Piotr Aleksandrowicz (Raalya)
Wywiady
2010-02-16
Naszym rozmówcą jest Piotr Aleksandrowicz, gitarzysta tria Raalya, które już od trzech lat współpracuje z Gabą Kulką zarówno na scenie, jak i w studiu.
Jak w autobiografii: urodziłem się i...
...i zacząłem grać na gitarze. Tak pod koniec podstawówki. To była chyba 7 czy 8 klasa, już dokładnie nie pamiętam. Fascynowałem się wtedy głównie muzyką metalową.
Widzę, że szybko przechodzimy do rzeczy. A dalsza edukacja? Muzyczna?
Na początku nie, ale był za to ogólniak w Kozienicach. W tamtym okresie zaczęło się granie w pierwszych zespołach. Od słuchania metalu przeszedłem do punka. Zagrałem pierwsze koncerty w domu kultury i właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że chcę wiązać z tym przyszłość. Po maturze wyjechałem do Warszawy, będąc zdecydowanym na szkołę muzyczną.
Chciałem robić to, co robię, jak najbardziej profesjonalnie. W praktyce jednak czekała mnie dwuletnia przerwa. Siedziałem tylko w domu i grałem na gitarze, by ostatecznie zdać do Akademii Muzycznej w Katowicach. Jednocześnie poszedłem do Średniej Szkoły Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie na Wydział Jazzu. To był ciężki okres ciągłych podróży między Katowicami i Warszawą przez kilka ładnych lat...
Chciałem robić to, co robię, jak najbardziej profesjonalnie. W praktyce jednak czekała mnie dwuletnia przerwa. Siedziałem tylko w domu i grałem na gitarze, by ostatecznie zdać do Akademii Muzycznej w Katowicach. Jednocześnie poszedłem do Średniej Szkoły Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie na Wydział Jazzu. To był ciężki okres ciągłych podróży między Katowicami i Warszawą przez kilka ładnych lat...
Jesteś zadowolony z tego, co ci dała szkoła? Czy warto inwestować w taki sposób rozwijania siebie jako muzyka?
Zdecydowanie tak! Przede wszystkim granie jazzu w szkole zwiększyło moją wiedzę o muzyce i o instrumencie w ogóle. Grając rocka, jest to głównie granie zagrywek oraz uczenie się na pamięć riffów. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Jazz pokazał mi zasady w świecie dźwięków, w jaki sposób one od siebie zależą i poruszają się, a także skale, granie w timie, artykulację... Szkoła pokazała mi to wszystko. Natomiast gdy już ją skończyłem, to wróciłem muzycznie do ostrzejszych klimatów.
Więc twoją miłością jest metal, a jazzem zauroczyłeś się przez szkołę?
Nie do końca. Już po przyjeździe do Warszawy poznałem kolegów grających jazz. Niezapomniane dla mnie jest stare Akwarium. Poszedłem do tego sławnego miejsca podekscytowany środowymi jam-sessions. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Pokazało, że można inaczej spojrzeć na muzykę.
Wiesz, w zasadzie mogę powiedzieć, że dopiero te dwa lata spędzone w stolicy utwierdziły mnie w przekonaniu, iż muszę skończyć szkołę, gdyż sam nie dam rady dojść do tego wymarzonego poziomu. Bez pomocy można nauczyć się samej muzyki. Materiałów do tego jest przecież sporo, ale szkoły dają kontakt z innymi instrumentalistami, możliwość grania, również za pieniądze, co pozwoliło na to, że bycie gitarzystą stało się moim zawodem.
Wiesz, w zasadzie mogę powiedzieć, że dopiero te dwa lata spędzone w stolicy utwierdziły mnie w przekonaniu, iż muszę skończyć szkołę, gdyż sam nie dam rady dojść do tego wymarzonego poziomu. Bez pomocy można nauczyć się samej muzyki. Materiałów do tego jest przecież sporo, ale szkoły dają kontakt z innymi instrumentalistami, możliwość grania, również za pieniądze, co pozwoliło na to, że bycie gitarzystą stało się moim zawodem.
Ale nie byłeś od początku zdecydowany na gitarę...
Faktycznie nie. Gdy miałem 11 lat, mama zapisała mnie na ognisko muzyczne na pianino, ale po roku stwierdziłem, że to jednak nie dla mnie.
Ale zmysł masz. Przecież specjalizujesz się w fortepianówkach...
Faktycznie (śmiech). Choć nazwa jest myląca. Do rozpisywania fortepianówek nie trzeba być ekspertem w grze na tym instrumencie.
W tej chwili twoim głównym zespołem jest Raalya, którego brzmienie wywodzi się z jazzu.
