Wpadliśmy na jedną z ostatnich prób zespołu, aby pogadać o procesie nagrywania ostatniej płyty Roberta Planta z gitarzystami Justinem Adamsem i Liamem ‘Skin’ Tysonem, a także zamienić kilka słów z samym Mistrzem, dlaczego wybrał akurat ich.
Od czasów Led Zeppelin Robert Plant pozostaje niezwykle kreatywnym i konsekwentnie pielęgnującym swą pasję muzykiem, z około jedenastoma krążkami na koncie, a także współpracą z wieloma znanymi artystami, takimi jak Alison Krauss czy jego stary kumpel Jimmy Page. Jego ostatni album, o znaczącym tytule – „Carry Fire” – który zebrał dobre opinie, jest efektem kolektywnego wysiłku grupy muzyków funkcjonujących pod szyldem Sensational Space Shifters. Udało nam się dostać na jedną z ostatnich prób tego zespołu, zanim wszyscy wyruszyli w (już wyprzedaną) trasę koncertową. Zapraszamy na rozmowę z Justinem Adamsem, Liamem ‘Skin’ Tysonem i Robertem Plantem…
Gitarzysta: Justin, jak rozwinąłeś swój unikalny styl gry na gitarze?
Justin: Przez pewien okres dorastania mieszkałem na Bliskim Wschodzie i nasłuchałem się tamtej muzyki kiedy byłem młody, ale tak naprawdę nie myślałem o muzyce serio dopóki nie przeprowadziłem się do Anglii, gdzie w latach 70. zafascynowałem się punkiem. Nie mogłem wyczaić, jak osiągnąć brzmienie Pink Floyd, więc kapele punkowe – głównie The Clash – wydały mi się dobrym – i w pewnym sensie wyzwalającym – wyborem. Uwielbiałem zespoły takie jak Television – „Marquee Moon” to płyta, z której znam na pamięć dosłownie każdą nutę. Lubię powściągliwość Toma Verlaine’a i Richarda Lloyda, a także to jak ze sobą współpracują. Kiedy usłyszałem jak grupy takie jak Talking Heads dodają do swej muzyki elementy dubu, pomyślałem sobie: „A co by było, jeśli bym wykorzystał dźwięki usłyszane na Bliskim Wschodzie? Mógłbym ich wszystkich użyć.” I tak właśnie to się zaczęło. Uwielbiam całą tę gitarową spuściznę gigantów takich jak Hendrix, Clapton i Page, ale doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie wymyślić nic, co by ich muzykę przeskoczyło. Musiałem więc znaleźć swój własny, inny sposób. Ironia losu jest taka, że wielu ludzi mówiło mi – „Nigdzie nie zajdziesz z tymi dziwactwami, musisz się nauczyć grać porządnego rocka.” – a teraz gram z samym Robertem Plantem, bo moje dźwięki to dokładnie to, czego szukał.
Stojak gitar Justina jest zoptymalizowany pod nagłe zmiany strojów i sonorystyczną różnorodność.
Od lewej: Gibson Les Paul 'Goldtop' Justina z pierwszego roku produkcji (1952) oraz inny z klejnotów z jego kolekcji: Harmony H-75 z roku 1961, z trio pickupów DeArmonda.
Od lewej: Godin Glissentar Justina to 11-strunowy fretless z nylonowymi strunami, inspirowany perską lutnią ud. Ngoni – rodzaj lutni afrykańskiej wykonanej z koziej skóry.
Sercem pedalboardu Justina są efekty Roger Mayer Voodoo-Vibe, Catalinbread Formula 5 i Electro Harmonix Micro POG.
Skin, co sprawiło, że postanowiłeś wziąć do ręki gitarę po raz pierwszy?
Skin: Muzyka z filmu „Kult” – miałem wtedy zaledwie sześć lat.
To naprawdę wcześnie. Jesteś samoukiem?
Skin: Yeah! Uczyłem się sam. Potem, gdy miałem ok. 18 lat, próbowałem przygody ze szkołą muzyczną, ale trwało to zaledwie trzy miesiące. Mój dziadek miał gramofon i puszczał mi przeboje Berta Weedona lub The Shadows, chcąc zachęcić mnie, abym się je nauczył grać. Potem przeszedłem etap Crosby, Stills & Nash, Led Zeppelin, The Who, a jeszcze później nastał czas kapel takich jak The Church. To świetny przykład zespołu opartego na dwóch, świetnie współpracujących gitarach. Mieli świetne gitarowe brzmienia, ale całość nie miałaby takiego wyrazu, gdyby ich fundamentem nie były dobre piosenki.
Jak długo znacie się wzajemnie?
