Wywiady
Mr.Trip (Ketha)

Polski metal i jego najbardziej pokręcone, progresywne oblicze zyskuje należyte uznanie. Po wielu latach ciężkiej batalii o atencję słuchaczy i dziennikarzy muzycznych w końcu można powiedzieć, że eksperymenty nie tylko są w cenie, co w modzie.

Grzegorz Pindor
2018-10-16

O ile dla jednych jest to szansa aby szybko zaistnieć, inni, bardziej doświadczeni na rynku pozwalają sobie na to, aby powiedzieć dość i rozstać się ze scena w najlepszy, najdojrzalszy i najbardziej intrygujący sposób. Do grona tych drugich, szeroko uznanych zespołów, a jednak pozostających w cieniu należy Ketha. O tym, dlaczego zespół przestaje istnieć tuż po wydaniu swojego bodaj najlepszego dzieła w karierze, opowiedział nam lider formacji, Mr. Trip.

Grzegorz Pindor: Po nieco ponad dziesięciu latach na scenie i kilku świetnie przyjętych pytach, Ketha wydaje ostatnie tchnienie. Nie pierwszy raz rozmawiamy o Twoim zespole, dlatego informacja o zawieszeniu działalności nadal elektryzuje, ale negatywnie. Co się (nagle) zmieniło, że powiedziałeś pas?

Mr.Trip: Myślę, że to pokłosie ostatnich miesięcy. Nie wyszło nam zbyt dużo z poszczególnych planów, żeby był sens dalej to ciągnąć. Mieliśmy jechać w jakąś trasę, rozmawialiśmy z jakimś większym wydawcą, gdzieś majaczyły pojedyncze koncerty za granicą itd. Walczyliśmy też o "podpinkę" pod większe nazwy przy okazji trasy w Polsce. Wszędzie jednak odbijaliśmy się od ściany. Rosły też napięcia w samym zespole. Morale siadło, dość powiedzieć, że od Metalmanii nie zagraliśmy nawet próby. Oczywiście słyszałem głosy dające receptę w postaci wymiany składu, ale robiłem to już ze 2 razy, nie miałem ochoty ponownie. Myślę, że Ketha umarła śmiercią naturalną i nie ma co z tym walczyć. Trzeba iść dalej.

Innymi słowy wypaliło się, choć liczyłeś się z tym, że może warto zaryzykować i wyłożyć grosza na pay to play? Przeważnie jest to ostatnia deska ratunku. Mogło by się udać. Z drugiej strony, przez lata byliście za inteligentni dla przeciętnego kuca. Metalmania to chyba potwierdziła. Wasze miejsce było na Off-ie czy innym Soundrive.

Ten problem mieliśmy od początku, nie wiadomo było gdzie nas umieścić. Dla metalowców zbyt alternatywni, dla alternatywy - zbyt metalowi. Wiele razy odbiliśmy się od drzwi słysząc, że "jesteście bardzo ciekawym zespołem, ale szukamy czegoś bardziej metalowego". Albo, że "za ciężko" i tak w kółko. Widocznie nie było miejsca na taki metal, jaki proponowaliśmy - otwarty, pozbawiony szufladek, czerpiący z całej masy inspiracji. Nie mam do nikogo pretensji, po prostu nam nie wyszło i tyle. Mamy za to masę bardzo fajnych wspomnień i muzyki, której na pewno nie można się wstydzić. A z tym "pay to play" albo "znamy się, pomóżcie" uwierz mi, próbowaliśmy wiele razy, także w Polsce. Pominę nazwy, choć nietrudno się domyślić gdzie pukaliśmy.

