Wywiady
Sławek Małecki (Zdrowa Woda)

Legenda polskiej sceny blues-rockowej i weterani WOŚP Jurka Owsiaka, dziesięć płyt na koncie, nominacje do Fryderyków, ponad tysiąc koncertów z trasami mogącymi objąć tę planetę kilkukrotnie – Zdrowa Woda obchodzi w tym roku 30 jubileusz. Nie mogliśmy więc zmarnować okazji do spotkania się z gitarzystą i założycielem zespołu…

Krzysztof Inglik
2018-11-02

Krzysztof Inglik: W tym roku na liczniku Zdrowej Wody wybiła okrągła trzydziestka. Gratulacje!

Sławek Małecki: Dokładnie w maju – ale jubileusz świętujemy właściwie przez cały ten rok – minęły trzy dekady. Pomimo tego nie spoczywamy na laurach. Przygotowujemy materiał na nową płytę. Mam już wstępnie nagrane siedem utworów plus dwa kolejne w głowie. Na wydanie czekają również DVD oraz CD z zeszłorocznego festiwalu Woodstock, na którym występ został nagrany – o ile dobrze pamiętam – na osiem kamer, a dźwięk zrealizowano w formacie wielośladowym. Możemy więc być pewni profesjonalnej jakości wydawnictwa. W zanadrzu jest też materiał z naszego koncertu jubileuszowego w toruńskim klubie Pamela, który był realizowany i transmitowany przez Polskie Radio. Wystąpił tam z nami Sławek Wierzcholski, który pełnił także rolę konferansjera. Gramy też sporo jubileuszowych koncertów, podczas których przyjęliśmy zasadę, by w każdym mieście zapraszać nowych gości. Przykładowo, we Wrocławiu zagrał z nami Leszek Cichoński, a w poznańskim Blue Note dołączył do nas Wojtek Hoffmann. Dzieje się również w Internecie, między innymi na naszym profilu facebookowym, gdzie odebraliśmy mnóstwo dobrych słów od słuchaczy oraz naszych branżowych kolegów i zaprzyjaźnionych muzyków. Nad wyraz genialne życzenia otrzymaliśmy od Jurka Owsiaka. Wszystko to okraszone dygresjami, anegdotami i wspomnieniami. Daje nam to satysfakcję, że te 30 lat naprawdę coś dla ludzi znaczy.

Trzy dekady minęły jak z bicza strzelił?

No właśnie, zabrzmi to trywialnie, ale nawet nie wiem kiedy te lata minęły. Bardzo szybko wszystko się wydarzyło. 30 lat… coś niebywałego. Kiedy zakładałem zespół w roku 1988 – jeden z kolejnych zresztą, ale już z pewną świadomością stylistyczną – nie sądziłem, że będzie to się toczyło tak długo. Nie myślałem też, że nasza działalność nabierze tak poważnego, profesjonalnego charakteru. Takich rzeczy się nie da przewidzieć. Niemniej, jak powiedziałeś, 30 lat minęło jak z bicza strzelił. Miłe wydarzenia, mnóstwo wspomnień, choć niektóre się już zatarły – ludzka pamięć jest jaka jest – ale większość sytuacji w głowie siedzi, więc pojawiła się myśl o spisaniu tego w czymś w rodzaju biografii.

Pamiętasz swój pierwszy „zdrowy” koncert?

Oczywiście. Formując ten zespół w maju ‘88 miałem już dość jasny plan, a było nim zagranie na Rawie Blues. W totalnie nowym składzie pojechaliśmy na kwalifikacje, gdzie zagraliśmy trzy utwory. Coś zaskoczyło, bo przechodziliśmy wszystkie etapy aż do finału, który… wygraliśmy! Dość powiedzieć, że z całej Polski startowało wówczas ponad 400 wykonawców, a my byliśmy zespołem dopiero co powołanym do życia. Ten pierwszy koncert pamiętam bardzo dobrze, bo grałem go na ugiętych nogach. I to nie w sensie rasowego rockowego wyglądu, ale tremy (śmiech). Kontynuacją był występ na parkiecie Spodka, gdzie zagraliśmy już jako zwycięzcy Rawy. Dużym zaskoczeniem było wówczas otrzymanie od prywatnego sponsora dość znacznej kwoty pieniędzy. Dzięki temu po powrocie zabraliśmy nasze lepsze połowy na wystawny obiad, łamany na kolację.