Skin: Poznaliśmy się w roku 2002…
Justin: Yeah, to już 15 lat. Kiedy dołączyłem do zespołu Roberta, był tam już inny gitarzysta – Pearl Thompson, znany z The Cure. Nagraliśmy płytę „Dreamland”, złożoną głównie z coverów i zaczęliśmy koncertować. Po pewnym czasie Pearl odszedł, a my bardzo chcieliśmy grać dalej, więc rozglądaliśmy się za kimś, kto mógłby go zastąpić. Nasz basista, Charlie Jones, zarekomendował Skina.
Skin: Nagrywałem właśnie płytę Cast, a Robert i Charlie byli w tym samym studio.
Justin: Robert usłyszał grę Skina i od razu pomyślał, że to jest właśnie to czego szukał – oryginalne podejście, okraszone szczyptą psychodelii… Pasowało od razu. Mieliśmy gotowy aranż „Hey Joe” gdzie grałem hipnotyczny riff na afrykańskiej lutni ngoni. Jej brzmienie było dość suche, więc idealnie byłoby je ubarwić jakąś gęstą, psychodeliczną eksplozją – i Skin dał nam dokładnie to, czego chcieliśmy.
Czy przez te wszystkie lata wspólnego grania stworzyliście coś w rodzaju dobrze naoliwionej machiny?
Justin: Tak, to dobrze zgrany zespół. Robert ma świetne ucho, jeśli chodzi o gitarę. Kiedy grasz solówkę, on słucha i może za pomocą wokalu sprawić, że zmienisz jej kierunek.
Skin: Albo może cię wciągnąć do zabawy swoim śpiewem. Często wymyśla jakiś motyw i sprawia, że gitara zaczyna budować na jego podstawie. To jest w tym zespole najbardziej ekscytujące – kiedy spontanicznie zaczynają się dziać takie rzeczy.
Justin: Robert nie boi się nietrafionych nut, czy kilku taktów totalnego chaosu. Wręcz przeciwnie – lubi takie nieprzewidywalne momenty, bo tak naprawdę na tym polega ten rodzaj muzyki. Chodzi o to by być w danej chwili maksymalnie kreatywnym, zamiast opierać się na odtwarzaniu kawałków. To szczerze ekscytująca eksploracja.
Jak powstała płyta „Carry Fire”?
Skin: Był to dość zróżnicowany proces. Mieliśmy dosłownie setki pomysłów na piosenki.
Justin: Dokładnie, mieliśmy tony różnych rzeczy. Ja sam miałem ponad trzydzieści różnych koncepcji, z których tylko dwie, czy trzy dostały się finalnie na krążek.
Skin: Robert bardzo dbał o to, aby wszystkie utwory na tej płycie były w jakiś sposób powiązane ze sobą. Dlatego mamy w zanadrzu jeszcze wiele piosenek, które możemy wykorzystać w jakiejś innej sytuacji – można powiedzieć, że jest to zalążek kolejnego albumu.
Justin: Nie mamy w tym zespole kogoś takiego jak Elvis Costello czy Bob Dylan, kogoś kto miałby swój mały notatnik z ołówkiem, zajmowałby się wyłącznie komponowaniem piosenek, a potem przychodziłby z gotowym materiałem do zespołu i kazałby im to grać. Tutaj każdy z nas przynosi swoje własne pomysły, a na końcu Robert słucha wszystkiego i wchodzi z tymi dźwiękami w interakcję. Skin ma swoje własne studio w Walii, gdzie może nagrywać wszystko, łącznie z perkusją i basem.
Skin: Czasami robię tam kompletne demówki. To live-room z perkusją, gitarami, basówkami i całym okablowaniem pod Pro Toolsa. Nagrałem tam kilka projektów, między innymi większość Cast.
Justin: Moje studio mieści się w przydomowym garażu i jest stosunkowo nieskomplikowane. Lubię perkusjonalia – mam tego naprawdę sporą kolekcję z całego świata. Jest to bardzo inspirujące – wchodzę tam, robię loopy na perkusjonaliach, a potem dogrywam do nich gitary.
Jakie znaczenie ma dla was sprzęt, jeśli chodzi o tworzenie dobrej muzyki?
Justin: Rozumiem po swojemu termin „jakość” i mam swoje własne zdanie na temat, co jest „lepsze”. Jakby to opisać… Kiedy oglądasz na YouTube klip Sona Housa – „Death Letter Blues” – i zastanawiasz się, czy można by to było zrobić lepiej, na lepszym sprzęcie. Odpowiedź brzmi: nie! Tu chodzi o coś zupełnie innego. Mam taką dość pretensjonalną koncepcję, że to co robimy jest poezją – staramy się dać ludziom uczucia. To jest sedno tego wszystkiego: sprawić, by ludzie coś poczuli.
