Johnny Marr
Wywiady
2010-02-19
Jako gitarzysta grupy The Smiths Johnny Marr dawał wyraz swojemu przywiązaniu do tradycyjnych form stanowiących doskonałą przeciwwagę dla shredu i elektroniki lat 80.
Johnny Marr karierę zrobił w latach 80. jako gitarzysta zespołu The Smiths. Jego gra jednak różniła się od głównego nurtu tamtego okresu i była daleka od modnego wówczas shredu. Ale Marr nie jest gitarzystą jednego zespołu. Jako muzyk sesyjny doskonalił swój warsztat, grając z najlepszymi, a ostatnio znów został gitarzystą etatowym - tym razem występuje w zespole The Cribs. Ten legendarny gitarzysta rozmawia z nami o presji związanej z pracą muzyka sesyjnego, niebezpieczeństwie czającym się w bluesie i plotkach o reaktywacji zespołu...
Zazwyczaj każda szanująca się legenda rocka spóźnia się na spotkanie, chowa się za ciemnymi okularami, prześlizguje się przez wywiad, a później czeka na sesję zdjęciową. Potem wsiada do limuzyny i odjeżdża. Ale jednak nie Johnny Marr, który jest sympatyczny, punktualny i chętnie odpowiada na pytania... no może poza jednym. Poza tym ten czterdziestopięcioletni gitarzysta jest uosobieniem gościnności: w swym domowym studiu w Cheshire powitał nas z otwartymi ramionami. Podczas rozmowy muzyk opowiada nam niemal o wszystkim - właściwie przez godzinę nie przestaje mówić. Pokazuje nam stare gitary z czasów The Smiths. Jest pogodny, śmieje się i żartuje. Po chwili zaczynamy mieć wrażenie, że jest naszym starym kumplem. Coś takiego nie mogłoby się zdarzyć w przypadku np. Lou Reeda...
Marr albo nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest brytyjskim skarbem narodowym, albo postanowił to zignorować. W każdym razie fakt, że nie gonił za sukcesem, chyba pomógł mu zrobić karierę. Nigdy nie postępował sztampowo. W 1987 roku jako gitarzysta postanowił odejść z zespołu The Smiths, choć właśnie miała ukazać się płyta "The Queen Is Dead", którą współtworzył. Magazyn "Spin" uznał ten album za najlepsze wydawnictwo roku. Po odejściu z The Smiths Marr został muzykiem sesyjnym i współpracował z wieloma artystami grającymi bardzo różnorodną muzykę. Wśród nich znalazły się takie grupy, jak Talking Heads, Modest Mouse czy Pet Shop Boys. Brał udział w nagraniu tak ogromnej liczby przebojów, że czeki z tantiemami na pewno zalewają jego skrzynkę pocztową. Dzięki temu, że zawsze podążał swoją drogą, Marr zainspirował wiele młodych talentów w tamtych czasach, między innymi Johna Frusciante czy Noela Gallaghera.
W lutym tego roku Marr ogłosił, że został gitarzystą zespołu The Cribs. To zespół z Wakefield, który gra indie rocka. Johnny Marr współtworzył czwarty album tej grupy zatytułowany "Ignore The Ignorant". Ponieważ w jego życiu artystycznym sporo się dzieje, uznaliśmy, że najwyższy czas, żeby muzyk udzielił nam wywiadu...
Henry Yates
Zdjęcia: Jesse Wild
Zazwyczaj każda szanująca się legenda rocka spóźnia się na spotkanie, chowa się za ciemnymi okularami, prześlizguje się przez wywiad, a później czeka na sesję zdjęciową. Potem wsiada do limuzyny i odjeżdża. Ale jednak nie Johnny Marr, który jest sympatyczny, punktualny i chętnie odpowiada na pytania... no może poza jednym. Poza tym ten czterdziestopięcioletni gitarzysta jest uosobieniem gościnności: w swym domowym studiu w Cheshire powitał nas z otwartymi ramionami. Podczas rozmowy muzyk opowiada nam niemal o wszystkim - właściwie przez godzinę nie przestaje mówić. Pokazuje nam stare gitary z czasów The Smiths. Jest pogodny, śmieje się i żartuje. Po chwili zaczynamy mieć wrażenie, że jest naszym starym kumplem. Coś takiego nie mogłoby się zdarzyć w przypadku np. Lou Reeda...
