklejam się”. W ramach współpracy z Ajagore występują też inni wokaliści na przykład Jorgos Skolias, a ostatnio Piotr Bukartyk.
Ważne jest, że wszystkie te projekty, są ściśle związane z tym co jest dla mnie w muzyce interesujące. One są obszarem moich artystycznych poszukiwań, nie czuję się tu jako nieistotny odtwórca. Próbujemy opisywać rzeczywistość – jedni mają pióro, inni pędzel, my używamy instrumentów. One są narzędziem do realizacji naszych wizji o świecie. Dźwięki to jest przekaźnik tego, co myślimy o otaczającej rzeczywistości. O to chodzi, to jest istota. Muzyk ma prawo, poszukiwać, eksperymentować, nawet się mylić, nie może się niczego bać, działać zachowawczo. Żadnej schematycznej poprawności w graniu, trzeba się otworzyć, pokazać serce. Dla mnie to jest oczywiste, tak musi być.
Spójrzmy jeszcze na sprawy technik wykonawczych. Jakie metody preferujesz w tym zakresie?
Wszechstronność jest przydatna. Nieobce mi są techniki perkusyjne typu slap, chociaż ich nie nadużywam. Zdarza się, że wykorzystuję kostki. Jednak nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem szczególnym fachowcem w grze tego typu. Moim podstawowym środkiem wyrazu artystycznego są palce. Klasyczna metoda jest mi najbliższa. Wszelkiego typu ciekawostki, nietypowe zagrywki traktuję jako smaczki. One mają być ozdobnikami. Gdy zaczynamy przygodę z basem polecałbym ćwiczyć grę palcami w sposób klasyczny, pozostawiając fajerwerki na deser.
Ponieważ dużo koncertuję, więc kontakt z instrumentem mam na bieżąco, ale nie zmienia to faktu, że aby zachować formę ćwiczenia są niezbędne. Nie wyznaczam sobie jakiegoś konkretnego zestawu ćwiczeń. Sprawą indywidualną jest, czego potrzebuje dany muzyk, aby szlifować swój warsztat. Jakie zabiegi zapewnią mu komfort biegłego posługiwania się instrumentem. W to wchodzi też kwestia kreatywnego wymyślania skutecznych metod treningu. Gamy, pasaże są ważne, ale pod warunkiem świadomego ich wykorzystywania. Bezwzględnie istotna jest praca z metronomem. Włączam go sobie i mam kontrolę nad timingiem. Można ćwiczyć nie tylko precyzję wykonania poszczególnych dźwięków, lecz także ich czasowe umiejscowienie w ramach określonej frazy. W moim przypadku trening ma na celu podtrzymanie pewnej elastyczności, nie staram się szukać samospełnienia w oszałamiającej technice.
A co z kompozycją, pisanie muzyki jest dla Ciebie interesujące?
Tworzę piosenki w ramach projektu Ajagore. Lubię to robić. Wszystko polega na wymyślaniu jakichś linii melodycznych, czy to na basie czy na gitarze akustycznej, które staram się podbudować harmonią. Nawet gdy gram utwory innych kompozytorów w jakimś sensie dokładam do nich własną myśl muzyczną. Nie muszę często korzystać z zapisu nutowego, gdyż mojej aranżacji basu nie traktuję jako ściśle ustalonego schematu, zbioru pochodów nutowych koniecznych do odegrania. Wszystko staram się robić po swojemu, opierając się na własnym poczuciu estetyki. Ten indywidualny element jest tu najistotniejszy. To on definiuje moje zaangażowanie, moją muzyczną indywidualność. Tak powstają utwory dla Ajagore, ale i dla Grażyny Łobaszewskiej.
Śpiew! Jesteś basistą śpiewającym.
Kiedyś realizowałem się w chórkach, od tego się wszystko zaczęło. W naszym trio jestem głównym wokalistą. Podczas koncertów z Grażyną czy Jorgosem wspomagam ich improwizowanymi wokalizami. Nie są to chórki w ścisłym tego słowa znaczeniu, gdyż jest w nich element niedopowiedziany, czyli improwizacja. Traktuję to moje śpiewanie poważnie, ponieważ jest go coraz więcej i miejscami przeistacza się ono w partie solowe, więc nie mogę i nie chcę tu niczego symulować, pozorować. Profesjonalizm zobowiązuje.
Jako zawodowiec nagrywasz w studio i występujesz na scenie – czy to są jakieś odmienne emocje?
Praca w studio, to trochę świat wyabstrahowany. Naturalnym obszarem muzycznego przekazu jest koncert i tej atmosfery nie da się przenieść do studia. Specyfika nagrywania jest kliniczna, odizolowana od emocji sceny. Ja preferuję żywy kontakt z publicznością, chociaż w studiu też dzieją się często fascynujące historie. Lubię nagrywanie „na setkę” bez laboratoryjnej dokładności. Naturalność zwycięża.