A mimo to, zewsząd ciągle napływały same pozytywne recenzje. Wydaje mi się, że właśnie pochodzenie odegrało tu kluczową rolę. Ale nie wy pierwsi odpadliście, żeby tylko wymienić Moją Adrenalinę czy ich następcę – Semantik Punk…

Z tym pochodzeniem bym się nie zgodził - mamy zespoły, które doskonale sobie radzą, jeżdżą po świecie i zbierają zasłużone laury. Naturalnie, skala rynku u nas kontra np. UK, jest nieporównywalna, ale sukces w muzyce - tak jak i w każdej dziedzinie - to wypadkowa bardzo wielu czynników. Czasami się udaje, czasami nie, bez względu na to czy jesteś dobry, czy to co przekazujesz niesie wartość, czy pochodzisz z tego czy innego kraju. Trzeba mieć trochę szczęścia. A i to nawet nie zawsze musi być gwarantem, jak widać na przykładzie wspomnianych zespołów.

Pochodzenie nie ma znaczenia na przykład w święcącym prawdziwe i w pełni zasłużone triumfy black metalu, albo krajowym synthpopie. Oba te przypadki dowodzą jednak jednej rzeczy, że sukces osiąga się po polsku, począwszy od rodzimego rynku. Swoją drogą, casus najczarniejszego z odłamów metalu pokazuje, że im dziwniej, a zwłaszcza językowo, tym ciekawiej dla odbiorcy. Stąd nie po raz pierwszy chyba obaj łapiemy się za głowę, pytając, czego brakowało ludziom w Ketha? Na zachodzie gralibyście z Converge…

Wychodzi na to, że musielibyśmy doczekać się w Polsce jakiejś fali na "dziwne metalowe granie". Tylko ile to czekania? Furię, jeśli się nie mylę, widziałem kilkanaście lat temu, w jakimś małym klubie - dopiero przez ostatnie lata doczekali się należnego sobie miejsca. Black metalowych bandów mamy prawdziwy wysyp i ta scena faktycznie stała się mocna, ale obok jest cała masa interesujących kapel, które ogląda po kilkadziesiąt osób. Tak to już bywa!

Dlatego „Magnaminus” to taki smutny materiał? Trochę Ci żal odchodzić, a jednak nagraliście najbardziej wciągający materiał w karierze. W recenzjach często padają słowa opisujące transowość tej EP, i to chyba najlepsze określenie. Materiał wymaga chwili skupienia, ale pozwala odetchnąć.

Nigdy nie graliśmy w dur, zawsze bliżej mi było do mol. "Magnaminus" powstawał w bardzo trudnym dla mnie, życiowo, momencie, dlatego takie nagromadzenie mroku. Natomiast zespół działał wtedy pełną parą. W ogóle nie myślałem, że to będzie ostatni materiał - raczej myślałem sobie "nooo, teraz to dopiero pokażemy!" Szkielety utworów powstały bez użycia gitary, stąd naturalny skręt w zupełnie inną stronę. Zależało mi bardzo by zbudować je na jednej pętli, na jednym patencie rytmicznym.

 

Gdyby obedrzeć te numery z gitary i podkręcić bas, byłby to bardzo mroczny, ale jednak klubowy materiał. Nie brakuje wielbicieli wciągających, głębokich basowych brzmień. Swoja droga, bas odgrywa tutaj bardzo istotną rolę. Pewnego przewodnika po tym pokręconym świecie.

Bas zawsze grał u nas znaczącą rolę, ale zgadzam się, że tutaj jest jeszcze bardziej w przodzie, nadaje puls całości. Zdublowałem go na nagraniach - gra "prawdziwy", gra też dodatkowy. W zależności od utworu jest to rhodes, fortepian albo jakiś dziwaczny syntezator. Rozumiem co masz na myśli mówiąc o "klubowości". Miał być groove, chciałem, żeby dało się do tego tańczyć - bo niby dlaczego nie? Choć musiałaby to być bardzo dziwna dyskoteka.

Wisielczy taniec (śmiech)?

Taki "Hey boy, hey girl" z gitarami w drop Gis (śmiech)

Punktem wyjścia dla całości jest jednak djent i jego wszelkie możliwe odmiany. Wiem, że najpewniej to właśnie my pismaki wskazujemy na jego obecność, ale ten groove, niektóre patenty i „out of the box thinking” kojarzą się właśnie z tym nurtem. Jak żaden inny w ostatnich latach nie dał tylu wspaniałych, skrajnych brzmieniowo płyt. Wciąż lubisz tę muzykę?