Marr albo nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest brytyjskim skarbem narodowym, albo postanowił to zignorować. W każdym razie fakt, że nie gonił za sukcesem, chyba pomógł mu zrobić karierę. Nigdy nie postępował sztampowo. W 1987 roku jako gitarzysta postanowił odejść z zespołu The Smiths, choć właśnie miała ukazać się płyta "The Queen Is Dead", którą współtworzył. Magazyn "Spin" uznał ten album za najlepsze wydawnictwo roku. Po odejściu z The Smiths Marr został muzykiem sesyjnym i współpracował z wieloma artystami grającymi bardzo różnorodną muzykę. Wśród nich znalazły się takie grupy, jak Talking Heads, Modest Mouse czy Pet Shop Boys. Brał udział w nagraniu tak ogromnej liczby przebojów, że czeki z tantiemami na pewno zalewają jego skrzynkę pocztową. Dzięki temu, że zawsze podążał swoją drogą, Marr zainspirował wiele młodych talentów w tamtych czasach, między innymi Johna Frusciante czy Noela Gallaghera.
W lutym tego roku Marr ogłosił, że został gitarzystą zespołu The Cribs. To zespół z Wakefield, który gra indie rocka. Johnny Marr współtworzył czwarty album tej grupy zatytułowany "Ignore The Ignorant". Ponieważ w jego życiu artystycznym sporo się dzieje, uznaliśmy, że najwyższy czas, żeby muzyk udzielił nam wywiadu...
Niewielu legendarnych gitarzystów zdecydowałoby się wsiąść do vana i ruszyć w trasę z młodymi muzykami grającymi indie rocka...
Miło, że tak mówisz, ale to są już duzi chłopcy. Reprezentują bardzo wysoki poziom. The Cribs to świetny zespół, a ja jestem dość wymagający i nie szastam pochwałami na prawo i lewo. Podczas pierwszej wspólnej próby zagrałem riff do utworu "We Were Aborted" - teraz jest to pierwsza piosenka na płycie. W cztery dni napisaliśmy cztery świetne utwory. Jest między nami niesamowite porozumienie - od pierwszej próby jesteśmy idealnie zgrani. Zajmuję się muzyką od czternastego roku życia i wiem, że to nie zdarza się często. Chłopaki niesamowicie mnie motywują. Zmęczyło mnie granie z osobami, które potrafią zagrać akord E-dur i od razu pytają "co dalej?"
Czy koncerty z The Cribs mogą być wyzwaniem dla gitarzysty twojego formatu?
Na płycie jest kilka partii slide i gdzieniegdzie trochę fikuśnych elementów, ale nie chciałem rzeczy komplikować tylko dla zasady. Starsze piosenki z repertuaru The Cribs są prostsze. To punk rock, ale nie taki prymitywny, tylko bardziej artystyczny. Nie muszę grać bardzo szybko ani w bardzo zawiły sposób, ale są inne wyzwania. Zagranie "Hey Scenesters!" tak, żeby wszystko było dobrze osadzone w rytmie, nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Lubię nadawać swojej muzyce charakter nieco psychodeliczny. Interesuje mnie muzyka pochodząca z serca, która równocześnie porusza ciało. Wtedy jest fantastycznie.
Grasz rozbudowane solówki, czego przykładem może być utwór "City Of Bugs". Dlaczego nigdy tego nie robiłeś w The Smiths?
Jako młody chłopak byłem absolutnie zafascynowany gitarą - oczarowało mnie jej brzmienie, wygląd, kształt. Kiedy jednak usłyszałem, jakie okropności niektórzy wyczyniają na tym instrumencie, przeraziłem się. Wolałem włączyć gramofon i posłuchać starych dobrych popowych singli. W latach 70., kiedy byłem nastolatkiem, wszyscy moi koledzy słuchali Deep Purple. Też próbowałem słuchać hard rocka, ale to zwyczajnie nie było dla mnie. A shredderów z lat 80. zawsze traktowałem w kategorii żartu. Dla nich gra na gitarze to była dyscyplina olimpijska! Jeśli lubiłeś zwyczajną muzykę, to był straszny obciach.
Co sądzisz o solówkach dzisiaj?
To samo co kiedyś: jeśli są dobre, podobają mi się. Staram się, żeby moje solówki były oryginalne, ekscytujące i trochę pokręcone. W pojęciu niektórych muzyków solówka powinna być albo melodyjna, albo agresywna i rytmiczna. Dla mnie jest świetna, jeśli posiada wszystkie te cechy.
