Wywiady
Máté Bodor (Alestorm)

Poczucie humoru i dystans do życia to dwie podstawowe cechy muzyki szkockiej grupy Alestorm – jednego z najważniejszych zespołów nurtu folk metal.

Wojtek Wytrążek
2018-02-22

Pochodzący z Węgier Máté Bodor gra w nim od dwóch lat i przez ten czas zdążył zyskać uznanie i sympatię szerokiego grona publiczności. Rozpoznawalność w muzycznym świecie zapewniła mu znakomita technika gry i melodyjne solówki.

Wojtek Wytrążek: Zacznijmy tradycyjnie, czyli od początku Twojej gitarowej pasji.

Máté Bodor: Gdy miałem 12 lat w mojej szkole grał zespół wykonujący covery, jak np. „We Will Rock You”. Zapytałem mamę czy zna grupę Queen i okazało się, że była na ich koncercie w 1986 r. w Budapeszcie, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Dała mi kasetę VHS z nagraniem tego koncertu, a ja znalazłem ją wśród publiczności. Wtedy też pierwszy raz zobaczyłem jak wygląda prawdziwy koncert – to było niesamowite, światła, dym, Brian May grający solo i facet biegający za nim z kablem… Chciałem być jak on – oczywiście mam na myśli Briana. Znajomy pokazał mi pierwsze akordy i podarował mi pierwszą gitarę. To było jakieś akustyczne pudło, którego nazwy nawet nie pamiętam – grałem na niej pół roku.

Moją pierwszą gitarą elektryczną była Yamaha. Mieszkałem wtedy z rodzicami w Niemczech, wybraliśmy się do sklepu muzycznego – największego jaki widziałem; wszędzie były gitary, a ja nie wiedziałem od czego zacząć. Sprzedawca polecił mi zestaw składający się z gitary oraz małego wzmacniacza z trzema gałkami i włącznikiem przesteru – całość kosztowała jakieś 300 Euro. To był fajny zestaw dla dzieciaka, grałem na nim jakieś 2-3 lata. Później chciałem mieć poważniejszy sprzęt, ale byłem nastolatkiem z niezamożnej rodziny. Mama znalazła ogłoszenie o konkursie gitarowym w naszym mieście, w którym główną nagrodą była kopia gitary Music Man. Było 10 uczestników w różnym wieku, jeden gość był po trzydziestce i grał od 16 lat, ja dopiero od 3. On zajął drugie miejsce, a ja zwyciężyłem i przez następnych 8 lat grałem na gitarze wygranej w tym konkursie – zaliczyłem z nią nawet pierwsze trasy.

Czy zawsze chciałeś być muzykiem?

Miałem różne pomysły na przyszłość, np. myślałem o byciu biologiem morskim, ale zorientowałem się, że trzeba się dużo uczyć. Chciałem być mistrzem deskorolki, ale wiedziałem, że mogę się połamać wykonując jakieś zwariowane popisy. Muzyka była bezpieczna – mogłem siedzieć, grać i nic mi nie zagrażało, a to zajęcie było dla mnie jak sport – by grać coraz szybciej i lepiej trzeba wciąż trenować. Wymyślałem sobie różne ćwiczenia na coraz większej ilości strun i sprawdzałem ile razy jestem w stanie je powtórzyć, by być lepszym. Sporo eksperymentowałem i przez chwilę wydawało mi się, że wynalazłem tapping, póki mój kolega gitarzysta nie wytłumaczył mi, że tak to się nazywa i już dawno grał w ten sposób Eddie Van Halen.

Na początku wszystko rozwijało się powoli. W moim pierwszym zespole perkusista grał na kubłach po farbie, mikrofon wokalowy zwisał z sufitu, mieliśmy nawet dwie własne kompozycje. Później trafiłem na innych muzyków, poszedłem do ich sali z piecykiem w plecaku, a tam już wszystko było prawdziwe – przede wszystkim sekcja rytmiczna z prawdziwą perkusją. Kiedy zagrałem z nimi „Smoke on the Water”, wiedziałem, że właśnie to chcę robić w życiu. Pierwszy raz wystąpiłem przed publicznością w 2005 r. mając 15 lat – wykon był okropny, choć nie wszyscy to zauważyli. Wiedzieliśmy, że kiedyś się uda. Zaczęliśmy się wymieniać przegrywanymi płytami, poznawać różne rzeczy – kapele bluesowe, AC/DC, potem trafiłem na Children of Bodom z szalonymi solówkami. Ćwiczyłem całymi dniami i zbierałem pieniądze na płytę Yngwie Malmsteena. Pamiętam jak w końcu poszedłem do sklepu i nie wiedziałem który jego album wybrać. Sprzedawca puścił mi najnowszy – ten shred mnie powalił. Przez następny rok nie słuchałem niczego innego – musiałem opanować wszystkie solówki.