Ten cały tzw. djent - bo jednak uznaję go za termin mocno umowny, bardzo szybko zaczął niestety zjadać swój ogon. Nawet Meshuggah na ostatnich płytach zaczyna się powtarzać. Nadal nie grozi im detronizacja, są absolutnymi mistrzami, ale dla mnie to już nie ten pułap uwielbienia jaki miałem na etapie "I". Inne bandy popłynęły w granie wymyślnych podziałów rytmicznych na jednym dźwięku - to nie jest coś, co wzbudza we mnie emocje. Można pewnie iść w to dalej, zamiast 8-strunówek użyć 9-cio, albo w ogóle harfy. Wydaje mi się, że wiele nowego jednak w tym gatunku już się nie pojawi. Najbardziej kreatywni byli Dillinger Escape Plan, ale czy to w ogóle był djent? Oni byli totalną awangardą i jednak pływali w bardzo różne rejony. Świetne płyty, jeszcze lepsze koncerty, a do tego super mili goście, z którymi też wiążą się nasze niespełnione plany. Jeśli szukam inspiracji to raczej nie w metalu. Słucham ciężkich dźwięków, zawsze będę, ale coraz mniej rzeczy mnie rusza. Od lat buszuję głównie w muzyce klasycznej i współczesnej. Przy "Magnaminus" królem odtwarzacza był Steve Reich i Stravinsky, teraz wskoczyłem w Pendereckiego. Ostatni prawdziwy wstrząs z pola "normalnych" zespołów to dla mnie Swans. Po "To Be Kind" chciałem sprzedać gitarę.

 

Załóżmy, że by do tego doszło. Widzisz się w roli producenta układającego puzzle w Abletonie albo innym Daw-ie?

Jestem zbyt przywiązany do żywych instrumentów, a przede wszystkim do żywych ludzi. Układanie muzyki z gotowych bloczków pozbawia ją duszy. Kiedy nie ma zespołu, nie ma interakcji, nie ma energii jaka krąży tylko gdy dźwięki są grane na żywo. To dlatego koncertów nie da się nigdy porównać ze słuchaniem płyt. Oczywiście poglądy to jedno, a realia - drugie. Przy "Magnaminus" bardzo dużo elementów składowych powstało w komputerze - taka była konieczność. Nie mógłbym sobie pozwolić na zatrudnienie klawiszowca, sekcji dętej, gościa od perkusjonaliów i tak dalej. Budżet i tak znacząco przekroczyłem na miksach, więc gdzieś trzeba było ciąć. Szukanie magii odbywało się więc w trakcie nocy, pomiędzy słuchawkami i laptopem. Za to całą bazę, bębny i gitary nagraliśmy z Maćkiem Dzikiem na setkę, tak jak przy poprzedniej płycie. To taki kompromis między tym co by się chciało, a co można będąc niezależnym zespołem.

Nagrywanie na setkę stało się domeną polskiego niezalu. To chyba ulubiony sposób pracy Haldora z Satanic Audio. I to się sprawdza, przynajmniej w ekstremie, ale z drugiej strony, dopiero co wyszła nowa Entropia. Ile tam się dzieje!

Tak, bardzo ciekawy materiał, oby chłopaki rośli jak na drożdżach.

I rosną, a zdawać by się mogło, że oni w tych wygibasach wcale nie gorsi są od was. Co zatem przyniesie przyszłość? Ketha odrodzi się jeszcze w studio, czy to temat definitywnie pogrzebany?

Wiesz, "nigdy nie mów nigdy", ale na ten moment ostatnią rzeczą jaką chciałbym zrobić w przyszłości to odgrzebać Ketha. Przede wszystkim bagaż tego zespołu jest dla mnie zbyt duży - masa bardzo fajnych wspomnień, ale i pasmo porażek, wiecznego czekania na wielkie bum, które nie nastąpiło. Wolę spróbować czegoś pod nową banderą.

 

Powiązane artykuły