Mija właśnie 15 lat odkąd Justin i Dan Hawkins z The Darkness rozbili bank z nagrodami na gali Brit Awards. Po tym wydarzeniu, zespół wystrzelił jak z katapulty, podbijając sceny na całym świecie.
Nie trwało to jednak długo bo już w 2006 roku The Darkness rozpadło się z powodu wielu nawarstwiających się problemów interpersonalnych. Musiało minąć 5 lat, żeby oryginalny skład wrócił do wspólnego grania. Od 2011 roku wszystko zmierza ku dobremu, a my możemy cieszyć się nowymi wydawnictwami grupy i… kolejnymi spotkaniami. Tym razem, osią naszej rozmowy były wzmacniacze lampowe, proces twórczy oraz… rockandrollowe życie
Nad Londynem świeci jasne słońce. Piękna pogoda nie jest jednak powodem, dla którego Dan i Justin z ogromną precyzją przykładają się dziś do strojenia gitar. Bracia stojący za sukcesem zespołu The Darkness odwlekają po prostu nietypowe zadanie, które muszą wykonać. Na stole, w centrum dowodzenia zespołu, czekają setki płyt, które trzeba podpisać. Mimo że rozdawanie autografów to czysta przyjemność, w życiu gwiazdy rocka znalazłoby się kilka bardziej ekscytujących zajęć. Rozmowa z nami okazała się być znakomitą odskocznią od obowiązków i dobrym sposobem na przywołanie wielu, rockandrollowych wspomnień.
Mimo że od czasu premiery ich największego przeboju „I Believe In A Thing Called Love” minęło już 17 lat, członkowie The Darkness wciąż kipią tą samą energią i pałają ogromną miłością do marshallowych brzmień. Dan i Justin chętnie podzielili się z nami bagażem doświadczeń, którego pozazdrościliby im profesorowie z niejednej szkoły melodyjnego, gitarowego rocka (gdyby takowe w ogóle istniały…). Odłożyliśmy więc notatniki, wyposażyliśmy się w kawę i z ogromną przyjemnością oddaliśmy się przemiłej rozmowie o sprzęcie, wzlotach i upadkach.
Gitarzysta: Gitarowy tandem, który tworzycie istnieje już niemal dwie dekady. Jak dzielicie obowiązki, żeby to wszystko w ogóle działało?
Justin Hawkins: Nie układam zbyt wielu partii gitar. W 99 procentach to robota Dana. Razem pracujemy nad melodiami, natomiast moim indywidualnym zadaniem są zazwyczaj teksty. Musimy też razem siadać do solówek. Ich wspólne komponowanie pomaga złapać odpowiednią harmonię i spójność.
Harmonie w stylu Thin Lizzy to ważny element waszego brzmienia. Możecie zdradzić w jaki sposób udaje wam się osiągnąć taki efekt?
Dan Hawkins: Czasami już na próbach wychodzą nam ciekawe rzeczy, kiedy piosenki nie mają jeszcze nawet teksów. Wszystko zaczyna się od linii jednej gitary do której później znajdujemy odpowiednią harmonię. Reszta zespołu ziewa wtedy z nudów bo czasami potrafimy zapętlić się na bardzo długo i grać we dwójkę do momentu odnalezienia odpowiednich połączeń dźwięków. Solówka do „Lay Down With Me, Barbara” jest świetnym przykładem długiej harmonii nad którą sporo pracowaliśmy.
JH: Chyba coś ci się pomyliło. To nie ten kawałek.
DH: Kurde, racja. Miałem na myśli „I Wish I Was In Heaven”. To tam w nieskończoność zapętlaliśmy ten sam fragment utworu żeby w końcu uzyskać pożądany efekt. Czasami mam wrażenie, że to trochę jak z graniem w gry wideo w stylu Donkey Konga. Kiedy już myślisz, że dotarłeś do końca poziomu, popełniasz jakiś błąd i musisz wracać do początku. Wszyscy zaczynają grać od nowa, ty znowu docierasz do tego samego miejsca i kiedy cały zespół wierzy, że tym razem się uda, ale znowu coś idzie nie tak.