Na czym wówczas grałeś?

Na Gibsonie Les Paulu…

...czyli ten Twój związek z marką ma długą historię?

Tak, to jest nieuleczalna i bezwarunkowa miłość. W tamtych czasach oryginalny Les Paul to była rzadkość. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że miałem wujka w Stanach, dzięki któremu tego Gibsona miałem. Wujek wiedział, że jestem maniakiem tej marki i za jego sprawą otrzymałem gitarę jako nagrodę za skończone studia muzyczne. Była to niesamowita sytuacja, którą do dziś pamiętam. Zszedłem ze swojego pokoju w domu rodziców na śniadanie, po czym mama mówi do mnie: „Idź tam do pokoju obok, tam coś dla ciebie jest.” Kiedy tylko zobaczyłem futerał i logo, nogi się pode mną ugięły i odjęło mi mowę. Potem oczywiście otwieranie zamków, ten specyficzny zapach nowego instrumentu. Piękna sprawa. To był LP Standard, którego zresztą mam do dzisiaj. Jest obecnie na zasłużonej emeryturze, ale brał udział w wielu nagraniach i koncertach. Instrument wyjątkowy. Posiada klonowy gryf, a więc rzadkość – choć jakiś czas temu Zakk Wylde powrócił w swej sygnaturze do tego rozwiązania.

Jest istotna różnica w brzmieniu, w porównaniu do LP z mahoniowym gryfem?

Brzmi zdecydowanie inaczej niż inne moje gitary. Niemniej trudno to obiektywnie zweryfikować, bo każdy instrument, nawet zbudowany z tego samego gatunku drewna, różni się od pozostałych. Z pewnością brzmi masywnie, ale nie sądzę aby było to spowodowane zastosowaniem klonu w gryfie. Jest to dość ciężka gitara, która w kontekście blues-rockowym sprawdzała się doskonale. Pamiętam, kiedy realizowaliśmy drugą płytę u Waltera Chełstowskiego, pojawiła się opcja pożyczenia Marshalla JCM800 od Andrzeja Puczyńskiego ze studia Izabelin. Było to combo na dwóch dwunastkach – z tym Les Paulem zagrało naprawdę genialnie. Nie muszę nawet puszczać tej płyty, a po dziś dzień mam w uszach to brzmienie i… chętnie ten wzmacniacz bym odkupił (śmiech). Tutaj dochodzimy do mojej drugiej słabości, którą są wzmacniacze Marshalla. Choć inaczej niż w przypadku Gibsona, czasem robię wyjątki – mam także Peaveya i dwa Fendery, które także wykorzystuję. Najczęściej w przypadkach, kiedy gram gdzieś gościnnie. Zdrowa Woda to stuprocentowy Marshall.

Skąd wzięła się nazwa Zdrowa Woda?

Jak już wspominałem, założenie zespołu było dość szybką akcją przed Rawą i na wymyślanie nazwy też zbyt dużo czasu nie mieliśmy. Wszak to miała być zabawa. Nie stoi za tym żadna głębsza historia – po prostu po obiedzie popijałem sobie lokalną wodę mineralną o nazwie „Krystynka”.

No, ale tego nie możemy opublikować, bo to mało rock’n’rollowe. Napiszę, że krwistego steka popiłeś „łychą”.

(śmiech) A czemu nie, możesz napisać. Akurat ja alkoholu używam w minimalnych ilościach. Jeśli już to jestem miłośnikiem piwa, konkretnie czeskiego, ewentualnie dobrego wytrawnego wina. Mocne alkohole zupełnie mnie nie kręcą, choć doceniam dobre burbony. Duża część muzyków alkohol ma na swojej liście oczekiwań podczas koncertów, ale nie porównywałbym wypicia butelki piwa do wypicia butelki wódki.

Zaczęliście rozkręcać „Wodę” by się po prostu dobrze bawić. Czy w którymś momencie dostrzegłeś przełom, czy punkt zwrotny, w którym zauważyłeś, że rozrywka zamieniła się w profesjonalne zajęcie?