Masz czterdzieści pięć lat i ogromne doświadczenie jako gitarzysta. Jesteś zadowolony ze swoich umiejętności?
Nie jestem i chyba nigdy nie będę. Musiałbym mieć do dyspozycji kilka żyć, żeby osiągnąć poziom, który by mnie naprawdę satysfakcjonował. Ale to jest właśnie ekscytujące w grze na instrumencie - świadomość czynionego postępu. Od najmłodszych lat czułem, że mam sporo naturalnego talentu. Nie sądzę, żeby istniał utwór, którego nie byłbym w stanie zagrać. Wszystko jest kwestią ćwiczeń.
Od 1987 roku grałeś jako muzyk sesyjny. Myślisz, że dało ci to więcej możliwości rozwoju, niż mogło dać granie w jednym zespole?
Nie lubię tego terminu "muzyk sesyjny", bo on sugeruje, że przychodzę do studia, odwalam swoją robotę i idę do domu. W moim przypadku nigdy to tak nie wyglądało. Zawsze angażowałem się w swoją pracę bez reszty. Muzycy nie zapraszali mnie po to, żebym zagrał wyznaczoną mi partię, i tylko tyle. Zapraszali mnie, żebym był sobą. Kiedy chłopaki z Pet Shop Boys zaprosili mnie do współpracy, nie chcieli mieć w studiu muzyka sesyjnego, chcieli mieć artystę. A teraz odpowiem na twoje pytanie: tak, bardzo wiele się nauczyłem, współpracując z różnymi muzykami - czy to grając z Talking Heads, gdy miałem dwadzieścia cztery lata, czy z Beckiem, gdy miałem lat trzydzieści kilka.
Jaka była najtrudniejsza sesja, w której brałeś udział?
"(Nothing But) Flowers" z Talking Heads była dla mnie trudną sesją, choć nie miałem tam wiele do zagrania. Po prostu mi nie szło. Niby nagrałem jakąś partię, ale nie nadała ona utworowi żadnego charakteru. W końcu wybrałem się na spacer po Paryżu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Bałem się, że zupełnie się pogubiłem, ale drugi głos powtarzał mi, żebym się uspokoił i wszystko będzie dobrze. Po dwudziestu pięciu minutach doszedłem do wniosku, że muszę potraktować ten utwór jak swój własny. Wziąłem do ręki gitarę, a był to instrument z dwunastoma strunami, i wydobyłem z niej najpotężniejsze brzmienie, na jakie było mnie stać. I w ten sposób uzyskaliśmy solidną partię zupełnie w stylu The Smiths.
A sesja z Modest Mouse?
Wieczór, podczas którego poznałem Isaaca Brocka, był bardzo dziwny. Isaac lubi prowokować i uderzać w czułe struny. Najpierw sporo wypił, a potem urządziliśmy sobie pojedynek na szybką grę. Grał na gitarach Fender Super Six, które trzy razy zmieniał. Sprawdzaliśmy, jak nam się będzie razem grało. Następnego ranka obudziłem się o czwartej i uświadomiłem sobie, że napisaliśmy materiał na dwa single w ciągu zaledwie pół godziny.
Słyszeliśmy, że swojego czarnego Rickenbackera 330 kupiłeś za czasów The Smiths głównie po to, żeby twoje brzmienie nie było zbyt bluesowe...
To prawda. Z tego samego powodu zacząłem grać na gitarze Jaguar. Blues to pułapka, w którą gitarzyści zbyt często wpadają. Samo brzmienie gitary elektrycznej sprawia, że łatwo popaść w pentatoniczne lenistwo. Można grać tylko całotonowe lub półtonowe podciągnięcia i stosować sprawdzone, wytarte chwyty. Można je na przykład usłyszeć w sklepach muzycznych, kiedy klienci wypróbowują gitary. Dziwi mnie, że wciąż gra się w ten sposób - tak się grało, gdy byłem jeszcze bardzo młody. Uważam, że tak grają gitarzyści, którzy nie myślą. Ograniczenia, jakie narzucił mi Rickenbacker, sprawiły, że musiałem być bardziej kreatywny.
W swoim życiu grałeś niemal na wszystkich modelach gitar. Czy to wynika z tego, że nie możesz się zdecydować?