JH: Na szczęście zazwyczaj stosujemy zasadę „do trzech razy sztuka”. A jeśli jakimś cudem gramy coś po raz piąty to znaczy, że po prostu dobrze się bawimy (śmiech)… albo poprzednie trzy razy były naprawdę do dupy.
DH: Zawsze stawiamy na to, co brzmi najlepiej. Nie można jednak za dużo kombinować bo dobre pomysły lubią ewoluować w przedziwnych kierunkach, które niekoniecznie się sprawdzają. Jeśli coś nam nie leży, po prostu zmieniamy główną linię melodyczną.
JH: Jest jeszcze jeden czynnik, który wpływa na finalną wersję utworu. Są takie miejsca na gryfie, w których Dan czuje się pewniej i na odwrót. Czasami musimy więc ustalać, komu będzie bardziej po drodze z danym riffem i zamienić się rolami. Brzmi to może jak jakaś mądrość, ale tak naprawdę to kwestia zwykłego lenistwa (śmiech).
DH: Za 12 progiem odmawiam jakiejkolwiek współpracy.
JH: A ja z kolei nie schodzę niżej (śmiech).
DH: To akurat prawda. Nawet partie rytmiczne gra za 12 progiem (śmiech).
Może warto pomyśleć o customowej gitarze, która posiada progi jedynie powyżej 12 pozycji?
JH: Dokładnie! A od 1 do 11 pozycji byłby to fretless w stylu Jaco Pastoriusa.
DAN I JEGO GITARA
Jimmy Page i Angus Young zaklęci w jednej gitarze…Mój Les Paul był pierwotnie zaprojektowany dla Jimmy’ego Page’a. Okazało się jednak, że była dla niego za ciężka. Wszystko zaczęło się od tego, że w 2003 roku zadzwoniłem do Gibsona i poprosiłem o nową gitarę. Pat Foley, który był tam wówczas szefem powiedział, że mam szczęście, bo akurat wrócił do nich jeden egzemplarz, który może mnie zainteresować. To była gitara, którą Gibson stworzył dla Jimmy’ego po tym jak w latach 90. ukradziono jego instrument z 1957 roku. Niby specyfikacja się zgadzała, ale wiosło było za ciężkie ze względu na brak komorowania. To prawdziwy potwór z ogromnym gryfem. Jimmy zamówił kolejny egzemplarz, tym razem z komorowanym korpusem, a ta ciężka bestia trafiła do mnie. Przystawka umieszczona najbliżej mostka została wyjęta z Gibsona SG należącego do Angusa Younga, więc trudno nawet porównywać oryginalnego Burstbuckera do 498 (czy cokolwiek tam mam), które znajdują się w moim głównym Les Paulu (model „Dune”). Gitara brzmi bardzo jasno ze względu na ogromną ilość metalowych części. Na koncertach gram na niej między innymi „Love Is Only A Feeling” i „Christmas Song”.
Z jakiego sprzętu korzystacie na co dzień?
JH: W moim przypadku w zupełności wystarczają dwa wzmaki Wizarda.
DH: Na płycie „Pinewood Smile” Justin korzystał ze 100-watowych Wizardów z serii Modern Classics. Przy graniu rytmicznym mamy tu nieco mniej nasycone brzmienie i na odwrót – jest ono znacznie pełniejsze kiedy wchodzą partie gitary prowadzącej.
JH: To od zawsze był mój cel – chciałem ograniczyć ilość sprzętu do minimum. Niestety, kiedy grałem na Marshallach, nasz inżynier dźwięku wciąż po kryjomu dorzucał mi nowe efekty, żeby zaspokoić moje oczekiwania względem brzmienia. W ten sposób dorobiłem się ogromnej kolekcji kostek, których nie miałem nawet okazji dobrze poznać…
Pewnego dnia po prostu otworzyłeś szafę i one wszystkie tam były…
JH: Tak, byłem zdruzgotany… (śmiech)
DH: Tak było! „Hej, co to za podejrzane dźwięki dobiegają z naszej sali prób?!”
JH: (udając konfrontację z dźwiękowcem) „Skąd się wzięły te wszystkie mrugające diody?! Czemu wciąż kupujesz 9-woltowe baterie?!