Takich przełomów było kilka. Już po Rawie nasza działalność nabrała sporego tempa. Zaraz potem, w roku 1989, znaleźliśmy się w opolskich Debiutach i zrozumiałem, że coś się dzieje. Wówczas w Opolu wyglądało to oczywiście inaczej niż dziś, bo najpierw trzeba było wystąpić w specjalnym przeglądzie regionalnym. Dopiero na końcu tego procesu ze złotej dziesiątki zakwalifikowanych wykonawców wyłaniana była grupa artystów, którzy mogli zagrać w Debiutach. W jury eliminacji był między innymi Jacek Skubikowski, który po wysłuchaniu naszego występu powiedział, że jeśli ktokolwiek ma z tego przeglądu reprezentować region to tylko zespół Zdrowa Woda. I chociaż zagraliśmy tam w zasadzie jako goście, zwycięzcy Rawy, Jacek wymógł na organizatorach, że to my mamy zagrać jako przedstawiciele regionu. Zgodziliśmy się i pomimo że tego nie planowaliśmy, znaleźliśmy się w Złotej Dziesiątce, a potem w Opolu. Mieszkaliśmy tam około tygodnia, bo odbywały się próby, itd. Poznaliśmy mnóstwo świetnych ludzi – później znajomych, kolegów – jak Marka Radulego, czy śp. Staszka Zybowskiego. Przyszedł do nas wtedy znany i szanowany reżyser tych wydarzeń i powiedział: „Panowie, wy jesteście kumaci, macie już jakąś swoją historię, pokończone studia, więc mogę wam powiedzieć. Waszą nagrodą będzie zagranie w telewizji, bo właściwie główna nagroda w konkursie już została przyznana.” My na to: „No ale jak to, przecież jeszcze się konkurs nie odbył…” To było takie nowe doświadczenie, które pozwoliło nam nieco poznać tę branżę od podszewki. Nie byliśmy jednak łasi zaszczytów, dla nas najważniejsze było to, że mogliśmy wystąpić i ludziom podoba się nasza muzyka.

Prawdziwym momentem przełomowym, w mojej ocenie, była propozycja nagrania pierwszej płyty otrzymana od Waltera Chełstowskiego, który był niezwykle ważną i wpływową postacią. To był rok 1990. Wtedy poczułem już w pełni, że jeśli taki człowiek zainteresował się nami, to chyba coś w tym jest i to co robimy ma sens. Gdy już podpisaliśmy kontrakt i pracowaliśmy nad płytą, odezwał się Paweł Wojciechowski z MJM Music, z kolejną propozycją współpracy. Kolejnym punktem zwrotnym było poznanie Jurka Owsiaka i rozpoczęcie z nim współpracy. Moment, w którym jako pierwszy zespół podjęliśmy wyzwanie zagrania koncertu dla Orkiestry – przyjechał wtedy Jurek i Walter. Od tego momentu, można by rzec zaczęły się regularne koncerty, zaproszenia do radio i do telewizji, kolejne płyty… i tak minęło 30 lat, nie wiadomo nawet kiedy.

Czujesz się spełniony?

Najważniejsze jest dla mnie to, że mogę zajmować się muzyką. To jest coś co nie jest dane każdemu. Oczywiście można by było dyskutować o popularności, obecności w mediach czy stawkach koncertowych, ale dla nas to nigdy nie było priorytetem. Nie pchaliśmy się nigdzie na siłę, nigdy nie rozpychaliśmy łokciami. Zagraliśmy ponad 1000 koncertów, jakby dobrze policzyć okazałoby się, że objechaliśmy kilkukrotnie kulę ziemską. To dar, że mogłem to wszystko przeżyć i że nadal mogę grać na instrumencie. To jest dla mnie niesamowite.

Byłeś kiedyś blisko rzucenia tego wszystkiego w cholerę?