Po prostu lubię zmiany. Kiedy grałem w The Smiths, bardzo często decydowałem się na zmiany. Non stop przeskakiwałem z gitar Gretsch na instrumenty typu Les Paul. Ostatnio nie zmieniam tak często instrumentów. Wyciskam z nich tyle, ile się da. Wykorzystuję cały potencjał gitar Jaguar czy Jazzmaster. Każda gitara nastraja cię inaczej - na pewno inaczej bym zagrał na Gibsonie ES-335 niż na Rickenbackerze. Dla mnie ta gitara bardziej pasuje do jazzu. Utwór "Heaven Knows I’m Miserable Now" jest tego najlepszym przykładem. Napisałem go na moim czerwonym 335 i zaczyna się właśnie od jazzowych "siódemek". Przed refrenem pojawiają się dźwięczne arpeggia.
Na płycie "Ignore The Ignorant" grasz przede wszystkim na Fenderze Jaguarze...
Tak. Nagrałem ten krążek na gitarach Jaguar, Rickenbacker i trochę na Jazzmasterze. Grałem między innymi na moim czarnym Jaguarze z 1963 roku, białym Jaguarze z 1962 roku i Jaguarze Custom, który sam skonstruowałem. Korpus pochodzi z modelu Reissue, wersja z 1962 roku. Zmieniłem nieco charakter gitary, dokonując w niej kilku modyfikacji. To wiosło ma gryf z 1963 roku i przetworniki Bare Knuckle skopiowane z Jaguara z 1962 roku. Ma również przełącznik 4-pozycyjny i jeśli się go ustawi w czwartej pozycji, przetworniki połączone są szeregowo. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdyby mi skradziono ten instrument, ale byłbym w stanie go odtworzyć.
Jak to się stało, że nigdy nie sygnowałeś swoim nazwiskiem żadnej gitary?
Proponowano mi to, ale musiałbym mieć gwarancję, że gitara będzie spełniała wszystkie moje oczekiwania. Jeśli stwierdzam, że nie mógłbym z daną gitarą wyjść na scenę, to po co miałbym ją sygnować swoim nazwiskiem? Ale póki co prowadzę rozmowy z Fenderem w tej sprawie. Może dojdziemy do porozumienia i zrobią dla mnie gitarę w najbliższej przyszłości, kto wie...
Jakich wzmacniaczy ostatnio używasz?
Używam wzmacniacza Fender Super Reverb i Marshalla Plexi Reissue. Fender daje mi odpowiednią górę, natomiast Marshall jest dobry do niższych częstotliwości. Razem tworzą jedną całość - tak jakbym miał jeden duży wzmacniacz.
Jakich efektów używasz?
Naprawdę chcesz, żebym zdradził wszystkie swoje sekrety? (śmiech). Od jakichś dziesięciu lat mam absolutnego bzika na punkcie efektów. Posiadam kilka kompletnych pedalboardów, których używam w zależności od sytuacji. Nie chciałem na pierwszej próbie The Cribs pojawić się z dwoma technicznymi, dlatego wziąłem ze sobą mniejszy pedalboard do pisania utworów i drugi większy do nagrywania. W skrócie powiem, że najważniejsze dla mnie efekty to Diamond Compressor (bez niego nie wyobrażam sobie dzisiaj gry), Carl Martin AC-Tone, Carl Martin PlexiTone (dla mocniejszego przesteru) i Menatone King Of The Britains. Kostki Eventide ModFactor i TimeFactor też są niesamowite.
Czy pytania o reaktywację zespołu The Smiths denerwują cię, czy może wręcz odwrotnie - miło łechcą twoje ego?
(wzdycha zniecierpliwiony) Denerwują mnie. Nawet nie próbuj mi go zadawać.
Ale chyba cieszy cię, że fani tak cenią sobie ten zespół? Wciąż o niego pytają...
Tak, to mi na pewno pochlebia. Jestem dumny z muzyki, jaką wtedy współtworzyłem, z moich partii gitarowych. Utwór "Stop Me If You’ve Heard This One Before" jest moim ulubionym kawałkiem z czasów The Smiths. Lubię też piosenkę "You Just Haven’t Earned It Yet, Baby". Jestem zadowolony z większości kompozycji, które wtedy powstały. One oparły się próbie czasu, bo ludzie nadal o nie pytają. Czasami znajomi proszą, żebym pokazał im, jak się gra "Bigmouth Strikes Again". Pewnego razu Ed O’Brien z Radiohead poprosił mnie, żebym zagrał mu partie gitary z "The Headmaster Ritual". John Frusciante też pytał mnie o niektóre fragmenty. To dowód na to, że twórczość The Smiths wciąż cieszy się popularnością.
