Wywiady
Tony Iommi

Ostatnia trasa koncertowa Black Sabbath dobiegła końca. Pożegnanie uhonorowano filmem oraz kolekcjonerskim wydaniem pierwszych ośmiu płyt zespołu. My żegnamy się z Black Sabbath specjalnym wywiadem z Tonym Iommi, legendarnym gitarzystą grupy…

2018-03-01

Czwartego lutego Black Sabbath po raz ostatni zeszli ze sceny po emocjonującym koncercie, który odbył się w ich rodzinnym Birmingham. Ta i wiele innych pięknych scen pojawiły się w specjalnym wydawnictwie zatytułowanym „The End”, które ukazało się na DVD i Blu-ray. Można by pomyśleć, że tej nocy, drogi muzyków się rozeszły. Nic bardziej mylnego. Tony Iommi, Ozzy Osbourne i Geezer Butler spędzili trzy kolejne dni na wspólnym graniu. Zupełnie jak 49 lat temu…

 

„Pomysł na wspólne granie wyszedł właściwie ode mnie” – wspomina Tony Iommi w trakcie naszego spotkania – „Wydawało mi się, że miło będzie zagrać kilka lubianych kawałków, które niekoniecznie graliśmy na co dzień na żywo. Niektóre z nich są śpiewane bardzo wysoko więc Ozzy nie dałby im rady, gdyby miał wykonywać je codziennie, w trakcie trasy koncertowej. Co innego kiedy miała to być jednorazowa akcja. Super, że się udało. Cieszę się jeszcze z jednego powodu: gdyby nie wspólne granie, po ostatnim koncercie po prostu rozeszlibyśmy się do domów.”

Fragmenty tej intymnej sesji nagraniowej, która odbyła się w Angelic Studios w Northamptonshire to kolejny rarytas dla fanów, który pojawił się na „The End”. W nagraniach uczestniczył perkusista Tommy Clufetos, który towarzyszył grupie w ostatniej trasie koncertowej. Muzyk świetnie poradził sobie z takimi utworami jak „Wicked World” czy „The Wizard”, pochodzącymi z debiutanckiej płyty grupy, wydanej w 1969 roku. Zarejestrowana sesja niesie za sobą znacznie więcej niespodzianek, takich jak Ozzy grający na harmonijce czy Iommi i Butler grający na klawiszach. „Nie grałem na pianinie od lat. Jestem pewny, że Geezer również” – śmieje się Tony w trakcie rozmowy z nami – „Nie chciałem tego robić. Kompletnie nic nie pamiętałem. Okazało się jednak, że nie wyszło to tak najgorzej.”

Dość jednak o klawiszach. Jak pewnie możecie się domyślać, umawiając się na wywiad z Tonym liczyliśmy na odrobinę gitarowych mądrości…

Nowy-stary Laney

Na ostatniej trasie sięgnąłem po zupełnie nowy sprzęt. Poszedłem do Laneya i prosto z mostu zapytałem: „Czy jesteście w stanie zrobić dla mnie lepsze i bardziej wytrzymałe wersje wzmacniaczy, na których grałem na początku naszej kariery?” Przemyśleli temat i z racji na duże koszty produkcji, finalnie wypuścili tylko kilka egzemplarzy. Nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo angażujące zadanie im powierzyłem. Grupa konstruktorów odpowiedzialnych za moje wzmacniacze nigdy w życiu nie widziała oryginałów. Ekipa była po prostu za młoda. Musieli zapoznać się z każdą częścią. To było naprawdę ogromne przedsięwzięcie i mnóstwo mrówczej pracy. Ale w końcu udało się zbudować wzmacniacze, o które mi chodziło, za co jestem im bardzo wdzięczny. Powstało tylko 10 sztuk tego modelu. Oczywiście nie wykorzystałem wszystkich. Pete Cornish zbudował dla mnie zupełnie nowy pedalboard, który musiał być kompatybilny z nowym sprzętem. Ten z którym ostatnio pracowałem nie współgrał z dwoma jednocześnie uruchomionymi wzmacniaczami. Chciałem też, żeby wszystko było tak proste jak kiedyś. Nie chciałem kombinować z korektorem graficznym i tak dalej. Wszystko miało działać od razu po wpięciu gitary w rig.