DH: No więc, jak sami widzicie, Justin to urodzony endorser Wizarda…
JH: Wypraszam sobie! Międzynarodowy ambasador!
DH: W zależności od tego jak duży koncert gramy, korzystamy z dwóch rodzajów wzmacniaczy – 50 i 100 wat. W Hammersmith Apollo, gdzie rok temu nagrywaliśmy nasz koncertowy album postawiliśmy na to drugie rozwiązanie. Są jednak wydarzenia, na których znacznie lepiej sprawdzają się „pięćdziesiątki”. Co zabawne, dotyczy to na przykład festiwali muzycznych. Można by pomyśleć, że kwestia rozkręcenia wzmaka na dużej scenie to żaden problem. A jednak. Dźwięk z paczek jest bardzo kierunkowy i niejednokrotnie potrafi wygenerować jakieś problemy na miksie. Ściana 100-wattowych Marshalli może znacząco przekroczyć możliwości przodów.
JH: Kiedy Rick St Pierre (techniczny AC/DC i inżynier dźwięku w firmie Wizard – dop. red.) zaprezentował mi mój nowy wzmacniacz, miałem wrażenie, że słyszę odlatujący statek kosmiczny. To było naprawdę głośne. Oczywiście nie tak głośne jak Dan… (śmiech)
DH: Staramy się również powoli rezygnować z różnego rodzaju tłumików mocy i attenuatorów. Zamiast tego, ustawiamy paczki pod odpowiednim kątem.
Jakie są wasze preferencje względem korekcji brzmienia?
DH: Nie przywiązuję do tego większej wagi. Mam wrażenie, że lepsze efekty daje rozkręcenie wzmaka, a nie grzebanie przy korektorze. Jedyne co robię, to całkowite skręcenie potencjometru „presence”. Ten patent pomaga wygładzić brzmienie. Jeśli chodzi o Marshalla, polecam po prostu porządnie go rozkręcić i stanąć jak najdalej od niego. Nie potrzeba nic więcej. Głośno grający Marshall brzmi jak nic innego na świecie.
Myślałem kiedyś o usunięciu ze wzmacniacza wszystkich pokręteł oprócz głośności. Problemem są niestety miejsca w których gramy. Nie wszędzie mogę sobie pozwolić na to, żeby rozkręcić wzmacniacz na maksa. Akustyka niektórych miejsc sprawia, że na pewnym poziomie, brzmienie ulega kompresji. Rozwiązaniem tego problemu może być zastosowanie dwóch paczek i rozdzielenie na nie sygnału. Miałem duże problemy z agresywnym brzmieniem mojego Marshalla i ten patent pomógł rozwiązać tę sytuację. Wszystko brzmi jakby mniej szorstko.
Generalnie rzecz biorąc, robi mi się niedobrze kiedy słucham o kręceniu brzmień. Jakiś czas temu graliśmy w Rumuni, gdzie pojechaliśmy bez swojego sprzętu. Na scenie czekał na nas nowiutki, 100-watowy Marshall podpięty pod dwie paczki Greenback. Nigdy wcześniej nie korzystałem z takiego rozwiązania bez tłumika mocy, ale było już za późno, żeby coś zmienić. Po koncercie byłem w szoku. W końcu dotarło do mnie, co robiłem źle przez cały ten czas. I właśnie od tego pamiętnego koncertu rozkręcamy wzmacniacze na maksa i stawiamy je daleko od nas.
JH: To był ten koncert, kiedy graliśmy na jakimś miejskim placu?
DH: Dokładnie. Ten sam podczas którego zamówiłeś żarcie z McDonalda prosto ze sceny…
Czy twoje zamówienie było słyszalne dla publiczności?
JH: Tak. Spytałem, czy ktoś nie mógłby przynieść mi frytek…
I co, zamówienie dotarło?
JH: Tak. Gitary brzmiały świetnie, a ja dostałem swoje frytki.
DH: A wszystko to wydarzyło się na jakimś rumuńskim zadupiu…
Justin, co sprawiło, że zdecydowałeś się na wzmacniacze od Wizarda?