W tym Twoim całym basowym zamieszaniu kryje się jakaś idea, istota zagadnienia, mam rację?
Jak łatwo zauważyć, nie staram się stawiać swojego instrumentu na piedestał. Podchodzę do słuchania muzyki całościowo. Od strony czysto ludzkiej interesuje mnie umiejętność nawiązania wspólnego twórczego kontaktu z innymi muzykami. Uważam, że nawet po paru latach wspólnego grania jest to trudne. W ramach zespołu w jakimś sensie jesteśmy podobnymi ludźmi. Podobnie myślimy, podobnie żyjemy, nawiązuje się wieź, która wyzwala wspaniałe muzyczne pokłady energii. Jeżeli chodzi o sam bas, to ja po prostu kocham ciepłe brzmienie tego instrumentu. Lubię proste, ale fascynujące melodie. Dobrym przykładem są kompozycje Johna Scofielda. Gra on melodię, która pozornie jest łatwa do wykonania, dopiero gdy się ją próbuje samemu odtworzyć, okazuje się że są trudności. Z basówką mam to samo. Staram się grać prosto, jednak z pewną tajemnicą. Lubię ekspresję spokoju, jakby w ciszy. Ciepła punktualność, przemyślana cisza to są moi sprzymierzeńcy. Jednym z głównych oręży jest pauza.
Powiem przewrotnie, dla mnie w muzyce najistotniejszy jest pewien rodzaj spokoju. Nie zawsze udaje się nad nim zapanować, ponieważ czasem korci, aby zaatakować mocnym dźwiękiem, dać upust żywiołowi. Jednak nawet wtedy trzeba zachować spokój. To jest istota tej całej zabawy. Mam takie indywidualne credo, które przekłada się na grę: powiedz mi, co oglądasz, co czytasz, co cię w świecie interesuje, a powiem ci jak grasz. Do tego wszystkiego dołączam jeszcze jeden wyraz „dystans”. Muzyka, granie to wspaniałe obszary życia, ale zawsze należy mieć dystans i pokorę. Jest tyle na świecie ważnych rzeczy, że odrobina skromności wobec własnych poczynań nigdy nie zaszkodzi. Tak to widzę.
Czy Twoim zdaniem następuje jeszcze rozwój w podejściu do wykorzystania gitary basowej?
Ten totalny zalew różnorodności, jeżeli chodzi o instrumenty jest w pewnym stopniu wynikiem działalności marketingowej. Nie wpływa on znacząco na jakość samej muzyki. Ale, jeśli ktoś w wyniku nagłej potrzeby wymyśli coś ciekawego przy pomocy nowych technologii, basu siedmio, czy ośmiostrunowego, to ja nie mam nic przeciwko temu. Trzeba poszukiwać, to jest ważny element twórczości. Cały ten biznes działa na zasadzie sinusoidy. Przychodzi okres dynamicznego rozwoju instrumentarium, technologii, nowych koncepcji brzmieniowych, aby po pewnym czasie powrócić do rozwiązań klasycznych, powszechnie znanych. Ważne, że w tych sytuacjach technicznego przyspieszenia zawsze coś interesującego zostaje. Tych nowinek możliwości jest tak wiele, że mogą one być przytłaczające, łatwo się w nich zagubić. W końcu wykładnikiem artyzmu nie jest ilość strun w gitarze, ale nie oznacza to, że na takim nowoczesnym kombajnie nie można stworzyć wspaniałego dzieła.
Masz jakieś dążenie, jakiś cel w swojej twórczości?
Interesuje mnie „odejmowanie elementów”. Stawiam przed sobą wyzwanie: jak przy pomocy najmniejszej liczby środków artystycznego wyrazu uzyskać zamierzony muzyczny efekt, nie tracąc przy tym najistotniejszych jego walorów? W jaki sposób zagrać jak najmniej, ale osiągnąć istotę sprawy czyli emocje? Oddzielić dźwięki właściwe od zbędnych, tych które nic nie wnoszą, są niepotrzebnym wypełnieniem. Marzy mi się płyta, na której zaśpiewam i zagram na basie, ale bez towarzyszenia żadnych innych instrumentów. Oczywiście pod warunkiem, aby dało się tego słuchać bez usypiania z nudów. Jeżeli takie rzeczy mają się udać, to potrzebny jest entuzjazm, wola, chęć. Te wszystkie elementy, które często zabija branżowe zblazowanie.
Na koniec odezwa do młodzieży
Prawdziwy muzyk ma w sobie spokój, świadomość, konsekwencję w dążeniu do własnego celu, nie słucha często fałszywych podpowiedzi, nie ulega modom. Prawdziwy muzyk gra!
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Sandberg Basic Ken Taylor 5 string IMB, Langowski Custom 5-strunowy• Wzmacniacz Taurus Head THD 450, 2 kolumny BOX Taurus TS 112N
• Kable Klotz AC 110 SW, wtyczki Neutrik NP2X
Rozmawiał: Grzegorz Kabasa