Bardzo dużo czasu spędzałeś na ćwiczeniu. Nie straciłeś kontaktu z otoczeniem?

Właściwie cały czas od powrotu ze szkoły do położenia się spać. Nie myślałem, że coś może być niemożliwe – trzeba było po prostu wystarczająco długo to ćwiczyć. Miałem dwóch przyjaciół i przekonałem ich, by za drobną opłatą pobierali u mnie lekcje gitary, wszak wiedza kosztuje. Z czasem pojawił się YouTube, dowiedziałem się więcej o muzyce, zmieniały się moje inspiracje, grałem z różnymi zespołami – różny repertuar i w różnorodnych miejscach, co też dało sporo doświadczenia. To dość dziwna podróż, ale niczego bym nie zmienił.

Skoro o podróżach mowa – przyjechałeś z procesorem Fractal w walizce. Czy używasz go także na koncertach?

Nie mam żadnego wzmacniacza czy kolumn – używam wyłącznie Fractala AX8 w wersji podłogowej. Wybrałem go, bo jest mały i mogę go wziąć do samolotu, pociągu czy samochodu razem z gitarą, ewentualnie dwiema, by mieć zapas. Mam jeszcze zestaw bezprzewodowy i słuchawki Shure SE535. To cały mój backline. Im więcej sprzętu, tym więcej rzeczy może się zepsuć, a ja nie jestem mistrzem świata jeśli chodzi o sprawy sprzętowe. Lubię jak coś działa i jeśli działa – nie dotykam. Różnie też bywa z transportem, więc kiedy przyjeżdżam na koncert czy warsztaty pół godziny przed rozpoczęciem, podpinam tylko parę kabli i jestem gotowy do gry. Mam dokładnie te same brzmienia, których użyłem na płycie Alestorm, to np. symulacja wzmacniacza Peavey 5150 i kolumny Mesa, a do bardziej kremowej barwy dźwięk Soldano.

Grasz na gitarach Ibanez – za co je cenisz?

Jako młody chłopak wpadając po szkole do sklepu muzycznego sprawdzałem różne gitary, ale zawsze pociągało mnie brzmienie i wygoda gry na Ibanezie. Moje dłonie nie są nadzwyczajnie duże i z tego względu bardzo pasują mi ich gryfy. Nawet jeśli gram akordy szyjka jest dość wysoko a lewa dłoń i przedramię są ustawione prosto w dół – dlatego nie potrzebuję grubego gryfu. Obecnie moją ulubioną gitarą, na której gram w Alestorm jest Ibanez RG652AHM z kompletem strun D’Addario 12-60 w stroju C – to moim zdaniem najlepsze wyjście, gdy chce się grać ciężko, ale z jasną górą. Kolejna gitara to siedmiostrunowy Ibanez RGIT- 27FE o konstrukcji neck-thru z przetwornikami EMG. Stroję ją w drop Ab i używałem jej w drugim zespole Leander Kills. Obecnie już w nim nie gram, ale jestem zaangażowany jako kompozytor. Ludzie chcą teraz słuchać pierdzącego brzmienia djent, więc do takich rzeczy przydaje się pitch shifter transponujący gitarę strojoną w Ab, aż do Eb, czyli w sumie oktawę i jeden półton niżej od standardowego stroju gitary.

Masz dziś ze sobą jeszcze jeden instrument – domyślam się, że związany z jakimś szczególnym zastosowaniem.