Skin: Wiele tych instrumentów, które finalnie słyszysz na płycie, nie pochodzi z najwyższej półki.
Justin: Jimmy Page używał tanich Danelectro, a „Stairway To Heaven” nagrał na akustyku Harmony.
Skin: Kiedy pomyślisz o psychodelii lat 60., to właśnie sprzęt był elementem kształtującym to charakterystyczne brzmienie – sprzęt oraz otwartość producentów na eksperymenty. Ludzie robili różne dziwne rzeczy z efektami, poza graniem muzyki. Producenci tacy jak Norman Smith czy George Martin mają na koncie parę naprawdę radykalnych nagrań, szczególnie jeśli chodzi o gitary akustyczne. W dzieciństwie uwielbialiśmy słuchać nagrań puszczanych od tyłu – nawet ci z nas, którzy nie zajmowali się na co dzień muzyką – to była czysta psychodelia i to za kompletną darmochę.
W jaki sposób nagrywaliście „Carry Fire”?
Justin: Większość sesji nagraniowych miała miejsce w małym pokoju do miksów producenta Tima Olivera, w Real World, w Box. Nie uwierzyłbyś w rozmiary tego pomieszczenia, ale to właśnie tam zarejestrowaliśmy większość ścieżek – wyjątkiem było kilka partii nagranych przez nas w swoich domach. Wszystko nagrywane było prosto na Pro Tools i poddane dalszej edycji. „Bluebirds Over the Mountain” powstało z loopa zrobionego przez Johna Baggotta, którego używaliśmy na koncertach – któregoś razu Robert zaczął do niego śpiewać ten kawałek z lat 50. i świetnie to pasowało. Postanowiliśmy więc skorzystać z takich rozwiązań podczas nagrywania płyty. John ma za sobą eksperymenty z trip-hopem, więc samodzielnie konstruuje loopy w swym domowym studio, będące dość istotnym składnikiem naszej muzyki. Robert ma niesamowite wyczucie, jeśli chodzi o nagrywanie na żywo, a w momentach „ad libitum” czuje się jak ryba w wodzie. Podczas nagrywania partii melodycznych w „Bluebirds Over the Mountain” zmagałem się ze sprzęgającym się D’Angelico, więc poprosiłem go o kolejne podejście, ale odmówił oznajmiając: „Nie! Mamy to!”. I jestem mu za to wdzięczny, bo gdy teraz słucham tego kawałka, słyszę siebie grającego tuż na krawędzi. Nigdy nie osiągnąłbym tego poziomu samodzielnie nagrywając – po prostu nagrałbym nowy, poprawny ślad.
Jak długo zajęło zamknięcie tego projektu?
Justin: O „Carry Fire” myśleliśmy bez przerwy przez jakieś dwa lata, ale jeśli chodzi o konkretny czas spędzony w studio, to nie było tego tak wiele.
Skin: To nie był „zwyczajny” sposób nagrywania płyty.
Słychać, że płyta jest wynikiem współpracy kilku muzycznych indywidualności…
Justin: Świetną sprawą jest otwartość Roberta na pomysły innych, dzięki czemu każdy z nas może grać po swojemu i wszyscy wzajemnie się inspirujemy. Nigdy do końca nie wiadomo co wydarzy się podczas sesji.
Skin: Kiedy graliśmy dzisiejszą próbę, pojawiło się trochę nowych pomysłów, niektóre z utworów nieco zmieniły kształt, a parę niewykorzystanych riffów zaczęło się przeobrażać w nowe piosenki.
Justin: Te rzeczy ciągle się zmieniają. Jednego wieczoru podczas próby ktoś zagra coś inaczej, a następnego wszyscy to pamiętają i są gotowi zareagować po swojemu. Wtedy niespodziewanie wpada nam do głowy świeży, genialny aranż, pomimo że nawet ze sobą nie gadamy – a wszystko to bo słuchamy siebie wzajemnie uważnie.
Skin: To samo dzieje się podczas tras koncertowych.
Psychodeliczne zapędy Liama uzupełniane są przez zamiłowanie Justina do world-music.
Od lewej: Telecaster Skina z roku 1972, z oryginalnym, szerokopasmowym humbuckerem Alnico. Fender Custom Shop Stratocaster należący wcześniej do Eda O’Briena z Radiohead. Gibson Les Paul Signature Thinline z roku 1974 – względnie rzadki model.
Jeden z dwóch zbudowanych na zamówienie Skina wzmacniaczy Stone Deaf SD50.
Czy często improwizujecie podczas występów?
Justin: Tak, Robert to uwielbia. Czasem, kiedy gramy jakiś utwór, on nagle zaczyna śpiewać coś zupełnie innego. Słuchamy wtedy dokąd to może prowadzić i reagujemy odpowiednio dla danej chwili.
