Wywiady
Guy Pratt

Basista znany ze współpracy z takimi artystami jak David Gilmour, Roxy Music czy The Orb wyrusza w trasę koncertową z perkusistą Pink Floyd i jego nowym projektem Nick Mason’s Saucerful Of Secrets. Udało nam się spotkać i porozmawiać nie tylko o tych koncertach, ale również o wcześniejszych dokonaniach Pratta…

2019-04-30

Guy Pratt to prawdziwy weteran gitary basowej. Występował na jednej scenie z takimi gwiazdami jak Bryan Ferry, Pink Floyd czy David Gilmour. Nagrywał partie basu dla Madonny i Michaela Jacksona. W przeszłości napisał i wyprodukował dziesiątki hitów a od pewnego czasu… prowadzi jednoosobowy kabaret. To nieszablonowa postać, która łączy w sobie cechy szaleńca i intelektualisty. Jak sam twierdzi jest po prostu punkowym dzieciakiem, któremu poszczęściło się w życiu.

Moglibyśmy godzinami słuchać jego opowieści o życiu rockandrollowca, ale tylko niektóre z nich nadają się do publikacji. W trosce o młodych czytelników nie wypada nam powielać niektórych historii, ale nic straconego. W 2007 roku Guy Pratt opublikował swoją autobiografię zatytułowaną „My Bass And Other Animals” („Mój Bas i Inne Zwierzęta” – dop. red.). Jeśli będziecie mieli okazję zapoznać się z tą książką, zrozumiecie dlaczego spotkanie z tym niesamowitym muzykiem to niezapomniane przeżycie.

Wywiad przeprowadziliśmy w pewnej snobistycznej restauracji. Już od wejścia było widać, że Guy jest w świetnej formie. Gdy tylko usiedliśmy przy stoliku, od razu zaczął zarzucać nas szczegółami nadchodzącej trasy koncertowej w którą wyrusza Nick Mason’s Saucerful Of Secrets. W zespole, oprócz Pratta i Masona grają również Gary Kemp (Spandau Ballet) oraz Dom Beken i Lee Harris. Panowie mają już za sobą przedpremierowe koncerty, które, jak mówi Guy, spotkały się ze świetnym odbiorem publiczności. Mieliśmy okazję zobaczyć zespół w akcji i możemy potwierdzić, że panowie naprawdę dają radę! Nick Mason’s Saucerful Of Secrets gra piosenki wczesnego Pink Floyd, jeszcze z czasów Syda Barreta. Co ciekawe, utwory, które wybrano bardzo rzadko lub w ogóle nie pojawiały się na koncertach – zarówno podczas występów Floydów jak i Gilmoura czy Watersa w wersji „solo”.

Dużą rolę podczas występu Nick Mason’s Saucerful Of Secrets na którym byliśmy, odgrywały światła, które dodatkowo podkręcały atmosferę. Największe wrażenie zrobił na nas jednak sam Pratt, który nie tylko gra na basie, ale również śpiewa. Wokale wymieniane z Garym Kempem, połączone z wirtuozerią reszty muzyków, niecodziennymi aranżacjami i dziesiątkami efektów wprawiły publiczność w prawdziwą, muzyczną ekstazę. Byliśmy pod wrażeniem tego jak świetnie Pratt radzi sobie ze złożonymi partiami basu, zmianami metrum i jednoczesnym śpiewaniem, znajdując w tym wszystkim czas na żarty kierowane zarówno do publiczności, jak i swoich kolegów. Nie musieliśmy długo czekać, żeby przekonać się o tym, że luz i pewność siebie towarzyszą Guyowi nie tylko na scenie…

Gitarzysta: To co zrobiliście na koncercie było niesamowite! Opowiedz jak wyglądały początki pracy nad tym projektem.

Guy Pratt: Pierwszym, który wpadł na ten pomysł był Lee Harris, którego możecie kojarzyć z The Blockheads. To on zauważył, że nikt nie podjął się jeszcze grania kawałków Pink Floyd z wczesnych lat działalności. Nie zrobił tego ani David Gilmour, ani Roger Waters. Prawda jest taka, że chyba tylko Nick Mason mógł się podjąć takiego wyzwania…

Jak odnaleźliście się w nowym składzie?