Nie, nigdy. Bywało różnie, ale zawsze traktowałem to w kategoriach zdobywania doświadczenia. Z każdej sytuacji życiowej możesz wyciągnąć jakąś naukę. Grałem wcześniej w kilku różnych formacjach, czasem nie zakładanych przeze mnie. Osiągaliśmy mniejsze lub większe sukcesy, zmienialiśmy składy, realizowaliśmy jakieś nagrania. Te wszystkie doświadczenia i zdobywana wiedza ubogacają cię jako muzyka. Jest to niezwykle istotne. Punktem odniesienia w moich zainteresowaniach muzycznych był zawsze Tadek Nalepa. Pamiętam jak jeszcze byłem dzieciakiem i mieszkałem w Radziejowie, przyjechał tam na koncert zespół Breakout. Kiedy ich zobaczyłem na rynku – ludzi innych niż tych widywanych dotąd, kolorowych z długimi włosami – coś się we mnie zmieniło. Następnego dnia zrobiłem sobie gitarę z tektury i wiedziałem już co chcę w życiu robić. I to się nie zmieniło do dziś, nadal kocham gitarę, dlaczego więc miałbym to rzucać.

O czym opowiesz nam na nowej płycie?

Za słowo odpowiedzialny jest Marek Modrzejewski. Ja opowiadam dźwiękiem i moim zadaniem jest budowa kompozycji, aranżacje, cała ta dźwiękowa konstrukcja. Jeśli chodzi o tekst, Marek ma całkowicie wolną rękę. Robi to zresztą wspaniale i nigdy jeszcze mnie nie zawiódł.

W jaki sposób powstają twoje kompozycje?

Na różne sposoby i czasem w niedających się przewidzieć okolicznościach. Bywa tak, że nowe pomysły rodzą się niemal znikąd, podczas luźnego brzdąkania sobie na gitarze. Pojawia się pod palcami jakiś układ dźwięków, który mnie zaskakuje i zaciekawia. Wtedy ogrywam to sobie i zapamiętuję, a potem wracam do tego dopiero po kilku dniach. Jeśli nadal mam ten pomysł w głowie to znaczy, że jest dobry. Rzeczy byle jakie znikają nam z pamięci dość szybko. Taki zalążek kompozycji musi się dalej rozwinąć. Im szybciej powstaną kolejne elementy, tym lepiej. Mam takie przekonanie, że jak nad utworem siedzę zbyt długo to nie będzie on zbyt dobry. Czasem pomysł muzyczny pojawia się spontanicznie bez instrumentu w ręku. Rozwijam go sobie w wyobraźni i stosuję tę samą taktykę – to znaczy zapamiętuję, by się ewentualnie nad nim później pochylić. Zdarzało się też tak, że muzyka mi się przyśniła i obudziwszy się, słyszałem ją w głowie. W takich przypadkach do instrumentu trzeba siąść jak najszybciej, bo rzeczy związane ze snem mają to do siebie, że dość szybko znikają. Niezależnie od sposobu w jaki pojawił się pomysł, trzeba być dla samego siebie niezwykle ostrym krytykiem, żeby się nie okazało, że kompozycja nie jest faktycznie nasza, a jest zaledwie kompilacją jakichś zasłyszanych motywów.

Czy w partiach gitary wejdziesz na jakieś niezbadane dotąd terytoria?

Z pewnością zagram to co mi w duszy gra, ale bez szukania nowości na siłę. Zresztą w tej muzyce trzeba mieć dużo odwagi, by powiedzieć o sobie, że robi się coś nowego. Gram po prostu to co lubię. Dla mnie najważniejsze jest mówienie swoim własnym głosem, dzięki czemu zyskuje się rozpoznawalność. Ten osobisty, indywidualny rys w muzyce jest czymś niezwykle istotnym. Dlatego będą oczywiście elementy typowo „zdrowo-wodowe”, takie za które lubią nas nasi słuchacze. Zmuszanie się do zagrania czegoś nowego tylko po to, by zyskać nowych słuchaczy jest bardzo niebezpieczne, złudne i zwykle nie kończy się dobrze. Myślę, że nikt nie oczekiwałby od Led Zeppelin, aby zaczęli grać zupełnie inaczej niż grali. To charakterystyczne dla danego wykonawcy elementy stanowią o jego sile. Wydaje mi się, że z muzyką jest podobnie jak z potrawami – każdy z nas ma swoje ulubione smaki i przyprawy. Wybierając kolejne danie nie oczekujemy za każdym razem kompletnie innej potrawy. Zwykle doceniamy drobne smaczki, ubarwienia, być może kilka nowych przypraw, ale podstawa zwykle pozostaje ta sama. Oczywiście mówimy tu o muzyce niszowej, bo nieco inaczej sprawa ma się w popie, w którym marketing wytwarza stałe ciśnienie na nowości.

