Z legendą bluesowej sceny Florydy i weteranem środowiska sesyjnego Los Angeles spotykamy się, by zapytać o tajemniczego Tele Chapina, brzmieniową obsesję, wykon życia z Mickiem Jaggerem, a także poprosić o pokazanie kilku rasowych fraz...
Kiedy zaczynasz rozmawiać z Joshem Smithem, od razu sobie uświadamiasz, że to prawdopodobnie jeden z największych maniaków sprzętowych jakiego masz szansę w życiu poznać. Cokolwiek zobaczysz w jego łańcuchu sprzętowym, możesz mieć pewność: znalazło się tam, bo przetrwało rygorystyczną selekcję oraz porównania z innymi światowymi urządzeniami w swej klasie. A warto podkreślić, że styl Josha to nieokiełznany miks rasowego country, gorącego bluesa i zapierających dech w piersiach jazzowych motywów.
Na gitarze gra od trzeciego roku życia, kiedy to ojciec dał mu gitarę w prezencie urodzinowym. „Obijała się przez jakiś czas w moim pokoju, po czym w wieku 6 lat poprosiłem o lekcje gry na gitarze. Tak sam z siebie.” – śmieje się, kiedy siadamy przy stoliku, rozpoczynając naszą rozmowę. Zanim na kalendarzu stuknęło mu 12 lat, brał udział w bluesowych jam-sessions na Florydzie. „Mój pierwszy raz miał miejsce w słynnym klubie w Fort Lauderdale. Publiczność oszalała.” – mówi – „Kiedy wracam myślami do tamtych chwil, zdaję sobie sprawę, że głównie z powodu mojego niskiego wzrostu. Miałem czapkę bejsbolówkę na głowie i gitarę, która była większa ode mnie. Ale złapałem bakcyla i pomyślałem, że to jest właśnie coś co chcę robić przez resztę życia.”
Po przeprowadzce do Los Angeles w wieku 22 lat, Smith skutecznie wspinał się po szczeblach kariery muzyka sesyjnego, ale obecnie jest zdeterminowany, by robić swoje własne rzeczy. Sam przyznaje, że na punkcie brzmienia ma obsesję, więc pytamy go o jej początki. „Jako dzieciak, była to zabawa pod tytułem ‘Co mi się podoba i jak takie brzmienie osiągnąć’. Początkowo byłem ‘Stratowcem’. Stevie ray Vaughan był dla mnie bogiem, więc miałem Strata, Tube Screamera, jakiegoś fuzza i Univibe, ale generalnie był to dość prosty zestaw. Potem, kiedy mieszkałem już w LA, byłem zmuszony do pogłębienia swojej wiedzy o sprzęcie. Przykładowo, ktoś angażował mnie do sesji i mówił: ‘Potrzebujemy tu klimatu w stylu Mike’a Campbella.’ Nie posiadałem AC30, ani Rickenbackera i nie wiedziałem jak uzyskać takie barwy. Albo kiedy ktoś inny prosił mnie, bym zagrał z delayem a’la The Edge – nie miałem pojęcia, że potrzebuję ósemki z kropką równolegle z ćwierćnutą. Ale jestem typem człowieka, którego jeśli coś zainteresuje – niezależnie co to jest, czy sprzęt, konsole wideo czy kamery – nurkuje w temat w 100%. Muszę wiedzieć wszystko, co tylko mogę, więc zacząłem zgłębiać każde związane z gitarą zagadnienie: ‘Dlaczego ten pickup brzmi tak, a nie inaczej’ albo ‘Dlaczego to drewno ma takie brzmienie’ albo ‘Jakie są różnice pomiędzy różnymi radiusami podstrunnic.’ Stałem się sprzętowym ‘kujonem’, a potem nabrałem doświadczenia i moja wiedza okrzepła. Zacząłem dostrzegać nici łączące poszczególne sprawy. Odkryłem, że jednym z elementów, które są dla mnie ekstremalnie istotne, jest ‘dynamika’. Wziąłem więc pod lupę wszystkie ogniwa w moim łańcuchu sprzętowym, jedno po drugim, od kabla wychodzącego z gitary, przez wszystkie kostki, po wzmacniacz, pod kątem uzyskania maksimum zakresu dynamicznego i minimum kompresji. Nie chcę sztucznej kompresji – to jest coś, co chcę uzyskiwać za pomocą własnych dłoni, więc pozbywam się jej, chyba że konkretna sesja wymaga takiego rodzaju brzmienia. W taki analityczny sposób potraktowałem też inne interesujące mnie zagadnienia.”