Pytają, ponieważ partie gitarowe z utworów The Smiths trudno rozpracować ze słuchu...
Może nie jesteś wystarczająco dobry? (śmiech). Oczywiście żartuję. Myślę, że niektóre moje zagrywki są rzeczywiście trudne do rozpracowania. Nie robiłem tego z rozmysłem. Nagrywam metodą prób i błędów, ale też kieruję się instynktem. Ciekawe i oryginalne partie wymyślam najczęściej w długie zimowe wieczory. Kiedy odkryję jakiś nowy akord w czyimś utworze, nie muszę wiedzieć, jak on się nazywa: weźmy dziwny akord grany przez Pata Matheny’ego. Nie dociekam, co to jest. Na swój użytek nazywam go po prostu "ten dziwny akord".
W 1985 roku, kiedy miałeś dwadzieścia jeden lat, wypijałeś butelkę koniaku dziennie. Czy działo się tak dlatego, że sława przyszła za wcześnie?
Nie wyobrażam sobie przejść przez życie bez żadnych potknięć i trudnych momentów. To one sprawiają, że muzyka, którą tworzę, jest interesująca. Trzeba mieć pewną wiedzę o życiu, a ją niestety zdobywa się przez bolesne doświadczenia. Nie chciałbym, żeby moja muzyka była zbytnio waniliowa, przesłodzona. Cieszę się, kiedy chłopaki z The Cribs mówią, że działam na nich uspokajająco. Kto by pomyślał, że kiedyś usłyszę coś takiego?
Dwadzieścia pięć lat temu byłem zupełnie inny - strasznie się rzucałem. Osiągnięcie sukcesu w młodym wieku niesie ze sobą pewne ryzyko. To wspaniała rzecz, ale z drugiej strony nie chciałbym, żeby moje dzieci tak wcześnie go osiągnęły. Sukces i sława zmieniły całe moje życie, przewróciły wszystko do góry nogami. Przeszedłem naprawdę ciężką drogę - miałem sprawy w sądzie, problemy z narkotykami, przeżyłem nagonkę mediów. To wszystko mnie wzmocniło i nauczyło pokory.
Dwadzieścia pięć lat temu byłem zupełnie inny - strasznie się rzucałem. Osiągnięcie sukcesu w młodym wieku niesie ze sobą pewne ryzyko. To wspaniała rzecz, ale z drugiej strony nie chciałbym, żeby moje dzieci tak wcześnie go osiągnęły. Sukces i sława zmieniły całe moje życie, przewróciły wszystko do góry nogami. Przeszedłem naprawdę ciężką drogę - miałem sprawy w sądzie, problemy z narkotykami, przeżyłem nagonkę mediów. To wszystko mnie wzmocniło i nauczyło pokory.
Jesteś artystą bardzo płodnym. Co cię inspiruje?
Dość wcześnie odkryłem swoją pasję i do tej pory nic innego poza grą na gitarze mnie nie interesuje. Mam olbrzymią motywację i masę pomysłów, których liczba z wiekiem wcale nie maleje. Mam też dużo energii - to pomaga. Koncertuję praktycznie bez przerwy od 2005 roku. Moja walizka jest cały czas spakowana. Swoją drogą, jest już nieco sfatygowana...
Mieszkasz teraz w Portland. Pewnie nie tęsknisz za Manchesterem i deszczową angielską pogodą?
W Portland też pada deszcz, co jest dobre dla mojej muzyki. Uważam, że deszczowe miasta sprzyjają powstawaniu dobrej muzyki. Ludzie potrzebują wokół siebie koloru, a najlepszym sposobem na jego stworzenie jest założenie zespołu. Brakuje mi angielskich zespołów. Ryan Jarman, wokalista The Cribs, zapytał mnie kiedyś, jaka jest różnica między brytyjską i amerykańską sceną rockową. Powiedziałem mu, że brytyjscy muzycy są bardziej neurotyczni, wredni i lubią konkurować. Zaśmiał się i stwierdził, że właśnie z tych samych powodów angielska scena rockowa jest lepsza. Myślę, że miał sporo racji. The Rolling Stones mogli narodzić się tylko w Anglii, tak samo The Kinks. To samo można powiedzieć o The Buzzcocks czy The Smiths.
Zdjęcia: Jesse Wild