W samym środku trasy porywamy do pubu tego południowo-afrykańskiego bluesmana, by zapytać go o kolekcję CD jego rodziców, religijne ekstazy z Joe Satrianim, niechęci do gitarowych klinik i tego, co właściwie jest DNA całej współczesnej muzyki…
Publiczność w całej Europie najwyraźniej odkrywa Dana Patlansky’ego. Wszędzie słyszy się szum o młodym gościu ze zniszczonym Stratem z lat 60., który redefiniuje znaczenie słów „blues rock” i nie bierze przy tym jeńców. Spotykając się z nim po jednym z koncertów rozmawiamy o jego trzecim, wydanym w EU albumie: ‘Perfection Kills’.
„W szerszej perspektywie jest to moja dziewiąta płyta” – śmieje się Dan – „ale w Europie ukazały się tylko trzy.” Pozostałe są dostępne w Południowej Afryce, skąd pochodzi. Na przestrzeni ostatnich kilku lat muzyk zaczął grać trasy na całym świecie, często dzieląc scenę z takimi tuzami jak Joe Satriani czy ostatnio Joanne Shaw Taylor. Na nowym albumie Dan dzierży także pałeczkę producenta. „Moje poprzednie płyty osiągnęły sukces” – mówi – „ale z perspektywy czasu oceniam, że były zbyt mocno ‘wyprodukowane’, jak na moje ucho. W procesie obróbki materiału ulotniło się z tej muzyki sporo magii. Nauczyłem się wiele od producenta Theo Crousa, który jest świetny w swoim fachu, więc zdecydowałem się tym razem zrobić to samodzielnie. Zastosowałem wiedzę zdobytą od niego, jednocześnie starając się zachować naturalny, żywy charakter albumu.”
Rezultatem jest rozgrzany do czerwoności blues-rockowy kąsek, zrealizowany oldschoolowo i zagrany właściwie „na żywo” w studio „Nie chciałem pojechać w trasę promującą tę płytę i zorientować się w jej trakcie, że to co słychać z CD brzmi zupełnie inaczej niż to co słychać ze sceny” – kontynuuje Dan – „Chciałem wyrównać proporcje pomiędzy tymi dwiema sprawami i myślę, że mi się to udało. Większość materiału nagrywaliśmy w studio na żywo, poza kilkoma dogrywkami i dublowaniem wokalu. Można to naprawdę usłyszeć. Nadal priorytetem są piosenki, skupiliśmy się na tym dość mocno, ale jednocześnie płyta ma ten unikalny, koncertowy charakter. Jej tytuł to ‘Perfection Kills’ i faktycznie, nie staraliśmy się, aby była perfekcyjna. Uważam, że jeśli próbujesz uczynić perfekcyjną jakąkolwiek dziedzinę sztuki, to natychmiast ulatuje z niej wszelka magia. Więc tym razem zaserwowałem wam nieco surowizny i nieco prawdy.”
Gitarzysta: Czy zmieniłeś także podejście do komponowania piosenek?
Dan Patlansky: Właściwie to wszystko w tym temacie zostało po staremu. Uparcie wierzę w to, że są pewni muzycy, którzy mogą grać bluesa w tradycyjnym sensie, 12-taktów bluesa w starym stylu, piosenka po piosence. Ale ja nie jestem jednym z nich! Zawsze opierałem się na różnych elementach kompozytorskich, czerpiąc z rozmaitych stylistyk muzycznych i próbując połączyć to wszystko w tym moim blues-rockowym ‘czymś’. To mnie ekscytuje najbardziej. Napisanie ładnej, popowej progresji akordów, a potem umieszczenie jej w gitarowym kontekście. Bardzo często taki mariaż nie działa i pod koniec dnia pracy twój nowy kawałek brzmi tragicznie. Ale czasem coś w tym zaskakuje i dostajesz coś znacznie bardziej interesującego niż czysta, zgrana do krwi progresja, w równie ogranym aż do znudzenia rytmie. To taki blues-rock z nieco nowej perspektywy, bo łączą się w nim wpływy z różnych biegunów: np. nowoczesny, progresywny Steven Wilson z Pink Floyd, moją ulubioną grupą wszech czasów. Nie muszą to być wpływy czysto bluesowe, choć ten styl jest chyba moją dominującą inspiracją. Podobają mi się różne rzeczy i chcę aby moja muzyka to odzwierciedlała.