Gitarzysta: Twoją główną gitarą jest Bill Chapin T-Bird – co przyciągnęło Cię do tego konkretnego modelu?
Josh Smith: Przez większość życia wypierałem z siebie Telecastera. Stratocaster był moim domem – czego nie mogę powiedzieć o Les Paulach czy 335. Skala Gibsona wydawała mi się dziwaczna. Moje grube struny wiotczały, wibrato stawało się zbyt szerokie, a podciągnięcia nie trafiały w nuty docelowe. Tak więc w moim świecie był tylko Strat, Strat i Strat. Na przestrzeni lat pojawiały się u mnie Telecastery, ale jakoś nic mocniej nie zaiskrzyło. Gdzieś na drodze do uzyskania statusu profesjonalisty, spotkałem na swojej drodze Billa Chapina, który zbudował dla mnie instrument. Oczywiście zamówiłem Stratahoula, bo to była moja bezpieczna przystań. Gitara była fenomenalna i stała się moim Numerem Jeden. Potem zostałem zaangażowany przez Taylora Hicksa, którego połączenie soulu, country oraz R&B skłoniło mnie do zmiany: „Hej, może powinienem jednak użyć tutaj Tele?” Postanowiłem zabrzmieć bardziej jak Steve Cropper…
Początkowo zamówiłem Esquire’a, bo wcześniej używałem takiego z sosnowym korpusem, kopii oryginalnego prototypu Fendera. Bill zrobił dla mnie gryf „V” taki, jaki mam w Stratocasterze i już brał się za sosnowy korpus, kiedy terminy przyparły mnie do muru. Dzwonię więc do niego i pytam: „Czy możesz wziąć ten gryf i dorobić do niego korpus jesionowy z dwoma pickupami, bo takiego właśnie teraz potrzebuję?” A on na to: „OK, mogę to zrobić, ale muszę pomalować korpus jednolitym kolorem, żeby móc to wysłać jak najszybciej.” Odpowiedziałem: „Pomaluj to na czarno, albo jakkolwiek, wszystko mi jedno.” Jak powiedział tak zrobił – wziął gryf od budowanego dla mnie Tele, dopasował jesionowy korpus, pomalował jedną warstwą na czarno i nawinął przetworniki. Sekundę po tym jak wziąłem tę gitarę do ręki oniemiałem: „Szukałem takiego instrumentu całe moje życie!” W ciągu jednej nocy nastąpiła we mnie zmiana i stałem się Tele-maniakiem. Zupełnie jakby ktoś przełączył jakiś mały switch wewnątrz mnie. Teraz nie potrafię bez niego funkcjonować – ten Tele jest mną!”
Czy znalazłeś wzmacniacz, o którym mógłbyś powiedzieć to samo?
Poczułem się tak kiedy znalazłem Super Reverb. Musiałem tylko znaleźć odpowiedni poziom głośności, przy którym zaczynał się przełamywać, by uniknąć kompresji. Zdałem sobie sprawę, że aby uzyskać brzmienie jakie chcę, muszę mieć duży „headroom”. Nie mogłem mieć wzmacniacza, który zaraz po rozkręceniu zacznie się zniekształcać a potem wyzionie ducha. Super Reverb jako pierwszy zaoferował mi zakres dynamiki, jakiego potrzebowałem. Był głośny, ale miał swój charakter i nie brzmiał tak sterylnie jak Twin.
Któregoś razu leciałem na koncert i zostałem zapytany o backline. Odpowiedziałem: „Dajcie mi Super Reverb oraz AC30.” Nigdy wcześniej nie prosiłem o AC30, ale chciałem spróbować tego połączenia. Od razu kiedy usłyszałem te dwa wzmacniacze razem z moim Tele, zrozumiałem: „To jest właśnie moje brzmienie!” To jest taka barwa typowa dla Blackface na 6L6, z lekko wyciętym środkiem pasma, zmiksowana z EL84, przełamująca delikatnie charakter Voxa. Razem daje to super szerokie pasmo, bo każdy z tych wzmacniaczy robi coś, czego drugi nie potrafi. Również na przesterze się uzupełniają. Nie chodzi tutaj o głośność, a właśnie o szerokość. Tej kombinacji używam odtąd na każdym swoim koncercie. Mam dwa Morgany JS40, które są jak Super Reverb oraz AC40, który jest jak Vox.