To Ibanez RGDIX6 – ma jesionowo- mahoniowy korpus, top z wzorzystej topoli i klonowy gryf z hebanową podstrunnicą. Stroję ją w drop C – według mnie najlepszym stroju do klimatów metalcore – jest on jednocześnie jasny i mocny w dole, dźwięk jest agresywny, ale nie brzmi zbyt nisko. Używam tej gitary w trzecim zespole – All But One. To stosunkowo nowy projekt, który zacząłem na przełomie 2013 i 2014 roku. Jest dla mnie bardzo ważny, bo to pierwsze piosenki, które napisałem i sam byłem w stanie ich słuchać. Zaprezentowałem je przyjaciołom, którzy zachęcili mnie, by coś z nimi robić dalej. Nie zaczęło się od założenia zespołu, to nie miało być nic specjalnego – po prostu chciałem sprawdzić, czy umiem pisać piosenki. Początek był trudny, bo poskładanie jednego utworu zajmowało mi miesiąc. Musiałem się przekonać, co jestem w stanie napisać, z czasem zaczęło iść łatwiej. Mój przyjaciel Péter Lerch posłuchał ich i zaproponował żebyśmy sformowali zespół. Zaprosiliśmy wokalistę, z którym studiowałem w Londynie – Joe Carter-Hawkins dołączył do nas bez wahania po przesłuchaniu czterech utworów demo. Na perkusji gra Christian Bass z Niemiec. Ponieważ część repertuaru była trudna do zagrania na jednej gitarze, potrzebowałem drugiego gitarzysty. Komponując nie myślałem o zespole, a bardziej o płycie i stąd wynikła taka potrzeba. Dołączył do nas Karoly Alapi, który choć ma węgierskie imię, nie mówi po węgiersku i na stałe mieszka w Belgii. Tak powstał zespół, w kwietniu 2017 r. wydaliśmy album, na jesieni mamy trasę po Węgrzech i Austrii. Grałem w różnych zespołach wywodzących się ze wspólnego korzenia metalu. Każdy z nich dał mi inne doświadczenie, chociażby pod względem techniki.

Co w sensie techniki gry było dla Ciebie najtrudniejsze do opanowania?

Sweep. Nie miałem dobrego nauczyciela, który by to prawidłowo wytłumaczył. Ten, który mnie uczył przez jakiś czas pokazywał różne ćwiczenia, ale lekcje w dużej mierze sprowadzały się do słuchania jego narzekań, jakie życie jest beznadziejne i dlaczego nie jest gwiazdą rocka, chociaż powinien być. Najpierw nauczyłem się mechanicznie dwóch sweepów mając rozpisane schematy akordów C-dur i c-moll. Najtrudniejsze okazało się opanowanie kostkowania wszystkich dźwięków w jednym kierunku. Doszedłem do wniosku, że łatwiej będzie zagrać część dźwięków legato, a skoro to działa to dlaczego nie miałbym grać w ten sposób? Teraz nie mam już z tym problemów, ale wtedy musiałem poświęcić dużo czasu, by osiągnąć biegłość w tego typu arpeggiach. Z kolei granie ich samym tappingiem, co dla wielu gitarzystów stanowi problem, dla mnie jest łatwe.

Czy podczas komponowania myślisz o skalach i interwałach?

Nie zawsze, zależy jaka jest piosenka. Kiedy pracuję nad solówką, wkładam w to uczucie i bardziej improwizuję i jeśli coś się dzieje – zostawiam to w utworze. Jeśli coś nie wychodzi, zaczynam analizować harmonię, ale jednak bardziej polegam na instynkcie niż na wiedzy, bo uważam, że opieranie się na tym drugim może za bardzo komplikować sytuację i wtedy wychodzi bardziej teoretyczny utwór. Czasem piosenka jest taka, że trudno do niej dopisać dobrą solówkę i kiedy nie ma wielu zmian akordów, muszę trochę powalczyć, by była interesująca. Czasem podpieram się Guitar Pro, wrzucam akordy i sprawdzam, co mogę zrobić zaczynając od prymy, tercji albo kwinty akordu. Myślę, że doszedłem do miejsca, w którym moje solówki są w jakiś sposób rozpoznawalne. Zawsze staram się, by solo było jednocześnie melodyjne i trochę szalone. Uważam, że warto pamiętać, że gramy muzykę, a nie uczestniczymy w zawodach sportowych – dlatego zależy mi na tym, by grać jak najbardziej melodyjnie, odpowiednio dobierając rzeczy, które sprawiają, że jest to nieco bardziej skomplikowane.