Jakie podejście masz do rozwijania własnego, unikalnego stylu gry na gitarze?
Przebijając się przez kolekcję CD moich rodziców, gdzie mieli wszystko od Stevie Ray Vaughana, przez Claptona i Floydów po Hendrixa, nigdy nie podpierałem się tabami. Pierwsze solo, które samodzielnie opanowałem pochodziło z kawałka ‘Shine On You Crazy Diamond’ a zagrał je David Gilmour. Dla mnie jest to już klasa mistrzowska. Piękne, naprawdę piękne granie i w dodatku dość nietrudne do opanowania, bo nie epatujące oślepiającą szybkością czy jakimiś niespotykanymi połączeniami dźwięków. W większości jest to pentatonika Gm, ale z kunsztownym frazowaniem i smaczną artykulacją. Tak więc zacząłem od tego, stopniowo przechodząc potem do BB Kinga i Alberta Kinga, a kiedy miałem już większe umiejętności wziąłem się za Stevie Ray Vaughana i Hendrixa. Nie sprawiało mi to trudu, bo nauczyłem się słuchać i ci szybsi gitarzyści byli dla mnie tą samą muzyczną materią, jedynie bardziej intensywną i z paroma dźwiękami więcej w miksie.
W latach 90. kupiłem tę małą maszynę, nie pamiętam jej producenta, w każdym razie podłączało się do tego CD i zwalniało muzykę, zachowując tę samą wysokość dźwięku. Brzmiało to fatalnie, ale ułatwiało naukę. Jeśli trafiłeś na jakąś szybką frazę i nie mogłeś odkryć wszystkich nut, puszczałeś muzę w 1/2 lub 1/3 szybkości. Używałem jednak tego sporadycznie. Wszystko czego nauczyłem się na gitarze zawdzięczam własnym uszom.
A co z tymi wszystkimi solistami z lat 90.? Grałeś na scenie z Joe Satrianim – czy był on dla ciebie istotną inspiracją?
W przeciwieństwie do pozostałych gitarzystów, właśnie Joe Satriani był dla mnie dość ważny. I myślę, że rozwijając się w tamtych czasach, trudno było go zignorować. Był taki jeden album z połowy lat 90., który miał na mnie ogromny wpływ. Myślę, że jego tytuł to po prostu ‘Joe Satriani’. I nie była to nawet jego pierwsza płyta, bo ukazała się lata po ‘Surfing With The Alien’. Album ‘Joe Satriani’ brzmi dla mnie jakby był zagrany na żywo w studio. Miał w sobie coś z bluesa, nie będąc jednocześnie bluesem, jeśli wiesz co mam na myśli. A ponieważ miał na mnie tak duży wpływ, obserwowanie Joe na koncertach, jak gra wiele z tych kawałków, miało w sobie coś z doświadczenia religijnego. Jeżdżenie z nim w trasy także wywarło na mnie spore piętno, nie tylko dlatego, że Satch to naprawdę równy gość i jeden z najmilszych ludzi na Ziemi, ale także ze względu na jego profesjonalizm. Zagraliśmy około 30 koncertów w Europie i on dosłownie co wieczór był w 100% formie i dawał z siebie wszystko.
Czy miałeś szansę wypróbować jego gitarowy ‘rig’?
To było pod koniec trasy koncertowej, myślę że graliśmy w Glasgow. Występowaliśmy już od miesiąca, kiedy jego techniczny, Mike Manning, zapytał: ‘Chciałbyś może zagrać przez zestaw Joe?’ No i kto byłby na tyle głupi, by takiej propozycji powiedzieć ‘nie’. Zarzuciłem więc na pasek jedną z dwóch sygnatur JS Ibaneza i podpiąłem ją do Marshalla Satcha stojącego za mną. VOLUME i GAIN były rozkręcone na 10 – zagrałem tylko jedną nutę i wyskoczyłem z butów! Nigdy wcześniej nie grałem tak głośno. Brzmienie było niesamowite, a sustain ciągnął się latami. Dotąd żyłem w przekonaniu, że to ja gram głośno. Pamiętam kiedy na początku, w Budapeszcie, przepraszałem jego ekipę. Powiedziałem im, że gram dość głośno, ale żeby się nie martwili, bo odwracam wzmacniacz do tyłu i zasłaniam go ekranem z pleksi. Nigdy nie zapomnę ich rozbawionych twarzy: ‘To? To nie jest głośno. To jest piecyk do ćwiczeń.’ Wtedy w Glasgow, przeraziłem się jak nigdy w życiu. Nie byłym przyzwyczajony do operowania takimi zakresami głośności. W dodatku odsłuchy także miały odpowiednio wyższy poziom, więc człowiek był bombardowany ze wszystkich stron.
