Czy w świecie muzyki istnieje bardziej rozpoznawalne miejsce, niż studio mieszczące się na legendarnej ulicy Abbey Road? Nagrywali tam muzycy między innymi z The Beatles, Pink Floyd czy U2…
Marzeniem wielu artystów z całego świata jest znaleźć się w środku tego owianego legendą miejsca i nagrać swój materiał. Mietallowi się udało. Dzięki ciężkiej pracy i uporowi spełnił swój muzyczny sen i teraz śmiało może powiedzieć: „Tak, nagrywałem na Abbey Road 3 London NW8 9AY UK”.
Marek Mysłek: Skąd wziął się pomysł nagrywania w Abbey Road? Jak do tego wszystkiego doszło?
Mietall Waluś: Prawie dwadzieścia lat temu po raz pierwszy byłem w Londynie, pojechałem z kumplem pod Abbey Road. Chcieliśmy zobaczyć to studio na żywo i zrobić sobie zdjęcie na najbardziej znanym przejściu dla pieszych na świecie. Pomyślałem wtedy, że fajnie by było być tam w środku, a nie tylko przed. Tysiące ludzi robią tam sobie zdjęcia i mocno przeżywają fakt, że są w tak kultowym miejscu. Ja chciałem czegoś więcej i stało się to jednym z moich muzycznych marzeń.
Jak się czułeś, kiedy przekraczałeś próg tego legendarnego studia?
To uczucie nie do opisania. Nagrywali tam najwięksi od The Beatles do George’a Michaela, Radiohead, Oasis i Freddiego Mercury. Na początku czułem niesamowite podniecenie. Wszystko obserwowałem, to było dziwne uczucie. Usiadłem w luksusowej garderobie dla zespołu, piłem herbatę. Miałem wręcz ciarki, kiedy szepnąłem do siebie: Mietall, jesteś tu, zaraz odpalisz gitarę… To było jak sen. Tym bardziej, że żaden polski zespół tam nie nagrywał. To dodatkowo dodawało tej niesamowitej atmosfery.
Z tego co wiem, są tam trzy pomieszczenia do nagrywania. Zdradzisz, w którym byłeś Ty? Tam właśnie nagrałeś swój singiel „Potrzebuję rewolucji”?
Jest Studio One, Studio Two i studio Three. Ja nagrywałem w klimatycznym studio Three. Tam powstał między innymi The Piper at the Gates of Dawn – pierwszy album grupy Pink Floyd z 1967 roku czy The Bands Radiohead.
A powiedz mi, bo studio jest, umówmy się, niecodzienne, jak to wszystko nagrywaliście? Jak przebiegał cały proces? Konsole, z tego co widziałem na zdjęciach, robią wrażenie...
Samo nagrywanie nie różniło się tak bardzo od nagrań w Polsce. Bardzo chciałem usłyszeć jak mój utwór zostanie zarejestrowany przez producenta w Abbey Road. Chciałem to przeżyć. Najpierw nagraliśmy sekcje, później gitary, a na końcu wokal. Zależało mi, żeby piosenka była brudna, rockandrollowa, a nie piękna. Jestem artystą alternatywnym, chciałem, aby ta piosenka była przede wszystkim szczera.
Pracowałeś tam z Chrisem Bolsterem i Christianem Wrightem, którzy współpracowali m.in. z Foo Fighters, Oasis, Ozzym Osbourne'em czy Paulem McCartneyem, Radiohead i Coldplay. Jak ta kooperacja wyglądała? Jak oni komentowali Twój singiel?
Chris Bolster realizował i produkował ten numer, więc miał więcej czasu na osłuchanie się z tą piosenką, zresztą kilka tygodni wcześniej dostał demo. Bardzo pozytywnie nas zaskoczył podczas nagrywania, był bardzo przyjaźnie nastawiony do nas przez co atmosfera była naprawdę znakomita. Jestem bardzo zadowolony z tego, w jaki sposób to zrobił. Brudno i rock’n’rollowo. Wszyscy dobrze bawiliśmy się podczas nagrywania. Christian zabrał nas do studia masteringowego. Obserwowaliśmy jak na analogowym sprzęcie pracował nad brzmieniem piosenki. Proces masteringu był inny, niż ten w Polsce. Chciałem poczuć to studio i zobaczyć jak pracuje się z ludźmi, którzy współpracują z największymi nazwiskami na świecie. Dla mnie i całej ekipy to było duże przeżycie. Do cholery, nagrywaliśmy w ABBEY ROAD!
Jak to jest być pierwszym polskim rockandrollowcem nagrywającym w Abbey?