Jak się zatem zdobywa swój własny, unikalny głos?

Kiedy uczyłem się grać na gitarze, nie było jeszcze Internetu, komputerów i tych wszystkich technologi, które obecnie mają ułatwiać nam życie – a przynajmniej takie jest założenie. Nie miałem dostępu do żadnych źródeł gitarowej wiedzy. Jedyne co mogłem zrobić to skupić się na tych kilku płytach, które szczęśliwie trafiły w moje ręce. Słuchałem ich aż do zdarcia i na ucho uczyłem się riffów, zagrywek, harmonii, tego wszystkiego co mi się w nich podobało, próbując grać razem z nimi. Podczas tego procesu pewne zagrywki utrwalały się pod palcami, a inne ewoluowały. Czasem nie uczyłem się konkretnych fraz, a skupiałem się na brzmieniu, próbując uzyskać podobne. Z biegiem lat zbiera się potężna biblioteka takich przyswojonych „słów” muzycznych, tworząc słownik. Zadaniem muzyka jest połączenie tych wszystkich elementów w jakiś spójny język – zbudowanie z tych wszystkich cegiełek własnego stylu. Tak więc wszystko opiera się na pracy – co chciałbym podkreślić – na samodzielnej pracy. Nikt tego za nas nie zrobi. Nie na darmo Japończycy mawiają, że od samego celu dużo ważniejsza jest droga jaka do niego prowadzi.

Co byś zatem poradził młodym gitarzystom, zagubionym w gąszczu nowoczesnych technologii?

Muzyka jest swoistym pięknem darowanym nam wieki temu. W muzyce najważniejszy jest głos prawdy i osobista wypowiedź. Można korzystać z wszelkich dobrodziejstw jakie przynosi nam rozwój cywilizacji, pamiętając o jednej fundamentalnej zasadzie: najpierw człowiek, a dopiero za nim technologia. Jeśli naprawdę masz coś do powiedzenia, nie musisz tego dodatkowo koloryzować. Tak ludzie zrozumieją szybciej i lepiej o czym muzycznie do nich mówisz.

Czy mógłbyś na koniec podsumować plany wydawniczo koncertowe zespołu w II połowie roku 2018?

Jeśli chodzi o wydawnictwa to priorytetem jest oczywiście nowa płyta. Następnie wydanie DVD i CD z ubiegłorocznego stocku oraz płyta live z koncertu na 30-lecie. 1 września zagramy w Ciechocinku koncert z udziałem znanych muzyków i odsłonimy naszą gwiazdę w Alei Sław. Do końca roku zagramy też koncerty w różnych miejscach Polski, na które serdecznie zapraszamy!

SPRZĘTOLOGIA:

Gitar elektryczne: Gibson Les Paul Historic Gold Top 1957, Gibson Les Paul Historic Washed Cherry 1958, Gibson Les Paul Historic Tobacco Burst 1959, Gibson Les Paul Historic Lemmon Burst 1960, Gibson Les Paul Deluxe Honey Burst 1971, Gibson Les Paul Standard Natural 1979, Gibson Les Paul Standard Desert Burst 2005, Epiphone Dot Cherry 90'S.
Gitary akustyczne: Gibson Sj-100 Natural, Garrison G-20 Natural, Epiphone EJ-200 Black, Yamaha FG-400a Natural, Oscar Schmidt OG-2 Burst, rosyjski akustyk 0110 P Natural
Wzmacniacze: Marshall Plexi Mk II, Marshall JCM800, Marshall JCM2000, Fender Blues Junior Tweed, Fender Pro Junior Blonde, Peavey Classic 50 Tweed, Harley Benton Blonde.
Kolumny: Marshall 1960 AX, Marshall 1960 TV, Marshall 1960 A, Marshall 1960 B.
Kable: Laboga, Pro Co.
Efekty: w posiadaniu różne, a w użyciu Boss TU-2 i Chaos C.S.-C Drive.