Bardzo szybko udało nam się zgrać. Na początku spotkaliśmy się z Nickiem na jednej próbie. Jest to o tyle zabawne, że odbyła się ona w wyjątkowo małym pomieszczeniu. Do tej pory, graliśmy razem tylko w wielkich hangarach (śmiech). Później ćwiczyliśmy przez tydzień przed czterema przedpremierowymi koncertami. Nie wiedzieliśmy jak przyjmie nas publiczność, ale byliśmy pewni, że mamy świetny zespół. No i nie pomyliliśmy się. We wszystkich recenzjach jakie czytałem przyznano nam najwyższe noty!

Jakie to uczucie, kiedy po raz pierwszy gra się z nowym zespołem?

Było totalnie świeżo i punkowo! Granie tych numerów dało nam niesamowitego kopa. „Interstellar Overdrive” to jeden z najlepszych punkowych riffów jaki kiedykolwiek powstał. Uwielbiam też „Bike”. To wyjątkowo pojebany i szalony numer. No i jest jeszcze „Set The Controls For The Heart Of The Sun”, czyli najlepsza piosenka jakiej nigdy nie napisało Joy Division.

Czy na waszej setliście są jakieś utwory, które grałeś wcześniej?

W przeszłości grałem z Pink Floyd utwór „One Of These Days”. Tak naprawdę nie chciałem żebyśmy brali na warsztat ten numer, ale nie da się ukryć, że linia basu jest tam naprawdę świetna. Wcześniej grałem też „Astronomy Domine” i „Arnod Layne”. Ten drugi kawałek wykonywałem tylko podczas jednego koncertu z Davidem Gilmourem w Royal Albert Hall. To było w 2007 roku kiedy na scenie dołączył do nas David Bowie.

Linie basu w tych numerach to niełatwa sprawa…

To prawda, ale przez te wszystkie lata spędzone w obozie Floydów nauczyłem się radzić sobie z takimi utworami. Metrum w niektórych kawałkach jest całkowicie płynne. W jednym utworze zdarza się grać na trzy a chwilę później na cztery. W przypadku „Bike” wymyśliłem nawet nową nazwę metrum - „Syd/4”. Jest tam tyle różnych zmian, że w praktyce nie da się do tego liczyć. Chyba tylko Nick potrafi to zagrać tak jak trzeba bo tylko on grał to w przeszłości z Sydem Barrettem.

Grasz te same partie basu co Roger Waters, czy próbujesz interpretować te utwory po swojemu?

Nigdy nie próbowałem go kopiować. Prawda jest jednak taka, że to właśnie on nagrał linie basu w większości utworów Pink Floyd. Kiedy tworzyliśmy „The Division Bell” w 1994 stwierdził, że i tym razem chce nagrywać sam. Powiedziałem mu, że wyjdę na ostatnią cipę jeśli nie położę basów na tym albumie i dopiero wtedy niechętnie przyznał mi rację.

Uważasz, że Roger jest dobrym basistą?

Jest absolutnie genialnym basistą, szczególnie jeśli chodzi o bezprogowe gryfy! Wszystkie te niesamowite riffy na „The Wall” to właśnie jego zasługa.

Jak wpłynął na ciebie jego styl grania?

Największe wrażenie zrobiły na mnie wszystkie te rzeczy, które nagrywał na początku działalności Pink Floyd. Można właściwie powiedzieć, że to on, jako pierwszy wprowadził oktawy do basowych riffów. Co ciekawe, jego partie na pierwszych płytach są praktycznie niesłyszalne. Trzeba się naprawdę dobrze wsłuchać. Momentami to stuprocentowy Peter Hook grany naprawdę wysoko!

Z jakiego sprzętu korzystasz obecnie podczas koncertów?

Gram na Rickenbackerze i „Preclu”, które podpinam do starego WEM PA, którego kopię zrobił dla mnie Ashdown. Podczas przedpremierowych koncertów korzystałem z delaya od Zooma, ale przerzucam się teraz na Gurus Echosex. Mam też dwa kompresory - octave-compressor i drugą kostkę, którą zaprojektowałem razem z Ashdownem. Jeśli chodzi o struny, od lat korzystam z Elites roundwounds. Są niezawodne, ale i tak często je zmieniam. Podczas trasy „Division Bell” miałem cztery basy i przed każdym koncertem wymieniali mi w nich struny zaraz po próbie dźwięku. Niewiarygodne jaką byłem wtedy divą (śmiech).

