Polski hardcore niejedno ma imię i rozrzut stylistyczny naszych wykonawców nie pozostawia złudzeń co do wyjątkowości naszej sceny. Choć wszyscy grają mniej lub bardziej „retro” zerkając przy tym w stronę magicznych lat '90, niezależnie czy będzie to emo, powerviolence czy youth crew mamy czego słuchać i z czego się cieszyć.
Igor Grudziński wokalista wrocławskiego The Dog opowiadał nam o nowej płycie zespołu, nostalgii, która zdominowała nie tylko punkowe podziemie, a także o moralizatorstwie i doszukiwaniu się drugiego dna, tam gdzie go nie ma.
Grzegorz Pindor: Słucham "I Am You" i nachodzi mnie kilka myśli, które musisz zweryfikować. W przeciwieństwie do waszych poprzednich płyt, tym razem mocno zwolniliście, zerkając nawet w stronę metalu. Pies w takim razie dojrzał i woli atakować precyzyjniej, czy złapał zadyszkę bo ma dość ścigania się z metronomem? (śmiech)
Igor Grudziński: Maciek, który gra na gitarze i jest autorem prawie wszystkich riffów The Dog, ma korzenie metalowe. Podobnie jak Łukasz i ja, siedzi w scenie hardcore od wielu lat, ale swoje pierwsze muzyczne lekcje odrobił gdzie indziej. Zresztą w latach '90, kiedy byliśmy nastolatkami, pojęcie o tym, czym jest „ostre” granie było trochę mniej dookreślone i rozstrzelone niż obecnie. Wtedy żyliśmy kapelami, które można było zobaczyć w MTV – od Alice In Chains, poprzez Crowbar, na Biohazard kończąc – i mam wrażenie, że „I Am You” jest takim mikro pozdrowionkiem właśnie dla tamtych klimatów, choć wciąż powerviolence stanowi rdzeń naszego grania. W tym sensie nowa płyta chyba najbardziej oddaje nasze autentyczne upodobania i już prędzej o dwóch poprzednich materiałach mógłbym powiedzieć, że były pewną zabawą konwencją. Swoją drogą „I Am You” stylistycznie ma najbliżej do naszej pierwszej epki, więc tej drobnej wolty nie nazwałbym „dojrzewaniem”. Za to z metronomem ścigamy się od zawsze i jeszcze nigdy nie wygraliśmy, więc może pora, żeby oddać podium.
W pewnym sensie nastała moda na lata 90. Wrócił shoegaze, kolejne kapele ubierają flanelowe koszule i zwyczajnie bawią się dźwiękiem nie zapominając o emocjach. Najlepszym przykładem tego co retro będzie chyba Turnstile. Udało im się uchwycić ten specyficzny moment. "I Am You" - i tu dzięki twoim wokalom - śmiało zerka w stronę tamtych lat.
No tak. Moda ma tę tajemniczą przypadłość, że atakuje ludzi niespodziewanie i ostatecznie dopada nawet najbardziej na nią opornych. Dlatego nie będę kłamał, że nas to nie dotyczy, bo pewnie dotyczy, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Fakt jest jednak taki, że ja już mam ponad 30 lat na karku i w nowej muzyce nie jestem w stanie usłyszeć tego niesamowitego pierwiastka, który miały rockowe kapele z lat '90. Nie twierdzę, że były lepsze od obecnych, ale gust muzyczny ludzi ma chyba predyspozycje do tego, żeby zahibernować się w najbardziej dla siebie czasowo przyjaznym środowisku. Jeśli faktycznie mój wokal brzmi dla Ciebie jakby zerkał w stronę tamtych lat, to chyba jest to w porządku. Zawsze byłem fanem wysokich barw, a la Jane’s Addiction, Beastie Boys albo właśnie Turnstile, i mam nadzieję, że zmierzam w tę stronę (śmiech).
Celowo wspominam o tej modzie, a w zasadzie nostalgii, bo moje pokolenie urodzone na przełomie lat 80/90 za wszelką cenę próbuje wrócić do rzeczy, o których niespecjalnie ma pojęcie. Zmienił się kontekst kulturowy, dobra konsumpcyjne są na wyciągnięcie ręki, i to co kiedyś doskwierało ludziom i ostatecznie zostało przekute w talent, nieważne czy muzyczny lub jakikolwiek inny, jest tylko mrzonką, do której w dość pokraczny sposób chce się wrócić. Wystarczy spojrzeć na to jak ludzie się ubierają, na jakie imprezy chodzą. Na wszystkim da się zarobić.
Ludzie nawet zaczynają sobie ostatnio tatuować tribale, więc sprawa jest bardzo poważna (śmiech). Jeden z postmodernistycznych socjologów czy filozofów – już nie pamiętam który – rozwodził się nad zjawiskiem owej „zabawy konwencją” już w latach '60, więc nie jest to nowość. To chyba jedna z naczelnych cech nowoczesności. Wobec globalizacji, dobrego dostępu do dóbr i informacji, w zależności od aktualnych upodobań, jednego dnia możesz być beatnikiem, drugiego Sebixem, a trzeciego skinheadem. Bierzesz wzorce kulturowe i je przerzucasz, co w pewnym momencie przestało spotykać się z krytyką. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wychodzę z założenia, że każdy, który wie, że jest obserwowany przez innego człowieka, zawsze trochę udaje, więc ryzyko bycia pokraczną podróbką czegoś jest wpisane w rachunek.