Brzmienie

Przede wszystkim, miało być mięsiście. Po pierwszych próbach musiałem pójść na pewien kompromis. To nie jest najlepsze brzmienie do grania solówek, ale w akordach i graniu riffów sprawdza się świetnie. Próbowałem więc znaleźć sound, który będzie pasował do obu tych sytuacji. W idealnych warunkach zawsze dodaję trochę więcej przesteru na solówkach. Chodzi o nieco bardziej drapieżne brzmienie. Na szczęście w przypadku tych wzmacniaczy zabieg się udał i naprawdę je polubiłem. Nie używaliśmy zbyt wielu efektów. W moim pedalboardzie znalazły się tylko wah-wah, chorus i delay.

Misja Ricka

Brzmienie muzyki rejestrowanej analogowo daje niepowtarzalne ciepło. Producenci często próbują odtworzyć je cyfrowo, ale ma to zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Problem z analogowym nagrywaniem polega na tym, że chcąc wprowadzać poprawki musisz ciąć taśmę. W dzisiejszych czasach wystarczy wcisnąć kilka przycisków w DAW i gotowe. Na naszej ostatniej płycie Rick Rubin chciał uzyskać brzmienie z czasów kiedy zaczynaliśmy. Trudno jednak znaleźć oryginalne, 50-letnie wzmacniacze. Kiedy przyjechaliśmy do studia, znalazłem tam masę starego sprzętu. Spytałem więc naszego inżyniera dźwięku, czy Rick zamówił to wszystko i jeśli tak, to w jakim celu. Wszystkie te stare Marshalle i ze trzy Laneye Klipp, których nigdy nie używałem, ale on najwyraźniej pomyślał inaczej. Stwierdziłem, że ten sprzęt nie jest nam potrzebny, ale Rick przekonał mnie, żebym dał mu szansę. Niestety, ich brzmienie w ogóle mi nie podeszło. Jak widać „vintage” wcale nie musi równać się dobremu brzmieniu. Musieliśmy więc ustalić, czego tak naprawdę szukamy. Rick zadzwonił nawet do gościa twierdzącego, że wie jak odtworzyć moje brzmienie z tamtych czasów. Nie byłem zachwycony, bo przecież to ja stałem za dźwiękami z tamtych czasów. Dlaczego ktoś inny miałby wiedzieć lepiej ode mnie jak uzyskać moje brzmienie?! W końcu stanęło na moim własnym wzmacniaczu, który sam zaprojektowałem (TI 100). I serio: szkoda, że nie miałem takiego sprzętu wtedy, kiedy zaczynaliśmy…

Nigdy się nie poddawaj!

Myślę, że od zawsze musieliśmy się z tym mierzyć. To spotykało nas od początku kariery Black Sabbath. Z producentami również nie było łatwo. Pamiętam kiedy pierwszy raz zagraliśmy w Londynie. Koncert w Speakeasy był czymś czego nie przeżyliśmy nigdy wcześniej, a gość z wytwórni podszedł do nas i stwierdził, że brzmimy jak gówno. Ludziom zawsze trudno było się do nas przekonać. Ale brnęliśmy w to dalej i w końcu znaleźliśmy „to coś”, co spodobało się słuchaczom. Wtedy, Phonogram zaangażował do pracy z nami Rodgera Baina, który był u nich nowy. Mam wrażenie, że byliśmy dla niego czymś w rodzaju projektu testowego. Nie mieliśmy pojęcia o nagrywaniu. Po prostu przychodziliśmy do studia i graliśmy. Pierwsza płyta zarejestrowana była jak koncert. W tamtym okresie nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby zarejestrować materiał. Zawsze mieliśmy pod górkę, ale to nas umacniało i sprawiało, że jeszcze bardziej wierzyliśmy w naszą muzykę. Po prostu pracowaliśmy jeszcze ciężej, żeby osiągnąć nasz cel.