A co z twoim słynnym Jazz Bassem Will Betsy z 1964 roku? Nie towarzyszy ci podczas tej trasy?

Niestety, na tych koncertach nie ma miejsca na Jazz Bass. Wciąż jednak uważam, że Betsy to najlepsza gitara basowa na świecie. Obiję mordę każdemu kto spróbuje zaprzeczyć! Z tym instrumentem wiąże się szczególna data. Powstał on w dniu urodzin mojego ojca a to właśnie on podarował mi moją pierwszą gitarę basową (ojcem Guya był Mike Pratt, aktor, który zmarł na raka płuc w 1976 roku - dop. red.).

Czy Betsy doczekała się jakichś modyfikacji odkąd trafiła w twoje ręce?

Przez przypadek zainstalowano w niej przystawki EMG. To zabawna historia. Grając z Pink Floyd musisz uważać co mówisz bo każda twoja prośba zostaje natychmiastowo spełniona. Któregoś dnia powiedziałem mojemu technicznemu, że moglibyśmy pomyśleć o nowych przystawkach bo te grają trochę za cicho. Następnego ranka mój Jazz Bass miał na pokładzie zainstalowane przystawki od EMG. Strasznie się wkurwiłem bo było to dla mnie świętokradztwo. Szybko jednak zmieniłem zdanie po tym jak podłączyłem instrument do wzmacniacza. Miałem tylko wrażenie, że gałka „tone” nienaturalnie wystaje. Potrzebowałem kolejnych pięciu lat, żeby zorientować się, że to wina baterii, którą trzeba było gdzieś wcisnąć ze względu na aktywne przystawki.

Posiadasz też starego Fendera Precision…

To Eliza, którą podobnie jak Betsy, wykonano w 1964 roku. Można właściwie powiedzieć, że to jej siostra. W tamtym roku powstały tylko trzy instrumenty w kolorze Burgundy Mist. To chyba najgłośniejszy Precision jakiego kiedykolwiek widziałem. I to bez żadnych modyfikacji! Ta gitara naprawdę brzmiała tak od nowości! Znalazł ją dla mnie Mark Gooday z Ashdowna i do końca życia będę mu za to wdzięczny. Nigdy nie byłem wielkim fanem basów Precision, ale wszystkie legendarne płyty Pink Floyd były nagrywane na instrumentach tego typu. David je uwielbia, więc czy tego chciałem czy nie, musiałem więc wyposażyć się w odpowiedni sprzęt. Od Fendera dostałem jeszcze jeden model na którym gram teraz z Nickiem. Ich nowa linia American Professional jest naprawdę niesamowita!

Wolisz cztery, czy pięć strun?

Jebać pięciostrunowce! Mimo że uwielbiam brzmienie niskiego „D”, wciąż uważam, że to jakiś chory wymysł lat 90. Jedyne pięciostrunowe basy jakie uznaję produkowała firma Status. Ich wyjątkowość polegała na tym, że gryf wykonany był z grafitu.

Od lat korzystasz ze wzmacniaczy firmy Ashdown…

Pracuję z Markiem (Gooday, założyciel marki Ashdown - dop. red.) od początku mojej muzycznej kariery. Zazwyczaj, kiedy podłączam się do jego wzmacniaczy, nie patrzę nawet na ustawienie gałek. To brzmienie jest zawsze potężne i jednocześnie transparentne. Sprzęt Ashdowna za każdym razem robi robotę. Chyba tylko raz musiałem grać na czymś innym. To było na koncercie Gilmoura w Afryce Południowej. Graliśmy dla 60 tysięcy osób na stadionie w Sao Paulo. Co więcej, ekipa techniczna sceny wypięła mi również zapasowy wzmacniacz, twierdząc, że zasłania światła laserów…

Musiałeś wpiąć się bezpośrednio w linię?

Tak, ale bardzo tego nie lubię. Realizatorzy mają zazwyczaj tą przypadłość, że jeśli dasz im wybór zawsze wybiorą wejście D.I. Kiedy grałem na Glastonbury w 2014 razem z Bryanem Ferry takie rozwiązanie sprawiło, że wszystkie moje efekty poleciały przez „bypass”. Intro, które grałem w całości bazowało na delayu, którego oczywiście nie było słychać. Ludzie, którzy oglądali transmisję w telewizji musieli się nieźle zdziwić kiedy usłyszeli pojedyncze dźwięki staccato.