Chyba każdy muzyk porównuje się z innymi – czy miewasz z tego powodu chwile zwątpienia?

Codziennie (śmiech). Tak poważniej, to kiedy miałem 19 lat dostałem się na studia muzyczne w Londynie i musiałem poradzić sobie sam, a wcześniej cały czas mieszkałem z mamą. Do tego byłem wśród muzyków, którzy świetnie grali i każdy w czymś się specjalizował – ja praktycznie byłem samoukiem. To było frustrujące gdy nie widziałem własnych postępów, a zauważałem tylko osiągnięcia innych. Do tego wszyscy mi powtarzali w stylu: dlaczego zajmujesz się metalem, skoro nie można z tego wyżyć? Trzeba mieć szczęście, by utrzymać się jako muzyk, a w przypadku muzyki metalowej jest to jeszcze trudniejsze. Złapałem doła, bo wydawało mi się, że mając 20 lat będę jeździł w trasy, a tymczasem nic z tego nie wychodziło, w dodatku byłem spłukany. Zacząłem pracować w McDonald’s i utrzymywałem się w ten sposób przez trzy lata. Z czasem dołączyłem do zespołu, graliśmy koncerty, np. w Szwecji dla 6000 osób, a następnego dnia w Londynie smażyłem frytki.

To spory rozrzut, w Londynie pod względem muzycznym chyba też się nieco bliżej zaznajomiłeś z różnymi klimatami.

Poszedłem na studia gitarowe będąc ukierunkowanym przede wszystkim na metal, ale ucząc się w poznałem podstawy i historię muzyki rozrywkowej – blues, country, Motown… To poszerza horyzonty, może gdybym to połączył, byłbym pierwszym gitarzystą country-metalowym grającym ciężkie riffy techniką chicken picking. Oczywiście podstawą jest blues, znam skale i zagrywki bluesowe, ale nie używam ich w swojej muzyce. Musiałem to wszystko zaliczyć, by zdać egzaminy. Cztery lata grałem na pianinie. Właściwie mogę powiedzieć, że uczono mnie fortepianu, ale ja sam go nie studiowałem – ćwiczyłem tylko tyle, ile trzeba było, by zdać egzamin. Nie miałem za bardzo czasu, by się tym zajmować, nie miałem też porządnego instrumentu, jak współczesne pianina cyfrowe, a stukanie w keyboard to nie to samo co granie na instrumencie z ważonymi klawiszami. Chciałbym umieć lepiej grać na fortepianie i mieć w domu porządny instrument, ale nie ma to za bardzo sensu, bo mnie tam prawie nie ma. Opanowanie innego instrumentu daje inne podejście do muzyki, nawet w sensie jej słuchania. Fortepian też jest dobry do nauki harmonii, bo można zupełnie niezależnie dwiema rękami grać akordy i melodię – na gitarze nie jest to takie proste. Grałem też na instrumentach perkusyjnych, jak np. bongosy.

Czego słuchasz?

To zmienia się co trzy dni. Używam Spotify i słucham różnych rzeczy, nie tylko metalu, a kiedy jestem w domu, zwykle leci jakiś chillout. Gdy mi się coś spodoba, słucham całego albumu przez parę dni, a potem szukam następnych ciekawych rzeczy. Byłem na koncertach swoich ulubionych zespołów i właściwie jedyny zespół, którego nie słyszałem na żywo, a chciałbym to Queen – najważniejsza dla mnie grupa. Często też wracam do starych płyt, od których zaczynałem rozwijanie swojej pasji.

Co czujesz przed wejściem na scenę i co wtedy robisz?