Techniczna ekstaza

Firmy do których przychodziłem z moimi pomysłami na początku naszej kariery traktowały mnie jak szaleńca. Niestety nie miałem wtedy takich możliwości jak teraz. Kiedy mówiłem, że chcę 24-progową gitarę odpowiadali, że to bez sensu. Postanowiłem więc zostawić swoje pieniądze w John Birch Guitars w Birmingham i właśnie tam powstała dokładnie taka gitara jakiej potrzebowałem. John był dla mnie kimś w rodzaju szalonego naukowca, który zgodził się wprowadzić w życie mój misterny plan, a ja w końcu mogłem dosięgnąć do najwyższej oktawy. Takie rozwiązanie świetnie sprawdziło się w naszej muzyce i zapoczątkowało zupełnie nowy trend w świecie gitar. Niestety, mimo tego, spotykałem się z kolejnymi problemami. Kiedy chciałem mieć cienkie struny odpowiadano mi, że nie zrobią takich, bo cienkich strun nikt nie kupi. Więc znowu musiałem radzić sobie sam, korzystając przez jakiś czas ze strun od banjo. Dopiero walijska firma Picato stworzyła dla mnie produkt o jaki mi chodziło i to były chyba pierwsze tego typu struny na rynku.

Jak Hank Marvin

We wczesnych latach 60. jedynym zespołem, który naprawdę do mnie przemawiał był The Shadows. Bardzo podobała mi się idea instrumentalnego rock’n’rolla, który miał w sobie coś demonicznego. Czuło się to coś w utworach takich jak np. „Frightened City”. Bardzo lubiłem ich muzykę, a także brzmienie gitar. Kiedy spotykaliśmy się z Billem, graliśmy ich kawałki. Zdarzało nam się również łączyć rock’n’roll z muzyką w stylu Cliffa Richarda. Zależało nam na tym, żeby nasze brzmienie było bardziej surowe, dlatego poszedłem bardziej w blues i jazz. To stamtąd wywodzi się muzyka, którą gramy do dziś. Nigdy nie zaliczyłbym tego co robiliśmy na początku do heavy metalu. Po tym jak wszyscy wrzucali nas do tej szufladki, po prostu się poddałem: „Ok, gramy heavy metal, nazywajcie to sobie jak chcecie”. Dla mnie, to był zawsze heavy rock.

Chemia

Geezer jest niezastąpiony. Jego obecność w zespole jest niezwykle ważna. Zawsze podąża za tym co gram i wie w jakim kierunku zmierzam. Nigdy nie miałem wątpliwości, że Geezer mógłby zagrać coś nie tak. Myślę, że mało jest na świecie takich basistów. Bardzo irytowało mnie to w latach 80., bo wszystko rozchodziło się wtedy o jakieś dziwne kreacje. Goście z tamtych czasów, którzy dusili przez cały utwór tylko jedną strunę, to dla mnie zaprzeczenie tego kim jest basista w zespole. Geezer zawsze przychodził do nas ze świetnymi, melodyjnymi partiami. Zawsze udawało nam się wydobywać z siebie to co najlepsze. Być może wynikało to z tego, że żaden z nas nie był wybitnym muzykiem. W zespole jakoś to działało: nie byliśmy dobrzy technicznie, ale wspólne granie dawało nam radość. Razem tworzyliśmy brzmienie i proste riffy, które podobały się i nam, i naszym słuchaczom. Grałem z wieloma muzykami o wybitnej technice i wyniosłem z tego ważną lekcję: „To że jesteś dobry, nie oznacza automatycznie, że zagrasz naszą muzykę tak jak trzeba”. Świetni muzycy potrafili polec na takich utworach jak „War Pigs” albo „Black Sabbath”. Po prostu brakowało im odpowiedniego feelingu. Znałem wielu perkusistów, którzy twierdzili, że znają nasze wszystkie kawałki, a potem okazywało się, że odgrywali je jak automat, kompletnie bez emocji. To otworzyło mi oczy, że nasza muzyka tylko pozornie jest prosta.