Dość o sprzęcie. Opowiedz nam o swoich występach kabaretowych, które wciąż zyskują na popularności.

To prawda. Muszę jednak przyznać, że rocknroll i moje stand-upy to dwa kontrastujące ze sobą światy. Kiedy jestem basistą zatrzymuję się w 4-gwiazdkowych hotelach gdzie wszyscy podają mi popielniczki zanim popiół z mojego papierosa zdąży w ogóle spaść na ziemię. Kiedy jeżdżę po świecie z moimi kabaretowymi występami śpię w najtańszych hotelach i sam dźwigam cały swój sprzęt. To niesamowite jak zmienia się nastawienie do miejsc, za które trzeba zapłacić z własnej kieszeni (śmiech).

Czym jeszcze się zajmujesz?

Napisałem dwa musicale - właściwie nigdy nie narzekam na brak zajęć. Muszę przyznać, że świat teatru na każdym kroku mnie zadziwia i jednocześnie uczy pokory. To niesamowite, że ludzie związani z tą branżą wciąż potrafią czerpać z tego radość mimo że na przestrzeni lat uległa ona tak wielu zmianom. To samo wydarzyło się zresztą w świecie muzyki. W latach 80 branża była jednym wielkim parkiem rozrywki, który uginał się pod ciężarem pieniędzy. Mam nadzieję, że takimi wypowiedziami nie podcinam skrzydeł młodym artystom, ale takie są fakty. Wystarczyło wejść w odpowiednie środowisko i można było odcinać kupony od sukcesu. Spędziliśmy wiele miesięcy podróżując po Europie, występując w programach telewizyjnych gdzie na dobrą sprawę nie musieliśmy wiele robić. Oczywiście tamte czasy już dawno się skończyły, podobnie jak wspomniane programy…

Co uznałbyś za swój największy komercyjny sukces?

W Wielkiej Brytanii największy sukces odniósł numer „Ain’t No Doubt”, który współtworzyłem i wyprodukowałem dla Jimmy’ego Naila. To był największy hit 1992 roku. Pamiętam, że zainspirował mnie film „Full Metal Jacket”, który wtedy obejrzałem. Melodia do słów „I don’t know but I’ve been told…” od razu pojawiła się w mojej głowie. Zagrałem to na basie a Jimmy zaśpiewał „Ain’t no doubt it’s plain to see…” i dokładnie w takiej postaci wykorzystaliśmy ten fragment w docelowym numerze. Jeśli chodzi o osiągnięcia na skalę światową, postawiłbym na „Like A Prayer” Madonny. Miałem naprawdę duży udział w powstaniu tego numeru. Dużym sukcesem było też „Earth Song” Michaela Jacksona.

Jak wspominasz pracę z Madonną?

Pamiętam, że kiedy nagrywaliśmy „Oh Father”, Madonna siedziała w reżyserce, podczas gdy cały zespół był w studio. Wszyscy oprócz mnie mieli nuty. Ja i tak nie potrafię ich czytać więc zapisałem sobie jedynie akordy. Madonna krzyknęła do mnie, że mam grać tylko główne dźwięki. Zazwyczaj nie mówiła muzykom co mają robić, tylko czego mają nie robić. Później po prostu odpaliła nagrywanie i już przy pierwszym podejściu mieliśmy prawie cały numer. Później trzeba było tylko nagrać partie orkiestry i dodatkowe partie gitary, które położył Chester Kamen. To było niesamowite jak szybko i sprawnie zamknęliśmy ten utwór.

Czy w dzisiejszym świecie sesje nagraniowe wyglądają podobnie?

Niestety nie. Nikt już nie ma takich budżetów. Pomyśl tylko ile to wszystko musiało kosztować: przelot biznesową klasą do Kalifornii, wynajęcie apartamentu i samochodu, sto dolarów dniówki na drobne wydatki i tysiąc dolarów za każdy dzień spędzony w studio. Podejrzewam, że w dzisiejszych czasach Madonna wydaje tyle na nagranie całej swojej płyty…

W jakim okresie swojej kariery miałeś najwięcej pracy?

