Mateusz Głombica, znany też jako Lincoln, znajduje się u progu swojej gitarowej kariery. Zainspirowany nagraniami Johna Petrucciego i lekcjami u Tomasza Andrzejewskiego stawia pierwsze kroki w tworzeniu własnych gitarowych aranży.
Niedawno ukazał się autorski utwór Mateusza zatytułowany "Fire Power", który dowodzi, że gitarzysta owe kroki stawia odważnie i wirtuozersko. Poznajmy go!
Konrad Sebastian Morawski: Skąd się wzięło Twoje zainteresowanie gitarą?
Mateusz Głombica: Moja przygoda z muzyką rozpoczęła się w wieku siedmiu lat, gdy na komunię dostałem keyboarda. Rodzice zapisali mnie na zajęcia do ogniska muzycznego, do którego uczęszczałem przez całą podstawówkę. Gitarę odkryłem, mając trzynaście lat. W domu babci znalazłem na strychu starego Defila. Poprosiłem kuzyna, by pokazał mi kilka chwytów. W międzyczasie wpadła mi w ręce płyta z symfoniczną Metallicą... to było to! Po kilku miesiącach męczarni na Defilu, gdzie akcja strun oscylowała ponad 1 cm, rodzice sprezentowali mi akustyczną gitarę „z prawdziwego zdarzenia” - Dean Markley. Mam ją do dziś i zdarza mi się na niej nagrywać. Została użyta między innymi do nagrania „Fire Power”.
Jaka jest Twoja przeszłość muzyczna?
Moja formalna edukacja muzyczna zakończyła się na trzynastym roku życia w ognisku. Szkolne czasy spędziłem zamknięty w swoim pokoju, próbując wykonywać ćwiczenia z Rock Discipline Johna Petrucci, co wcale nie było proste, gdyż dysponowałem jedynie gitarą akustyczną. Gdy poszedłem na studia, muzyka poszła w odstawkę. Wybrałem studiowanie matematyki na politechnice. Dziś się śmieję, że gdy większość kolegów, znajomych muzyków, pilnie uczyła się na studiach czy w szkołach muzycznych ogrywając skale, ja liczyłem całki i rozwiązywałem równania. Po latach odkryłem, że od matematyki do muzyki jest bardzo blisko i analityczna wiedza oraz podejście, którego nauczyły mnie studia techniczne bardzo pomaga w muzykowaniu.
Co było dalej?
Pod koniec studiów nabyłem pierwszego używanego Ibaneza (model 2570 VSL z 2005 roku). Chwilę potem trafiłem do progresywno–gotycko-metalowej grupy Hegemony, w której zbierałem doświadczenie, koncertując przez niecałe dwa lata. Później poznałem Grześka „Szamana” Żygonia (Symetria, Ziemia Zakazana). Rozpoczęliśmy współpracę, której owocem był singiel „Resztki wiary” Z przyczyn niezależnych od nas, planowane koncerty nie doszły do skutku. W chwili obecnej, oprócz solowej działalności, współpracuję z popową grupą Coast Patrol, będąc technicznym i grając czasem koncerty.
Jacy gitarzyści Cię inspirują?
Nie będę oryginalny. W dzieciństwie byli to panowie z Metalliki. Później klasyka: Vai, Satriani, Malmsteen. Od nich chyba każdy młody gitarzysta zaczynał. Dziś są to całe tabuny gitarzystów z całego świata, nie chcę wymieniać, żeby przypadkiem nikogo nie pominąć. Gitarzystą, do którego zawsze wracam, jest John Petrucci.
A Polacy?
Jako dorosły człowiek wybrałem się do Tomka Andrzejewskiego, by dowiedzieć się czegoś więcej. To był przełomowy okres dla mojego rozwoju muzycznego, który trwał nieco ponad rok. Tomek otworzył mi uszy na muzykę, ukazał aspekty, których wcześniej nie dostrzegałem, przekazał wiele świetnych patentów, nauczył jak się uczyć. Sam jestem belfrem i wiem, że najlepszy nauczyciel to taki, który pokaże ci, gdzie patrzeć, ale nie powie, co widzieć. Tomku, dzięki wielkie.
Jaka jest historia "Fire Power"?
Cały 2017 rok poświęciłem na rozwój mojej solowej działalności. Zaczynałem od nagrania kilku autorskich utworów („Waterfall”, „Silver Star”, „Something Strange”). Z każdym numerem rósł apetyt nie tylko na komponowanie, ale i na produkcję. We wrześniu 2017 roku ukończyłem adaptację akustyczną pokoju, skompletowałem niezbędny sprzęt i od tamtego czasu nie tylko komponuję, ale samodzielnie nagrywam wszystkie partie, miksuję i produkuję swój materiał. Mam już sporo gotowych numerów. Pracuję nad następnymi. „Fire Power” to pierwszy, którym chciałem się podzielić.
Jakich modeli gitar i efektów używasz?
Z gitar Ibanezy: Prestige 2570 Vsl, mocno zmodyfikowany przeze mnie 7-strunowy model oparty na egzemplarzu Komrad oraz basowy SR605. Jest też Fender Telecaster, cyfrowe pianino, paczki, wzmacniacze (rotacja jest spora) i cała masa studyjnych gratów. Z efektami jest różnie, w zależności, czego potrzebuję. Nie przywiązuję wagi do nazw. Staram się słuchać uszami, a nie oczami. Jeżeli coś działa zgodnie z moimi oczekiwaniami, to tego używam, niezależnie czy jest to budżetowa kostka, czy butikowy wzmacniacz.
https://www.facebook.com/MateuszLincoln
Rozmawiał: Konrad Sebastian Morawski
konrad.morawski@wp.pl