Producent i muzyk sesyjny zatrudniany przez największe nazwiska w branży powraca ze swoją nową płytą solową…
Świat dostrzegł blask tego muzyka jakieś dwadzieścia lat temu dzięki dwóm płytom – Doyle Bramhall II i Jellycream udowodniły, że jest to ktoś więcej niż wielu innych gitarzystów wokół. Po części rzemiosło odziedziczył po ojcu, który grał z gwiazdami teksańskiej muzyki, włączając w to braci Vaughan, z którymi młody Doyle nawet się zaprzyjaźnił. Tak więc rozpalający się talent młodego gitarzysty zaczęli dostrzegać nie tylko zwykli słuchacze. Po roku 2000 Bramhall bywał już widziany u boku muzyków takich jak Roger Waters czy Eric Clapton, którzy zatrudniali go tak często, że plany wydania swoich solowych albumów musiał odłożyć aż do roku 2016.
„Rich Man” zaskoczył wszystkich swoją wizją zarówno pod względem wyszukanych brzmień jak i niebanalnych kompozycji, powiększając znacznie bazę jego fanów. Nie minęły dwa lata, a my możemy się cieszyć kolejną płytą, "Shades" pełną smakowitych przesterów i głębokich faktur eksploatujących pogłosy, a wszystko to polane bluesowo-gitarowym sosem. Dlaczego zdecydował się nagrać akurat to i akurat teraz? „Chciałem pchnąć swoją karierę w nieco innym kierunku” – uśmiecha się Bramhall – „Spędziłem mnóstwo czasu produkując i nagrywając muzykę innych ludzi. Uwielbiam to robić, ale kilka lat temu coś we mnie zaskoczyło i zacząłem odbierać występy oraz komunikację z publicznością na zupełnie nowej płaszczyźnie. Wszyscy moi ulubieni artyści nagrywali jedną lub dwie płyty rocznie – Stevie Wonder, Hendrix, Sly Stone, The Beatles… Podoba mi się idea budowania repertuaru. Myślę, że jestem w dobrym miejscu i czasie, więc chciałbym dalej tworzyć.”
Gitarzysta: Producent, sideman, artysta solowy – czy przybieranie tych różnych ról wymaga od Ciebie dużo wysiłku?
Doyle Bramhall II: Praca producenta może pochłaniać ogromne ilości czasu. Trzeba też umieć myśleć o wielu różnych rzeczach jednocześnie. Łączenie ze sobą nitek i rozwiązywanie pojawiających się problemów w czasie rzeczywistym może być przytłaczające. Rola artysty solowego jest przy tym dość prosta, bo opiera się na grafiku – robisz jedną rzecz w danej chwili, a potem przesuwasz się do kolejnej. Z kolei bycie sidemanem jest najłatwiejsze z tych trzech, bo wszystkie przygotowania odbywają się poza tobą – po prostu zjawiasz się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, aby zrobić swoje. W takiej sytuacji nie wczuwam się zbyt mocno. Oczywiście nadal daję z siebie wszystko, ale nie czuję już tak silnej presji grając jako czyjeś „wsparcie”. Nie jest to coś aż tak mocno powiązane z moją osobowością, a raczej z gitarowym rzemiosłem. Niemniej lubię wszystkie te role i dobrze się czuję w każdej z tych sytuacji. Dzięki tym doświadczeniom mam więcej empatii w kontekście prowadzenia swojej własnej kapeli.
Muzycy często muszą wypracować kompromis pomiędzy swoją wizją, a tym co finalnie ląduje na płycie. W Twoim przypadku nie czuje się, że próbowałeś trafić w jakiś konkretny target, czy nagrać coś co polubią prezenterzy radiowi. Co dało ci tę odwagę?
Myślę, że po części mój wiek. Im więcej masz doświadczenia, im starszy jesteś, tym bardziej komfortowo czujesz się sam ze sobą i ze światem, który cię otacza. Zajęło mi dużo czasu, aby polubić siebie w swej własnej skórze, bo kiedy byłem młodszy wszystko analizowałem i roztrząsałem zasadność każdej swojej decyzji. Nadal mam chwile niepewności, ale przecież wszyscy je mają. Słyszałem Erica Claptona, kiedy nie był pewien tego co robi, a jednocześnie ma silną samoświadomość. Spędziłem życie na studiowaniu muzyki i doskonale wiem co kocham. Zacząłem więc sobie ufać i cenić wszystko co tworzę. Nie zastanawiam się w jakim jest to stylu, albo do jakiego kontekstu pasuje. Wystarczy, że to coś zrodziło się w głębi mnie. Sam ten fakt zapewnia mojej twórczości spójność.