To niesamowite uczucie i zastanawiałem się, dlaczego jeszcze żaden polski zespól nie nagrywał w Abbey Road, tym bardziej że często rozmawia się o tym studio między muzykami. W marcu, kiedy byłem na imprezie Antyradia w warszawskiej Stodole i staliśmy w grupie Macio Wasi z O.C.N., Nergal, Zbyszek Zegler i wielu innych, Olaf Deligrasoff co jakiś czas żartował „to Mietall, nagrywał w ABBEY ROAD!” po tym jak poszła informacja do mediów wielu kumpli dzwoniło do mnie i pytało czy naprawdę tam byłem.
A jak myślisz, dlaczego jeszcze żaden polski muzyk (zwłaszcza ten grający rock) nie zdecydował się na taki krok?
Nie wiem, może myśleli, że jest to niemożliwe lub cholernie drogie albo nie mają tak zwariowanych pomysłów jak ja. Fajnie o takim doświadczeniu porozmawiać z kumplami ze świata alternatywnego rocka. Ostatnio opowiadałem Tymonowi Tymańskiemu o tej przygodzie a On mi o swoim studio, które otworzył, a to mega fan The Beatles więc dla nas to bardzo ważne gdzie nagrywamy i w jakich okolicznościach rejestrujemy nasze piosenki.
No właśnie troszkę uprzedziłeś moje pytanie. Chciałem zapytać, czy było ciężko zorganizować sesję w Abbey.
Najważniejsze, że się udało. Chociaż nie powiem, byłem w szoku kiedy dostaliśmy zielone światło. Przede wszystkim musiałem poszukać prawnika, który zna angielskie prawo, bo umowa, którą podpisywałem, miała takie paragrafy, że mógłbym się wkopać w niezłe problemy, gdybym czegoś nie przestrzegał. Abbey Road to marka jak Coca Cola. Trzeba uważać gdzie można użyć tej nazwy.
Aż takie restrykcje?
Dokładnie. Tym bardziej, że byliśmy tam z kamerami i realizowaliśmy krótki film dokumentalny z całej sesji. Trzeba uważać, nie mogę pewnych rzeczy zrobić. Mam ograniczone pole manewru. Mało jest filmów z sesji nagraniowej w Abbey Road. Ja nieźle walczyłem o pozwolenie na rejestracje tego materiału, dlatego jeszcze bardziej się jarałem.
Brzmi jak przygoda życia.
Wiesz, każdy z nas ma inne marzenia. Jestem czynnym muzykiem i przede wszystkim kocham muzykę. Kupuję płyty, chodzę na koncerty i mam swoje cele. Jednym z tych celów było nagranie piosenki w Abbey Road w Londynie. Jedni się podniecają, że stoją przed jury w jakimś show muzycznym w telewizji i są oceniani przez celebrytów, a ja wole nagrać piosenkę w studiu, w którym polski zespół nie nagrywał i opowiedzieć moją historię z innej strony. I to jest najważniejsze. Spełniać marzenia. Gdy obserwowałem ludzi robiących sobie zdjęcia na przejściu dla pieszych z legendarnej okładki The Beatles i tych, którzy kupowali w niedawno otwartym sklepie przy Abbey Road, naprawdę byli szczęśliwi, to naprawdę fani rock and rolla.
Nawet tyle wystarczyło. A Ty przekroczyłeś ten magiczny próg.
Chciałem odpalić gitarę w środku i nagrywać tam swoją piosenkę i udało się !
A skoro już mówimy o nagrywaniu, gdzie zarejestrowałeś resztę materiału?
W studio Reven pod Rzeszowem. Realizatorem był Grzegorz Dziadek, a miksował Marcin Szwajcer we Wrocławiu.
Cały album dotyka różnych okresów Twojego życia. Raz jest spokojniej, raz agresywniej. Nie żałowałeś nigdy, że nie skupiłeś się na jednym motywie? Brałeś przecież udział w różnych projektach, od Negatywu po Warsaw Bombs…
Zaraz stuknie mi czterdziestka, pomyślałem, że nagram taki album, na którym znajdą się wybrane piosenki z wszystkich płyt, jakie mam w swojej dyskografii – to w sumie 9 albumów z różnymi zespołami. W każdym przypadku byłem współtwórcą. To idealny moment dla mnie, by zebrać ten dorobek i zogniskować w tego rodzaju wydawnictwie. Są takie momenty w życiu, kiedy ma się potrzebę podsumowania, analizy tego, co się osiągnęło i czy czegoś się nie żałuje. Przeważnie jest tak, że są to jakieś okrągłe rocznice.
Czy robiłeś takie podsumowania już wcześniej?