Tak. Pod koniec szkoły poznałem się z kolegami: Kornelem Jasińskim i Robertem Raszem. Założyliśmy zespoły na potrzebę dyplomu w obu szkołach. Okazało się, że tak dobrze nam się gra razem, że trzeba coś z tym zrobić. Zaczęliśmy od standardów jazzowych, ale wkrótce potem wymyślaliśmy już własne utwory w podobnej konwencji. Po pewnym czasie poczuliśmy, że trzeba do tego wprowadzić trochę rocka.
Zmieniliśmy brzmienie, zastępując kontrabas basówką. Zamiast swingujących rytmów perkusji pojawiły się rytmy bardziej groove’owe zaczerpnięte z ostrzejszej muzyki. Natomiast akustyki zamieniliśmy na gitary elektryczne. Jest to muzyka improwizowana, więc nie ryzykowałbym użycia tu określenia, że jest to po prostu jazz.
Zmieniliśmy brzmienie, zastępując kontrabas basówką. Zamiast swingujących rytmów perkusji pojawiły się rytmy bardziej groove’owe zaczerpnięte z ostrzejszej muzyki. Natomiast akustyki zamieniliśmy na gitary elektryczne. Jest to muzyka improwizowana, więc nie ryzykowałbym użycia tu określenia, że jest to po prostu jazz.
Myślisz, że wrócisz jeszcze do metalu?
Chciałbym. Chwilami bardzo mi brakuje tego gatunku, bo rzeczy, które obecnie gram, nie są ciężkie, dlatego czasami z chłopakami spotykamy się w sali, rozkręcamy sprzęt i gramy różne riffy. Wtedy uśmiech nie może mi zejść z twarzy nawet przez kilka godzin. Coś z tym kiedyś zrobię. Bardzo podoba mi się podejście Comy, która łączy poezję śpiewaną z cięższym graniem. Czy będzie to coś w tym kierunku, przyszłość pokaże.
Wiążesz dalsze plany z grupą Raalya, czy jest to tylko przystanek w karierze?
Raalya od trzech lat gra z Gabą Kulką. Razem zarejestrowaliśmy jej ostatni album "Hat, Rabbit" i to z nią gramy większość koncertów, a jako Raalya pojawiamy się na scenie tylko w określonych okolicznościach. Być może kiedyś zacznie żyć własnym życiem, ale obecnie nie mamy na to czasu i chcemy skupić się na współpracy z Gabą.
Jak wam się układa ta współpraca?
Świetnie! Zaczęliśmy ze sobą współpracować m.in. dlatego, że chcieliśmy wyjść poza niesprzyjający nam krąg. Z jednej strony jako trio bądź co bądź jazzowe mogliśmy grać jedynie w małych klubach, które z kolei często nie były nami zainteresowane przez to, że eksperymentujemy z brzmieniem. Gaba w międzyczasie poznała się z Kornelem, czyli basistą naszego zespołu, a że szukała instrumentalistów, występując wtedy solo, okazało się po kilku próbach, że to jest to. Pamiętam, że przed pierwszym koncertem skaleczyłem sobie palec przy krojeniu pieczywa i pierwsze dwa występy obserwowałem z widowni (śmiech).
Czy granie dla kogoś wystarczająco cię dowartościowuje? Mika Urbaniak, Zakopower czy Mietek Szcześniak to na pewno ważni wykonawcy w twoim CV, ale nie czujesz, że czegoś ci brakuje?
Wiadomo, że najlepiej pracuje się dla siebie. Rzecz w tym, iż kiedyś zarzekałem się, że będę grał tylko metal, później zaś, że tylko jazz... Z biegiem lat i w miarę nabywania doświadczenia muzycznego przekonałem się, że pewna uniwersalność, którą posiadłem, pozwala mi na granie w wielu stylistykach, co jest rzeczą bardzo cenną i fajną. Jestem więc otwarty na każdą muzykę.
Na chwilę obecną Gaba i Raalya to jestem ja. Gitary, które nagrywałem na płycie i to, co gram na naszych koncertach, to w 100 proc. moja osobowość i jestem z tym zżyty, a nawet szczęśliwy. Rynek w Polsce jest taki, że zdarza mi się grać "u kogoś" dłużej bądź w zastępstwie - to też może być przyjemne, mimo że czasami trzeba odtworzyć gitarzystę, który wcześniej grał w zespole lub którego absencja jest chwilowa. Trzeba się z tym zgodzić i to jest oczywiste.
Na chwilę obecną Gaba i Raalya to jestem ja. Gitary, które nagrywałem na płycie i to, co gram na naszych koncertach, to w 100 proc. moja osobowość i jestem z tym zżyty, a nawet szczęśliwy. Rynek w Polsce jest taki, że zdarza mi się grać "u kogoś" dłużej bądź w zastępstwie - to też może być przyjemne, mimo że czasami trzeba odtworzyć gitarzystę, który wcześniej grał w zespole lub którego absencja jest chwilowa. Trzeba się z tym zgodzić i to jest oczywiste.