Czasem to stresująca sytuacja, zależy jaki koncert gramy. W tym roku zagraliśmy ponad 50 koncertów i zaliczyliśmy trasę po USA występując co wieczór, więc po paru dniach mogło to sprawiać wrażenie rutyny. Oczywiście móc grać to rzecz wspaniała i zawsze jest to pewna niespodzianka. Stres z czasem znika, a w jego miejsce pojawia się ekscytacja. Ta razem z największym napięciem była w Belgii gdzie graliśmy na dużym festiwalu przed publicznością rzędu 50 000 osób. Teraz, kiedy mam dobrze opanowany program, wszystko idzie łatwo i nie martwię się o samo granie. Stroną techniczną zajmują się profesjonaliści, więc nawet jeśli coś idzie nie tak, jak powinno, szybko to naprawiają. Kiedyś bałem się zerwania strun, ale to się nigdy nie zdarzyło, bo gram dość lekko. Mamy świetną ekipę, dobrze znamy repertuar, więc właściwie nie ma się o co martwić. Stres pojawia się gdy gramy jakiś utwór po raz pierwszy i bez próby. W sumie teraz bardziej stresują mnie warsztaty, bo to coś zupełnie innego niż koncert – tam jestem gwiazdą na scenie, tu siedzę z gitarą i nie wiem co ludzie o mnie myślą. Przed koncertem zawsze staram się znaleźć około pół godziny na rozgrzewkę, choć oczywiście nie zawsze jest to możliwe.

Wolisz duże czy małe koncerty?

To zależy od miejsca i atmosfery. Bardziej lubię koncerty klubowe – są bardziej intymne, niż występy na dużych scenach gdzie ludzie są daleko, oddzieleni linią ochrony. Czasem nawet nie widzę gdzie się kończy publiczność, wtedy właściwie już nie ma różnicy czy jest 10 czy 50 tysięcy osób. Miło jest grać w miejscu gdzie mogę każdemu spojrzeć w oczy, niż tylko widzieć głowy, choć oczywiście występ przed wielką publicznością to nieprawdopodobne przeżycie – szczególnie gdy ludzie znają słowa i śpiewają razem z nami.

Czasem nawet szczekają. Skąd pomysł na szczekanie zamiast wokalu?

Jakieś dwa lata temu mieliśmy soundcheck – było pusto, padał deszcz i tylko pies pałętał się w okolicach sceny. Klawiszowiec włączył sampla ze szczekaniem i się do niego w ten sposób odezwał. Potem pomyśleliśmy, żeby dla żartu nagrać to zamiast wokalu, co ciekawe producent się na to zgodził, miał tylko drobną uwagę co do proporcji głosu prowadzącego i drugoplanowych.

Ktoś czytając ten wywiad może powiedzieć – Máté to szczęściarz, gra w zawodowym zespole, a mi nic sensownego na gitarze nie wychodzi. Co zrobić, by wychodziło?

Jeśli mnie coś nie wychodzi, zmieniam gitarę albo brzmienie. Zbytnie komplikowanie też nie pomaga, więc czasem dobrze jest trzymać się prostych rzeczy. Komponując materiał warto mieć na uwadze koncerty i możliwość wykonania utworów na żywo, bo może się okazać, że coś, co jest zarejestrowane na płycie może być bardzo trudne do zagrania na żywo. Mieliśmy też różne sytuacje związane z nagrywaniem i kręceniem teledysków – niekiedy praca w stresie, pod presją czasu może dać dobre rezultaty. Kolejna rzecz to wyzywanie samego siebie na pojedynek, w sensie motywowania się do pracy nad techniką, nad brzmieniem, utworami, szczególnie jeżeli nie czujesz się zbyt pewny siebie. W tej sytuacji – próbuj! Graj dla ludzi, zamknij oczy i skup się na muzyce.

Z tego wynika, że to nie jest tylko kwestia samej muzyki, ale w ogóle podejścia do życia.

Trzeba mieć dystans do życia, bo jednego dnia grasz na scenie, a drugiego podajesz ludziom frytki i nikt nie wie, że jesteś muzykiem. Nic nowego – trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć, wiedząc czego się chce. Wiedziałem co chcę robić i to pomogło mi przetrwać trudny czas. Czym innym jest siedzenie w domu na garnuszku rodziców, kiedy wszystko masz podstawione pod nos, potem trzeba się przyzwyczaić do zmiany nastawienia i próbować z całych sił wykorzystywać szanse jakie się pojawiają, przede wszystkim być miłym dla ludzi, a wtedy nie będzie źle. Tego się do tej pory nauczyłem – być dobrym człowiekiem, a wtedy będą się dziać dobre rzeczy.