Po raz pierwszy zadałem sobie takie pytanie w wieku 30 lat, bo to taki moment, kiedy możesz totalnie wszystko zmienić w swoim życiu i zacząć od nowa. Wówczas nie zboczyłem z drogi, była odpowiednia, nie musiałem szukać innej. Więc kontynuowałem to, co zacząłem na początku lat '90. Wciąż byłem niezależnym muzykiem. Teraz, kiedy mam na karku 40 lat, można powiedzieć, że jest to w pewnym sensie podsumowanie tego, co zrobiłem do tej pory i przypomnieć się fanom muzyki rockowej i alternatywnej. Ci, którzy poszli drogą niezależną i grają muzykę mniej popularną, wiedzą o tym, że to nie jest prosta droga, więc można stwierdzić, że dziesiąta płyta Mietalla Walusia zatytułowana „Dwie dekady”, jest albumem podsumowującym moją podróż muzyczną i rozpoczęciem czegoś nowego w swojej aktywności muzycznej.
Czyli cały album to opowieść o... Tobie?
Pokazuję moją wrażliwość muzyczną i to, jaki jestem naprawdę. W każdym zespole, w którym grałem, spełniałem się i to było dla mnie najważniejsze. Będąc gwiazdą, możesz nagrać album raz na kilka ładnych lat. W muzyce alternatywnej, by cię ktoś zauważył, musisz zapieprzać. Muzyka, którą gram, nie jest popularna , ale nie mam z tym problemu. Ci, którzy szli swoja drogą, zawsze mieli ciężej. Odpowiada mi to.
A jaką muzykę grasz? Jak byś ją zdefiniował?
Jestem muzykiem niszowym. Muzyka, którą gram najprościej przypisuje się do nurtu alternatywy i rock and rolla. Mam wrażenie, że w Polsce mamy problem z powiedzeniem „kurwa, gram rock and rolla a nie gówno”. Wiesz, jak mówi to Liam Gallagher, jest super. Jak ktoś u nas tak powie, to od razu cwaniak i dupek. My żyjemy w innej rzeczywistości. U nas się bardziej szanuje te pseudo gwiazdy, którym stare wygi piszą piosenki, a nie tych, którzy naprawdę coś umieją i mają do powiedzenia.
Czy nigdy nie ciągnęło Cię do mainstreamu? Przecież na scenie muzycznej jesteś już od 20 lat!
Mainstream, co to jest? Kolorowe gazety i okładki czasopism, które nie mają większego znaczenia. Ostatnio wpadła mi w ręce gazeta z fajnym, alternatywnym artystą, który jest na okładce. Zrobili z niego modela i ubrali w takie ciuchy, że jebłem. Ja się cieszę, jeśli moje piosenki puszczają dziennikarze, do których mam szacunek i słucham ich audycji. To jest dla mnie zajebiste uczucie. Nigdy nie miałem poczucia że jestem, czy chcę być, w mainstreamie, ale też nigdy nie miałem poczucia, że to co, robię, jest do dupy. To jest nie ważne, ważne że robisz swoje i w jakim miejscu jesteś. Masz mieć do tego dystans i będziesz szczęśliwie patrzył w lustro.
Opisałbyś jeszcze pokrótce swój nowy album?
Na album wybrałem prawie 20 kompozycji, które nagrałem na 9 płytach z zespołami, w jakich się udzielałem. Nagrałem je na nowo, wybór piosenek nie był łatwy. Przede wszystkim chciałem pokazać nie tylko swoje utwory, bo to by było za bardzo egoistyczne, a taki nigdy nie byłem. Granie w zespole to też sztuka docenienia tych, którzy z tobą współtworzyli i pracowali na wspólny sukces. To takie koleżeńskie podziękowanie.To były fajne czasy.
W takim razie co ci dał Negatyw?
Negatyw dał mi wszystko, co sobie zamarzyłem jak młody dorastający chłopak. Spotkałem na swojej drodze Darka Kowolika (gitarzysta Negatyw) i tak zaczęła się moja przygoda muzyczna. To był 1992 rok. Potem był Lenny Valentino i Penny Lane. Nagrałem ponad 100 utworów. Ciężko było wybrać dwadzieścia z nich. Chciałem na tej specjalnej płycie pokazać kawałki, które zapisały się w muzyce alternatywnej na przełomie "dwóch dekad" i takie, które mi są bardzo bliskie i przypominają mi dany okres w moim życiu. Żyjemy już w czasach, gdzie jest coraz mniej takiej muzyki w radio. Młodzi ludzie zakładając zespoły, nie grają już tak często psychodelii i prawdziwego rocka, gdzie jest dobra solówka. To przypomnienie fanom muzyki alternatywnej i rockowej jaką Mietall Waluś przeszedł do tej pory muzyczną drogę.
I nie miałeś żadnych trudności nagrywając materiał?
Nie, absolutnie. Bardzo dobrze się bawiłem, przypominały mi się ciągle lata 90’, jak się to wszystko zaczęło. Te momenty kiedy zaczął się NEGATYW, kiedy nagrywałem Lenny Valentino czy z Panny Lane. Co jakiś czas dumałem, co pomyślą moi koledzy z zespołów, z którymi nagrywałem. Czy spodobają im się nowe wersje.