Wspomniałeś Erica Claptona – czy pamiętasz co czułeś, kiedy odebrałeś od niego pierwszy telefon?
Oczywiście, to był nieustający stan ekscytacji. Czułem się jak we śnie. Było dwóch gitarzystów, których chciałem naśladować: Eric Clapton i BB King. Pierwsze dwie solówki, jakich się nauczyłem były właśnie ich. Kiedy więc zadzwonił telefon, że będę pracował przy „Riding With The King”, a te dwie legendy będą grały moje kompozycje, czułem jak spełnia się moje największe marzenie. Kiedy tego dnia pojawiłem się w studio, a oni się uczyli mojego utworu, pamiętam jak Eric zawołał: „Hej Doyle, chodź tu bliżej i pokaż nam jak się gra ten numer.” A ja na to: „Hmm… OK!”
Jak do tego podszedłeś – starałeś się zagrać to co wg Ciebie chcieli usłyszeć, czy po prostu grałeś swoje?
Czułem się naprawdę komfortowo w tej roli. Niemalże jakby to było moje przeznaczenie. Spędziłem całe dzieciństwo z ich muzyką, więc znałem ją na wylot. Żyłem w ich dźwiękowym świecie. Wszystko co mówili, należało do mojego słownika, w sensie muzycznym. Okazało się też, że łączy nas wiele innych detali. Kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy, Eric ze zdumieniem odkrył, że dorastając przyjaźniłem się z ludźmi takimi jak Stevie Ray Vaughan, Jimmie Vaughan czy Marc Benno, który był kompozytorem współpracującym z Leonem Russellem. Obaj znaliśmy tych samych gości! Połączyła nas także miłość do surowego bluesa. Byłem zaskoczony, że Eric ma tak dogłębną wiedzę na temat tego stylu. Wiedział o detalach, które poznać można wyłącznie wchodząc bardzo głęboko w specyfikę muzyki Teksasu czy Luizjany, dla zwykłego śmiertelnika kompletnie nieznanych. Tak więc poczuliśmy się obaj, jakbyśmy się znali od zawsze.
Eric pojawia się w trzecim utworze na Twojej nowej płycie: Everything You Need. Kto gra tam pierwsze solo? Brzmi to tak jakbyś ty próbował naśladować jego, albo odwrotnie – on ciebie.
Ha! To on (śmiech). Napisałem ten kawałek i nagrałem w Brooklynie. Kiedy zarejestrowałem melodię wokalu zrozumiałem, że Eric polubiłby te dźwięki. A ponieważ akurat był w USA, wybrałem się do niego i zarejestrowałem jego partię. Kiedy prezentowałem mu utwór, nie wiedziałem jeszcze, że będę tam chciał zagrać solo. Powiedziałem mu więc: „Grasz pierwsze dwie rundy, a potem dogrywasz końcówkę.” Eric zarejestrował cztery czy pięć podejść, aż stwierdził: „OK. Myślę, że mamy co trzeba.” Wtedy powiedziałem mu, że chyba ja również dogram tam solówkę. Na to on: „Moment… nie wiedziałem, że będziesz także grał solo. Poczekaj, postaram się to jeszcze poprawić.” I zagrał z jeszcze większym ogniem niż poprzednio. (śmiech)
Brzmienie jest znakomite – czy Eric używał Strata?
Dokładnie, to Stratocaster. Do zagrania swojej solówki użyłem 335.
Wygląda na to, że Strat i 335 w twoim arsenale to skutek fascynacji Claptonem i BB.
Stratocaster to dla mnie teksańska gitara. Należała do kultury muzycznej tego stanu od czasów, kiedy Buddy Holy zaczął z nią występować. Przywykłem do grania na nich bo są łatwe i funkcjonalne. Gibsony mają cztery gałki – jedna z nich się przekręci i zaczynasz szukać. Tak więc Strat to idealna gitara do grania na żywo. Nieco słabiej sprawdza się w studio – do nagrywania wolę używać Gibsona 335 albo SG.
Jakie więc wiosła pojawiły się na „Shades”?
Strat z 1964 roku, Heritage 535, Collings I-35, Epiphone Casino z późnych lat 60., a także Guild Aristocrat – to genialna gitara do nagrywania w studio.