Gitarzyści, z którymi rozmawiamy często twierdzą, że ich pedalboard to niekończąca się metamorfoza. Czy Ty także nieustannie dopracowujesz swój zestaw efektów?
To zabawne, ale dość rzadko zmieniam swoje pedalboardy. Zamiast tego buduję kolejne. Lubię trzymać je w stanie, w którym uznałem ich brzmienie za satysfakcjonujące. Każdy nowy pedalboard trzyma się jednak pewnego sprawdzonego schematu. Przede wszystkim, musi być Tchula – bezwzględnie, to jest moje brzmienie. Każdy pedalboard ma jakiś fuzz, ale każdy ma inny. Potem dwa delaye, jeden dłuższy i jeden dający mi „slap”. Ostatnio coraz częściej korzystam z Eventide H9, bo jest to niezastąpione narzędzie podczas koncertów i sesji w studio. Pozostałe elementy pedalboardów – chorus, flanger, itp. – zależą od klimatu jaki chcę uzyskać.
Odkryłem kiedyś, że pomimo bluesowych korzeni i nieskomplikowanej osobowości, lubię technikę, zabawę przełącznikami i te wszystkie detale. Po przeprowadzce do LA od razu odszukałem Boba Bradshawa, mistrza od systemów przełączających – jak każdy dzieciak, wcześniej czytałem o nim przez 20 lat w pismach takich jak Guitar Player. Tak samo było ze wzmacniaczami Dumble. Chciałem poznać tych wszystkich ludzi. Pojechałem więc do Custom Audio i spotkałem się z Bobem, który mi pokazał jak to wszystko działa. To było niesamowite. Po raz pierwszy zobaczyłem dowód na to, że można zbudować system tak, aby po wyłączeniu wszystkich efektów mieć barwę gitary podłączonej bezpośrednio do wzmacniacza. Miałem obsesję na punkcie czystości brzmienia, więc musiałem mieć taki sprzęt. Potem poszedłem w innym kierunku, szczególnie kiedy grałem jako sideman z zespołami popowymi i musiałem dysponować wieloma różnymi barwami – nauczyłem się programować własne presety. Dzięki temu miałem pod nogą różne brzmienia pod zwrotkę, refren, itd., a wszystko aktywowane jednym przełącznikiem. Tak więc jestem gorącym zwolennikiem takich systemów i mam je we wszystkich pedalboardach. Mam customową podłogę Bradshawa, mam racka z przełącznikiem, a najmniejszy pedalboard, złożony przez Dana Steinhardta z TheGigRig ma switcher G2, który także jest świetny.
Co uważasz za przełom w swojej karierze?
Jako sideman grałem z Mickiem Jaggerem i to chyba była dla mnie najważniejsza rzecz dotychczas. Grałem z nim hołd dla Solomona Burke’a , podczas rozdania nagród Grammy. Wykonaliśmy kawałek „Everybody Needs Somebody To Love”, który Stonesi mieli na swojej pierwszej płycie. Mick był niezwykle miły i uprzejmy, nie mógłbym prosić o nic więcej. Był też niezwykle entuzjastyczny – od razu było widać, jak bardzo kocha muzykę. To dało mi do myślenia. Kiedy byłem młodszy, kilka razy otwierałem koncerty BB Kinga. Kiedy przyjeżdżał na Florydę, gdzie byłem już dość popularny, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Byłem na każdym jego koncercie, rozmawialiśmy, obserwowałem jak zmienia się z czasem. To było dla mnie bardzo ważne i wpłynęło na mój rozwój. Był bardzo miły i sympatyczny, nie miał w sobie nic z gwiazdorskiej bufonady. Nawet kiedy czuł się już kiepsko, zawsze znajdował czas dla ludzi. Uściski rąk, zdjęcia, autografy. Zrobiło to na mnie duże wrażenie i zrozumiałem, co to znaczy być „profesjonalistą”. Te dwa motywy życiowe są dla mnie najważniejsze. To najcenniejsze wspomnienia. Każdy dzień, w którym mogę robić to co kocham jest dla mnie świętem. Cieszę się, że są ludzie, którzy interesują się tym co robię i to daje mi siły, by robić to dalej.