Skąd czerpiesz inspiracje?
Z muzyki oczywiście. Różnej gatunkowo, granej na każdym instrumencie. Staram się wtedy dociec, jak dany artysta osiągnął efekt, który słyszymy.
Miałeś też swoją przygodę za granicą...
Tak, byłem na kontrakcie w 2003 roku na statku. Wspaniała przygoda. Zwiedziłem duży kawałek świata. Praca była ciężka. Graliśmy jazz w stylu francuskim, Django Reinhardta...
W październiku organizujesz koncert charytatywny w Warszawie z artystami, z którymi współpracowałeś, i nie tylko. Jaki jest cel tego koncertu?
Jakiś czas temu mój kolega Dominik Samiła, świetny wokalista, miał wypadek samochodowy. Ma stłuczony rdzeń kręgowy. Początek leczenia był bardzo zły. Miesiąc spędził w śpiączce. Lekarze nie dawali mu dużych nadziei ze względu na paraliż całego ciała. Teraz, jak się okazuje, robi duże postępy, jest sparaliżowany od pasa w dół, ale rehabilitacja w jego przypadku jest kluczowa. Dlatego postanowiliśmy z Gabą i zaproszonymi gośćmi zorganizować w październiku koncert w warszawskiej Stodole. Pojawią się bardzo fajni ludzie i znane nazwiska, a cel jest szczytny, więc będzie warto się tam wybrać.
Czy macie jakieś dalsze plany koncertowe?
W listopadzie zagramy około dwudziestu koncertów w Polsce z Gabą, Dick4Dick i Czesław Śpiewa. Gramy prawie codziennie w największych polskich miastach i kilku mniejszych.
W czasie naszej rozmowy zauważyłem, że nie rozstajesz się ze swoją gitarą. Czy to twoja ulubiona?
O tak, zdecydowanie! To mój ukochany PRS Custom 24. To pierwsza gitara, którą wziąłem do ręki i stwierdziłem, że już jej nie odłożę. Sprzedałem wtedy większą część mojego arsenału, bo wiedziałem, że i tak nie będzie mi potrzebny. Jeśli chodzi o kształt gryfu czy sposób grania, to jest to dla mnie gitara wprost idealna. Mam też Fendera Stratocastera z jesionowym korpusem i klonowym gryfem.
To dość ciężka gitara z seryjnej produkcji z 2003 roku stworzona na 50-lecie Stratocastera. Lubię ją, choć z idealnym Fenderem, jak to mówią muzycy, jest jak ze świętym Graalem - ciągle się go szuka. Bezustannie coś jest w nim modyfikowane, dodawane i ulepszane. Mam też dwa Gibsony. Jeden to Les Paul Standard z 1977 roku, czyli perełka. Drugi to ES-335, dość nowa gitara, ale też świetnie się sprawuje. No i jeszcze jest akustyk Taylor 412.
To dość ciężka gitara z seryjnej produkcji z 2003 roku stworzona na 50-lecie Stratocastera. Lubię ją, choć z idealnym Fenderem, jak to mówią muzycy, jest jak ze świętym Graalem - ciągle się go szuka. Bezustannie coś jest w nim modyfikowane, dodawane i ulepszane. Mam też dwa Gibsony. Jeden to Les Paul Standard z 1977 roku, czyli perełka. Drugi to ES-335, dość nowa gitara, ale też świetnie się sprawuje. No i jeszcze jest akustyk Taylor 412.
Dużo ćwiczysz?
Staram się ćwiczyć tyle, ile mogę - oczywiście jeśli tylko nie koncertujemy. Idealnym czasem dla mnie jest pięć takich sesji w tygodniu po 2-3 godziny. Po ćwiczeniach czuję się dużo bardziej spełniony i pewniejszy siebie, a także swobodniej mi się gra. Raczej nie zdarzają mi się dni, w których w ogóle nie sięgam po gitarę.
Masz ulubione ćwiczenia?
Preferuję proste ćwiczenia - niezbyt wyszukane, ale za to efektywne.
Co jeszcze chcesz osiągnąć jako muzyk?
Na pewno chcę jak najdłużej grać. Tak po prostu. Miałem epizod związany z komponowaniem muzyki do filmu. Powstało jej bardzo dużo, a sam film ostatecznie nie został nakręcony, więc sporo materiału czeka na opublikowanie. Współpracuję z bardzo różnymi ludźmi. Nagrałem płytę z Grześkiem Bukałą (wiceliderem Wałów Jagiellońskich, który powrócił po 20 latach) utrzymaną w klimacie poezji śpiewanej. Są na niej dwie moje piosenki. Miłą rzeczą było to, że płyta była nominowana do Fryderyka w tym roku. Był to jakiś sukces i satysfakcja. Oby było jej jak najwięcej w mojej pracy!