Czy granie koncertów sprawia ci radość?
Tak, w koncertowaniu kryje się wg mnie sens tego wszystkiego. Jest to całkowicie odmienne doświadczenie od grania w domu czy pracy w studio. Kiedy czeka na ciebie publiczność, przed wejściem na scenę musisz nastroić swój umysł na właściwą częstotliwość. Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie miałem natury ekshibicjonisty i choć u siebie w Afryce robiłem sporo klinik dla Fendera, nigdy nie czułem się w tym 100% komfortowo. Nie jestem dobry w popisówkach, zawsze skupiałem się bardziej na piosenkach i celu jaki ze sobą niosą. Tak więc obecne trasy koncertowe są dla mnie wielką przyjemnością, bo celem moich piosenek było dotarcie do ludzi i właśnie to się teraz dzieje.
Jak oceniasz obecny renesans sceny bluesowej?
Przede wszystkim, myślę że ten element bluesowy jest… DNA całej współczesnej muzyki. W przeciwieństwie do klasyki, wszystko co dziś słyszysz w muzyce rozrywkowej w którymś miejscu dotyka korzeniami bluesa. To styl muzyki niezwykle prosty w swej formie, więc jedynie uczucia i ekspresja mogą sprawić, że zabrzmi właściwie. I właśnie ta prostota sprawia, że jest to wspaniała platforma do wyrażania się i wiele osób może się z tym identyfikować, bo muzyka nie jest ani zbyt techniczna, ani zbyt snobistyczna. Zawsze kochałem blues-rocka, ponieważ dla mnie to idealne połączenie emocjonalności i prostoty bluesa z ostrością i siłą rock’n’rolla. Szczerze wierzę, że obecny renesans zawdzięczamy kilku wspaniałym muzykom, takim jak – oczywiście – wspaniały gitarzysta Joe Bonamassa, ale także artystom indie pop, takim jak The Black Keys czy Jack White. Jakkolwiek ci ostatni nie są tak doskonałymi instrumentalistami jak Bonamassa, ich zasługą jest to, że spopularyzowali bluesowe elementy wśród najmłodszej generacji. Obecnie jest to może blues mniej ‘dosłowny’, zawierający wiele różnych elementów i smaczków, czasem może surowy, jakby garażowy, w porównaniu do tego z lat 80. i 90., ale z pewnością znów jest na topie. I myślę, że blues może mieć swoje wyżyny i doliny, w sensie popularności, ale będzie z nami już zawsze.
Jak myślisz, co przyniesie przyszłość?
Myślę, że najwłaściwszy kierunek rozwoju blues-rocka wskazał nam wszystkim wspomniany już Joe Bonamassa, który zrobił nieprawdopodobną karierę. Jeśli chodzi o gitarzystów takich jak ja, wszyscy powinniśmy mu dziękować, bo naprawdę pootwierał dla nas rozmaite drzwi i furtki, popularyzując ten sposób grania wśród szerszej publiczności. W pewnym sensie Joe jest zbawicielem blues-rocka ery nowoczesnej i kariera jaką zrobił jest marzeniem wielu z nas. Jeśli chodzi o mnie, to jestem w trakcie budowania swojej pozycji w Europie, krok po kroku, koncert po koncercie. Sporo dało nam granie supportów przed artystami takimi jak Joe Satriani, Joanne Shaw Taylor czy King King. Coraz więcej ludzi przychodzi na nasze koncerty i widać to wyraźnie za każdym razem jak tu wracamy. Coraz większe są także sceny na jakich gramy. I wiesz co, to jest naprawdę coś fantastycznego, w poszerzaniu swej bazy fanów, w sięganiu do coraz dalszych zakamarków. Mamy przy tym sporo frajdy.
Zdjęcie główne: Allan Jones