Szatańska harfa

Lubiłem eksperymentować i zawsze szukałem rozwiązań, które były nieco inne od naszych poprzednich dokonań. Tak było w przypadku instrumentalnego kawałka „Laguna Sunrise” z Vol 4 albo „Supertzsar” z Sabotage. Na początku słyszałem, że nie mogę umieszczać takich kawałków wśród naszych ciężkich kompozycji. Niby dlaczego? I konsekwentnie robiłem swoje. Miałem w domu harfę na której właściwie nie umiałem zagrać niczego poza kilkoma dźwiękami. Stworzyłem więc prosty riff i postanowiłem spróbować to nagrać. Chóry dograłem na melotronie i tak powstał utwór „Supertzsar”. Puściłem to chłopakom, którzy zgodnie stwierdzili, że ta kompozycja bardzo im się podoba. Musieliśmy jednak popracować nad właściwym brzmieniem. Zaprosiliśmy do współpracy chór i profesjonalnego harfistę. Gość zapytał mnie co ma zagrać, a ja zawstydzony zanuciłem mu mój riff, po czym stwierdziłem, żeby zaimprowizował coś, co jego zdaniem będzie pasowało. To znowu był jeden wielki eksperyment. Po dziś dzień muzycy metodą prób i błędów szukają swojego brzmienia. A to wszystko wymaga dużych nakładów czasu i pracy…

Coś mi tu nie gra…

Kiedy zaczynaliśmy, wszystkie riffy i pomysły trzeba było zapamiętywać. Później pojawiła się możliwość nagrywania, na takim wielkim, ciężkim szpulowcu. Pozwalało to lepiej utrwalić poszczególne riffy. Zwykle następnego dnia przychodziliśmy na kolejną próbę i pierwsze pytanie brzmiało: „Czy wszyscy pamiętają to co graliśmy wczoraj?”. Czasami się udawało, a czasami graliśmy coś zupełnie innego. Właśnie dlatego nagrywanie swoich pomysłów jest takie ważne. Czasami zmiana drobnego detalu sprawia, że piosenka brzmi kompletnie inaczej. Nawet odmienny sposób podciągnięcia struny potrafi sporo namieszać. Żeby wgryźć się w odpowiedni feeling trzeba w nieskończoność powtarzać dany riff. Każdy dźwięk przytrzymany nieco dłużej może zmienić charakter granego kawałka. Sam wiele razy łapałem się na tym, że coś mi nie pasowało w jakimś kolejnym wykonaniu tej samej kompozycji. Na szczęście odkąd nagrywam próby, zawsze mogę wrócić do tego co zarejestrowaliśmy w przeszłości i dokładnie odtworzyć dany klimat.

Muzyka otwiera duszę

To sposób na wyrażanie siebie. W dzisiejszych czasach nie śpię już co prawda z gitarą, ale uwierzcie lub nie, zdarzało mi się to w przeszłości. Gra na instrumencie zawsze była dla mnie niezwykle ważna, bo dzięki niej mogłem uzewnętrzniać swoje uczucia. Żadne inne środki wyrazu nie mogły mi tego zapewnić. Możliwość pisania muzyki i gra na instrumencie pozwala uwolnić „to coś”. Myślę, że gitara wiele mnie nauczyła. W dzisiejszych czasach, gram kiedy czuję, że to ten odpowiedni moment. Niestety, ostatnio tyle się dzieje, że gra na gitarze to ostatnie na co mam czas. Ale kiedy już sięgam po instrument, wciąż sprawia mi to naprawdę wiele radości. Jestem też samo szczęśliwy kiedy spotykam się z zespołem i wymieniamy pomysły na riffy i nowe piosenki. Lubię komponować w domu - wtedy czuję, że jestem w swoim żywiole.