Leslie w utworze „Consciousness” przywodzi na myśl Beatlesów, szczególnie w końcówce.
Także wokale zostały nagrane przez Leslie. A gitara szła przez prawdziwe Leslie w studio w Los Angeles. Tytuł roboczy tej kompozycji brzmiał: „Ram Song”, ponieważ jednym z moich ulubionych nagrań jest „Ram” Paula McCartneya – wg mnie produkcja wszech czasów. Nagrałem w tym kawałku wszystkie partie. A końcowy pomysł… pomyślałem, że zostawię to na sam koniec, żeby na początku numeru nie stracić wszystkich słuchaczy! (śmiech)
Grałeś na perkusji za sprawą swego ojca, jak sądzę?
Tak. Mój brat przyrodni także. Z czasem byliśmy zmuszeni do sięgnięcia po inne instrumenty, bo nie miał kto na nich grać. Więc zacząłem grać na basie sądząc, że z zaledwie czterema strunami będzie łatwiej. Potem przerzuciłem się na gitarę. Myślę, że byłem jedynym dzieciakiem w mojej szkole, który lubił bluesa i grał na gitarze. Wówczas wszyscy inni słuchali Duran Duran i Oingo Boingo.
Grasz leworęcznie na gitarze praworęcznej z normalnie założonymi strunami?
Tak, w tamtych czasach gitary praworęczne leżały w domu. Tak więc wybrałem jedną z nich i nawet nie zastanawiałem się, czy coś jest nie tak jak trzeba. Ciekawostka jest taka, że umiałem grać na gitarze od razu kiedy ją wziąłem do ręki. Miałem wtedy 14 lat, a na basie zacząłem grać kilka lat wcześniej.
Co wnosi do Twojego stylu taki układ strun? Czy dodaje coś unikalnego?
Myślę, że tak, ale nie umiem tego zwerbalizować. Wydaje mi się, że podciąganie strun w dół, a nie w górę, jest znacznie łatwiejsze. Może to dlatego kiedy słuchasz Alberta Kinga lub Otisa Rusha, ci goście grają szerokie podciągnięcia non stop.
Fantastyczne brzmienie jest także w kawałku „Live Forever”. Co to jest?
British Pedal Company Zonk Machine nagrany przez paczkę 1x12 Peaveya z lat 80. Nie używałem Peaveya odkąd skończyłem 15 lat. Więc podłączam się na próbę i nagle zalewa mnie cały ten feedback i zabójcze brzmienie. Kto by pomyślał? Była z tym niezła jazda.
Jesteś znany z zamiłowania do klasycznego fuzza… Jak to się zaczęło?
Największą inspiracją był dla mnie Jimi Hendrix oraz Eric Johnson – przez nich używam Fuzz Face’a. Barwa uzyskiwana na fuzzie nie jest ani trochę szorstka, ale gruba i ciepła – jednym słowem przyjemna dla mojego ucha. Obecnie mam w pedalboardzie kilka efektów tego typu – wymieniony już Zonk Machine, Acid Fuzz Zoink, Prescription Electronics Experience, jak również repliki Dallas Arbiter Fuzz Face’a z lat ‘67, ‘68 i ‘69. Przez lata używałem efektu Prescription Electronics COB, więc jeśli gdziekolwiek słyszeliście u mnie fuzza z oktawami, to było prawdopodobnie to.
Mój Vibe-Bro to chyba najlepsza na świecie replika Uni-Vibe, składająca się wyłącznie z „tych prawidłowych” podzespołów. Ale w „Parvanah” wykorzystałem oryginalnego Uni-Vibe’a z lat 60. Używam także efektu overdrive Duellist, który zbudował Jesse Davey – jego prawej strony czyli „String Singer”.
Czego szukasz we wzmacniaczu gitarowym?
Od jakiegoś roku gram na wzmacniaczu Two-Rock. Grałem kiedyś support przed Claptonem i Scott McKeon wypożyczył mi go na scenę. Zakochałem się! Od tej pory nie gram na niczym innym. Jeśli chodzi o studio, to lubię eksperymentować i próbować różnych dźwiękowych „smaków”. Nagrywając ten album miksowałem w różnych proporcjach następujące wzmacniacze: Two-Rock Classic Reverb Signature, Fender Super Reverb, Fender Vibratone, stary 100-watowy Selmer i Fender Pro z roku 1969.