Gdzie w tym wszystkim jest dzisiejszy hardcore? Przestał być muzyką buntu i przesłania, nie oszukujmy się, już jakiś czas temu. Próżno szukać dziś dogłębnych analiz i wersów, które wyryłyby się w pamięć, za którymi poszłyby nowe pokolenia. Muzyka stała się tłem, a nie pretekstem do działań. Jak Wy postrzegacie to zjawisko w The Dog?
Ale ta rewolucyjna rola hardcore’a jest chyba przeceniana. Kiedy zastanawiam się, jaki realny wpływ na świat wydarzeń społeczno-politycznych, miał ten mityczny „przekaz”, to nie jestem w stanie podać żadnego znaczącego faktu. Za to jak na dłoni widać oddziaływanie hardcore punka na kulturę i w tym aspekcie manifestuje się jego największa wartość. Dzięki tej muzyce ludzie dowiedzieli się, że do ekspresji nie potrzebne są ani specjalne umiejętności, ani sprzęt, ani background społeczny, bo ostatecznie chodzi o emocje i możliwość ujawnienia się przed innymi. Po punk rocku każdy człowiek mógł wyjść na scenę i oznajmić: „patrzcie na mnie, oto jestem”. Ten motyw jest wciąż żywy. To, że rzadziej przybiera szatkę „social justice warrior”, to wynik zmieniającej się rzeczywistości. Ludzie mają po prostu inne rzeczy na głowie.
Na pierwszy front wysuwają się inicjatywy społeczne i lifestylowe. Ty w The Dog mimo wszystko starasz się obserwować niż diagnozować współczesne bolączki. Zresztą, masz w tym wprawę na swoim blogu („Człowiek Kontra Napalm”). Nie kusiło Cię, aby zabawić się w moralizatora? „Sprzedać” treści, które Cię bezpośrednio interesują?
Nienawidzę moralizatorstwa. Nienawidzę tym bardziej, że na scenie punkowej często przybiera bardzo tanią formę i w poważnych tematach, które wymagają znajomości skomplikowanych pojęć, opiera się na obrazkowym myśleniu rodem z wlepek. Jest kilka utartych haseł, starych komunałów, których ludzie nie kwestionują, nie rozważają krytycznie, nie adoptują do własnego wyobrażenia, a jedynie traktują jako baty do upominania innych. Taka postawa kojarzy mi się z megalomanią, z Januszostwem, i w sumie czułbym się jak gówno, gdybym wychodził na scenę i mówił obcym ludziom, co mają czynić, tylko dlatego, że ktoś dał mi do ręki mikrofon podłączony do kolumny.
W odniesieniu do tego co powiedziałeś, wiele mówi się o wolności – myśli czy postępowania, a okazuje się, że najczęściej wyjście poza pewien przyjęty w punkowym etosie schemat, to bunt przeciwko.. buntowi i skazanie na ostracyzm.
No właśnie. To jest mój największy zarzut względem sceny. Punk rock niby buntuje się przeciwko społeczeństwu, bo jest ono pełne zakutych łbów, nakazów i zasad, a za chwilę tworzy swoje własne społeczeństwo, gdzie znowu na wierzch wypływają zakute łby ustanawiające nowy zbiór nakazów i zasad. Forma tego i tamtego jest taka sama, zmienia się jedynie treść. W moim wyobrażeniu niweluje to największe osiągnięcie punk rocka, czyli kult indywidualizmu, wyobcowania i odrzucenia. Przybiera to naprawdę karykaturalne oblicze już w obszarze estetyki, bo przecież większość punków nawet ubiera się tak samo.
A kim jest podmiot w „I Am You”? Z kim się brata, albo komu pokazuje środkowy palec?
Kawałek opowiada o tym, że zawsze widzimy siebie przez pryzmat innych. To, jakie mamy pojęcia o sobie wynika z ludzkich spojrzeń, z tego, jak się ujawniamy publicznie. To zabawne, bo poniekąd poruszyliśmy już ten wątek przy okazji Twojego pytania o modę. Nasze działanie to zawsze pewna forma teatrzyku. To z kolei prowadzi do frustracji, bo społeczeństwo odciąga nas od autentyczności, więc podmiot - ja, Ty, ktokolwiek - jest wkurwiony (śmiech).
Na koniec, nie boisz się, że gdyby The Dog jawnie wykrzykiwało wszystko co siedzi Wam na serduchu, spotkały by was, jeśli nie ostracyzm, o którym mówiliśmy, to przynajmniej niezrozumienie?
Nie. Chyba nie jesteśmy aż takimi wywrotowcami. Mam pewne uwagi do sceny punkowej, ale wciąż uważam, że jest to świetne miejsce, które daje naprawdę szerokie pole realizacji. Jeśli już uprawiamy jakiś rodzaj autokrytyki, to z pewnością ma ona wymiar pozytywny. Nie chcemy niczego niszczyć i obalać, ale jedynie indywidualizować. Dla tzw. „normalsa” z pewnością bylibyśmy ciężkim orzechem do zgryzienia, zważywszy na naszą wizję układu społecznego, ale to chyba przypadłość każdej osoby, która uprawia jakąś formę ekstremalnej muzyki.
Rozmawiał: Grzegorz Pindor