Nie możecie się doczekać koncertów promujących nową płytę?
Skin: Granie na żywo i w oparciu o własne doświadczenia – to tam czai się ekscytacja. To tam czai się przygoda. Koncert nadaje sens tej muzyce. Ale też samo podróżowanie po całym świecie budzi w człowieku ciekawość. To taki bonus od życia – przybywamy do różnych niesamowitych miejsc i poznajemy tam wspaniałych ludzi.
Justin: Zagramy w The Royal Albert Hall – występowałem tam już kiedyś kilka razy i za każdym razem jestem zachwycony tą salą. Myślę, że jesteśmy szczęściarzami i… tak, nie możemy się doczekać!
Jak myślicie, co sprawia, że po tych wszystkich latach Robert nadal tworzy muzykę?
Justin: Nie sądzę, że jest wielu ludzi z jego pokolenia, którzy mają tę kreatywną energię i ciągle robią coś naprawdę nowego i ekscytującego. Dla mnie ma to sens – mam na myśli to, że nie ma powodu, aby ktoś kto robi takie rzeczy jak Robert, miał pozostawać nieaktywny. Podejrzewam, że robi muzykę z tą samą ekscytacją, co w latach 60-70.
ROBERT PLANT
JAK POWSTAWAŁY PIOSENKI NA TĘ PŁYTĘ?
„Za każdym razem proces był odrobinę inny. Wszyscy w tym zespole grają cały czas – każdy tworzy jakieś swoje pomysły i skrawki kompozycji, a potem przynosi je na próbę. Czasem żenimy ze sobą dwa zupełnie odmienne style muzyki, a potem to jeszcze dodatkowo skręcamy. Wspólnym mianownikiem tego wszystkiego jest groove – siedzimy sobie za „beatem” i dogrywamy do tego swoje niestworzone historie.”
JAK OPISAŁBYŚ STYL GRY JUSTINA I SKINA?
„Stylistycznie są obaj z zupełnie innych planet. Rozwinęli w sobie jednak tę muzyczną empatię, która umożliwia współpracę bez zbędnych napięć. To coś naprawdę pięknego i amorficznego. Każdy z nich jest dość hałaśliwy, to ich łączy, ale stylistycznie dzielą ich radykalne różnice. Skin ma więcej wspólnego z Jefferson Airplane i tego typu odjazdami – naprawdę doskonała sprawa. Jeśli chodzi o gitarzystów, to nie mogłem chyba lepiej trafić.”
CO PRZYCIĄGNĘŁO TWOJĄ UWAGĘ W GRZE JUSTINA?
„Kiedy poszukiwałem gitarzysty, rozmawiałem z Hamidem z Transglobal Underground. Powiedziałem mu: ‘Goście tacy jak ty nigdy nie grają z prawdziwym rockowym gitarzystą – wiesz, z kimś kto ma w małym palcu te wszystkie zagrywki, o które przewraca się w grobie T-Bone Walker…’ I w tym momencie pojawia się Justin i jest po prostu boski. Nie mógłbym trafić lepiej. Jedyną jego wadą jest to, że dość często znika w miejscach takich jak Rabat czy As-Suwajra. Nie określiłbym jego stylu ‘world music’, ale jest dość kompetentny jeśli chodzi o dźwięki Północnej i Zachodniej Afryki. Wyprodukował pierwszy i trzeci album malijskiej grupy Tinariwen – ‘The Radio Tisdas Sessions’ oraz ‘Aman Iman: Water is Life’.”
WYDAJE SIĘ, ŻE ICH GRA NIE OPIERA SIĘ NA TRADYCYJNEJ MUZYCE ZACHODU…
„Zdecydowanie nie. Mam dość zabawy z tą konwencją. Kondycja rocka nie jest obecnie zbyt dobra. Kiedy Hubert Sumlin i Otis Rush nagrywali swoje elektryczne, osadzone w bluesie gitary, ta muzyka była nie do powstrzymania. Wszystko co wówczas zrobił Otis dla Cobra record było fantastyczne. Ale coś się stało z rockiem, nie wiem co – stał się ciut histeryczny? Może ludzie zbytnio faszerują się chemią? Jeśli rock wywodzi się z country, western swingu, bluesa Delty i Chicago, być może przez jakiś czas trzymał swój kurs. Obecnie przekształcił się jednak w mocno zagraną popową maskaradę. Czy Slasha stać by było na to, by zrobić ‘tribute’ dla Berta Janscha? Pewnie by mógł, ale wiesz, znalazł sobie swój ciepły grajdołek w muzycznym świecie i tam siedzi. No i do czego to wszystko prowadzi?”