Myślę, że kiedy grałem na basie w połowie lat osiemdziesiątych. Nigdy wcześniej i nigdy później muzycy nie byli traktowani tak dobrze. Dziś, muzyka to po prostu jeden z wielu trybików show-biznesu. Nie ma różnicy czy odnosisz sukcesy grając w serialach czy w zespole rockowym. Wtedy właściwie też nie robiło mi to różnicy bo i tak całą kasę przepuszczałem na ciuchy i restauracje. Pracy nie brakowało mi też w połowie lat dziewięćdziesiątych kiedy komponowałem muzykę do programów telewizyjnych. Kochałem to robić i przyniosło mi to nawet kilka nagród.

W swojej biografii napisałeś, że źródełko wyschło w 2003 roku…

To prawda. Prowadziłem wtedy własne studio i pisałem piosenki, na które niestety nie mogłem znaleźć chętnych. Wszyscy artyści tworzący dla zespołów w stylu Westlife naprawdę kochali taką muzykę a ja nie traktowałem tego do końca serio. Oprócz talentu do pisania piosenek potrzeba też odrobiny wiary w to co się robi. W rezultacie, w wieku 40 lat doszedłem do tego, że chciałbym spróbować czegoś nowego. I tak rozpoczęła się moja przygoda z występami komediowymi.

Wróćmy na chwilę do gitary basowej. Słyniesz z tego, że komponujesz dość złożone linie basu…

Być może, ale w żadnym wypadku nie powiedziałbym o sobie, że gram jakoś super-technicznie.

Zdarzało ci się czasem wykorzystywać flażolety sztuczne w swoich kompozycjach?

Nie.

A co powiesz na podwójne uderzenia podczas gry klangiem?

Nic z tych rzeczy.

Sweep picking?

Nie.

Tapping?

Tak, czasami się zdarzało. W latach osiemdziesiątych, nosiłem się przez jakiś czas z zamiarem zakupu Chapman Stick.

I nadal nie uważasz się za super-technicznego basistę?!

Daj spokój. Oczywiście, że nie. Co zabawne, pamiętam kiedy zaczynałem nieźle radzić sobie z basem, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak wyglądały moje pierwsze kroki w tym kierunku. Od zawsze myślałem, że jeśli nauczę się riffów, które napisali inni, będę brzmiał tak jak oni. Dlatego od początku starałem się wymyślać swoje rzeczy. Nigdy nie studiowałem muzyki. Zawsze podchodziłem do tematu grania bardzo intuicyjnie.

Minęło południe. Na stole pojawił się wykwintny lunch, który z pewnością mógł ożywić wspomnienia o bogactwie z połowy lat osiemdziesiątych. Kiedy na stół wjechało wino, muzyk uraczył nas kolejnymi historiami ze swojego niesamowitego życia. Opowiedział nam między innymi o tym jak powstał piłkarski hymn Vindaloo, który stworzył razem z basistą zespołu Blur, jak Johnny Marr zapoznał go z Paulem McCarneyem i jak ogromny wpływ miał na nieco punk rock („Simonon wyglądał jak prawdziwa gwiazda. Burnel był wspaniały. Osobiście byłem wielkim fanem Foxton”). Dowiedzieliśmy się nieco o jego zmarłym przyjacielu Robercie Palmerze („dostawał wszystko, ale koło chuja latało mu co tak naprawdę było modne a co nie”) a także jak przewrotny potrafi być los muzyka („jestem jedyną osobą, która grała z The Smiths i z Whitesnake!”).

Trzymając w ręku drinka, Pratt podsumował naszą rozmowę filozoficznym uniesieniem. „Kilka lat temu zdałem sobie sprawę z tego, że przez całe moje życie byłem profesjonalnym muzykiem. Za każdym razem byłem zatrudniany po to, żeby przestrzegać wytycznych i dawać z siebie wszystko. Doszedłem do wniosku, że to trochę jak z dołączaniem do gangu - wszystko się jakoś ułoży jeśli dobrze wykonasz swoje zadanie!”. Dokończyliśmy drinki, uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach. Po naszej rozmowie tylko jedna myśl kotłowała mi się w głowie – takich basistów już nie produkują. I właśnie dlatego musicie koniecznie wybrać się na koncert Nick Mason’s Saucerful Of Secrets, gdy tylko nadarzy się okazja!