JH: Dan grał na nich już jakiś czas. Któregoś dnia pożyczyłem jeden i bardzo się polubiliśmy. Moja gra na gitarze od zawsze była nieco niechlujna, więc stawiałem na Mesę. Grając na tych wzmacniaczach nie musiałem tak bardzo skupiać się na dociskaniu dźwięków. Po naszym powrocie na sceny w 2011 roku, przerzuciliśmy się jednak na Marshalle. To bardziej wymagający sprzęt, który sprawił, że zacząłem lepiej grać na gitarze. Dzięki takiej zmianie mogłem w ogóle myśleć o Wizardach, które sprawiają, że podczas grania czuję się jak prawdziwy zawodowiec. Mam wrażenie, że moje palce robią na gryfie coś naprawdę wyjątkowego. To ważne, żeby czuć coś takiego w trakcie grania. Uderzasz w dźwięk i słyszysz dokładnie to czego się spodziewałeś. Bez żadnych przesterów i efektów. Daje mi to ogromną frajdę.
DH: Trzeba przyznać, że mamy do dyspozycji naprawdę świetny zestaw wzmacniaczy. W naszej kolekcji pojawił się ostatnio fenomenalny Friedman. To Brown Eye w wersji „small-box”.
JH: Wykorzystywałem go do nagrania wszystkich solówek na naszej ostatniej płycie. Pracowałem nad nimi w weekend, kiedy nikt inny nie był obecny w studio i nie umiałem podłączyć niczego innego (śmiech). Nie miałem bladego pojęcia o obsłudze urządzeń, które były tam dostępne, ale ten mały Friedman od razu przypadł mi do gustu.
Poznaliście wszystkie blaski i cienie sławy. Jak oceniacie to z perspektywy czasu? Tak wyobrażaliście sobie bycie gwiazdą rocka?
DH: Kiedy jesteś dzieckiem masz wrażenie, że sława to jazda Ferrari i latanie helikopterami…
JH: Co akurat trochę nam się udało. W końcu kupiłem sobie Ferrari 328 o którym marzyliśmy w dzieciństwie…
DH: A ja sprawiłem sobie własnego DeLoreana (śmiech).
JH: To trochę jak kryzys wieku średniego bez nadciągającego widma starości, albo wieczór kawalerski, po którym nie trzeba się żenić.
DH: Potrzebowałem trochę czasu, żeby to wszystko zrozumieć. Kiedy długo imprezujesz, w końcu dociera do ciebie jak wiele czasu i wspomnień tracisz. Przynajmniej ja tak miałem. Po kilku latach życia gwiazdy rocka zdałem sobie sprawę z tego jak niewiele z tego wszystkiego pamiętam.
JH: Jest jeszcze kwestia wyobrażeń związanych z koncertowaniem i życiem w trasie. Pamiętam koncertowy album Queen zatytułowany „Live Magic”. W książeczce było zdjęcie, na którym helikopter zespołu przelatuje nad tłumem ludzi. Jako dziecko tak właśnie rozumiałem sławę - jako śmigłowiec z wielkim logo mojej kapeli, prywatne odrzutowce, szybkie samochody i spełnianie wszelkich zachcianek. Z perspektywy czasu wiem, że faktycznie, było w tym trochę prawdy. Wielu z tych rzeczy naprawdę doświadczyliśmy. Współczesna rzeczywistość rozmija się jednak z tą wizją. Dzisiaj trzeba podchodzić do muzyki bardziej biznesowo. Mam na myśli to, że nie wydalibyśmy kasy na helikopter, bo wiemy ile to kosztuje (śmiech).
Utrzymanie umiarkowanego poziomu sukcesu, który chyba udało nam się wypracować, wymaga mądrych decyzji i pewnej dozy przedsiębiorczości. Ekstremalna popularność, która spadła na nas na początku kariery była czymś niezapomnianym. Faktycznie mogliśmy robić wszystko na co mieliśmy ochotę i dobrze wspominamy te czasy. Ale to, że nie byliśmy na to przygotowani niosło za sobą pewne zagrożenie. Zawsze powtarzam jednak, że nie przyjechaliśmy tu na herbatkę. Rockandroll to jeden wielki rollercoaster!