Wśród gitarzystów znane jest takie powiedzenie: najpierw jest Jeff Beck, potem długo, długo nic i dopiero cała reszta. Choć nigdy nie osiągnął komercyjnego sukcesu na miarę Claptona czy Page’a, nawet oni przyznają, że jest dla nich mistrzem.
Początki jego kariery sięgają lat 60., kiedy muzyka rockowa w Wielkiej Brytanii dopiero raczkowała. W latach 70. i 80. popularyzował fuzję jazzu i muzyki funk. Eksplorował wszelkie gatunki w poszukiwaniu inspiracji: od najcięższych riffów do azjatyckiego drum’n’bassu. Karierę muzyczną rozpoczął w wieku dwudziestu lat - wtedy wstąpił do zespołu The Tridents. Już rok później zajął miejsce Erica Claptona w legendarnej grupie The Yardbirds i choć grał tam tylko rok, został dostrzeżony przez szerszą publiczność. W 1968 roku założył zespół
Jeff Beck Group, w którym śpiewał nikomu jeszcze nieznany Rod Stewart, i to właśnie w tym zespole zyskał reputację jednego z najlepszych rockowych gitarzystów świata... 4 kwietnia 2009 roku Jimmy Page wprowadził
Jeffa Becka do Rock And Roll Hall Of Fame.
Podsumowując dorobek swojego przyjaciela, powiedział: "Beck gra fenomenalnie. My, zwykli śmiertelnicy, możemy go tylko podziwiać i zastanawiać się, jak on to robi. Jego styl gry jest niepowtarzalny - nikt z nas nigdy nie grał w ten sposób. Wprowadził tyle nowych technik i brzmień do gitary elektrycznej, że całkowicie zrewolucjonizował ten instrument. Dokonał czegoś naprawdę wielkiego. I jest coraz lepszy w tym, co robi". Domeną Becka jest przekraczanie muzycznych granic. Gra perfekcyjnie technicznie, ale oprócz techniki są w jego grze także emocje. Nic więc dziwnego, że jest idolem całego pokolenia gitarzystów. Gdzie nie przyłożyć ucha, wszędzie słychać peany na jego temat.
Steve Lukather powiedział kiedyś: "Bóg gra na gitarze rękami Jeffa Becka". Każdy aspekt jego gry jest doskonały: muzyczny gust, a także sposób, w jaki atakuje struny, ton, frazowanie, wyrażanie swych emocji za pomocą gry. To wszytko nacechowane jest niesłychanym wręcz bogactwem artykulacyjnym. Można śmiało powiedzieć, że eklektyzm stał się jego znakiem firmowym.
Na spotkanie z nami
Jeff Beck przyjechał metrem. Właśnie wrócił z trasy koncertowej po Australii, Ameryce i Japonii. W dość sfatygowanej czerwonej torbie artysta przywiózł swoją ulubioną gitarę, którą jest biały Fender Stratocaster Olympic Signature Model. Nie boimy się, że zabraknie nam tematów do rozmowy, bowiem kariera Becka trwa już czterdzieści pięć lat i obfituje w wiele ciekawych wydarzeń, jak choćby wyrzucanie z lekcji muzyki, tułanie się po sklepach muzycznych czy granie w licznych zespołach. Beck jest bezpośredni i lubi opowiadać, co jeszcze bardziej ułatwia nam sprawę...
Jakie są twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z gitarą?
Gdy byłem dzieckiem, odwiedziłem kolegę, który był trochę rozpieszczony. Miał adapter, magnetofon kasetowy i gitarę, czyli wszystkie najlepsze zabawki, jakie można sobie było wtedy wyobrazić. Gitara mu się już znudziła i była dość mocno zaniedbana, zresztą miała już tylko parę strun. Zacząłem na niej brzdąkać i chłopak widział, że mi się spodobała. Spytał, czy nie chciałbym jej pożyczyć. Oczywiście, że chciałem, i to bardzo! Pamiętam, że gdy szedłem do domu, to strasznie padało. Zdjąłem swój płaszcz i owinąłem nim gitarę, żeby nie zmokła. Dziwne, ale od początku poczułem ogromną więź z tym instrumentem. Nie miałem w domu żadnych strun, więc użyłem linek od modeli samolotów. Jako ciekawostkę dodam, że moi sąsiedzi mieli w domu cytrę i to był pierwszy instrument szarpany, jaki wziąłem w swoim życiu do ręki.
Jest taka znana piosenka zatytułowana "The Harry Lime Theme", skomponowana i wykonana przez Antona Karasa. Pojawiła się w filmie Orsona Wellesa z 1949 roku "Trzeci człowiek" (ang. "The Third Man" - przyp. red.). Postanowiłem, że nauczę się grać tę piosenkę. Mama chciała, żebym raczej zainteresował się grą na pianinie - lekcji gry na gitarze po prostu nikt wtedy nie udzielał. Pamiętam, że pieniądze przeznaczone na lekcje pianina wydawałem na modele samolotów.
W książce do nauki robiłem sobie notatki, żeby mama myślała, że normalnie chodzę na zajęcia. Jednak moje oszustwo wyszło w końcu na jaw. Pianino było miłością mojej mamy, a ona sama potrafiła na nim przepięknie grać. Mieliśmy je zresztą w domu. Niestety nie miała zbyt dużo czasu na grę, ponieważ była zajęta wychowywaniem mnie i mojej siostry. Ale uwielbiałem słuchać, jak gra. Jej pianino stoi teraz u mnie w domu.
Ponieważ z tym instrumentem mi nie wyszło, wujek próbował nauczyć mnie grać na skrzypcach. Niestety moje rzępolenie doprowadzało go do szału, więc przerzuciliśmy się na wiolonczelę - do dziś jest to instrument, który kocham. Jednak według wujka nie szło mi za dobrze, bo miałem problem z prowadzeniem smyczka, i kazał mi się wynosić. Co za brak cierpliwości! (śmiech). Później, kiedy miałem chyba dwanaście lat, pożyczyłem wspomnianą wcześniej gitarę od kolegi i natychmiast odkryłem, że ten instrument jest właśnie dla mnie.
Pamiętasz swoją pierwszą gitarę?
Oczywiście, że tak! Była zrobiona z pudełka po cygarach i elastycznych gumkach. Myślę, że chyba wszyscy przez to przechodziliśmy, nieprawdaż? Miałem kumpla, z którym lubiłem ścigać się na rowerach. Jego sąsiad strasznie hałasował: a to piła, a to wiertarka - z jego warsztatu nieustannie dochodziły jakieś hałasy. Podobno koleś miał talent do majsterkowania i potrafił zrobić praktycznie wszystko. Niewiele myśląc, poszedłem do niego i poprosiłem, żeby zrobił mi gitarę. Gitarę rzeczywiście mi zrobił, ale nie miałem pieniędzy, żeby za nią zapłacić. Postanowił więc się na mnie zemścić.
Przyjechał na koncert, który grałem w miejscowym klubie młodzieżowym, i przy wszystkich krzyknął: "Dobrze, a teraz powiem wam coś o Jeffie: jest mi winien pięć funtów, to nieuczciwy dupek!". Narobił mi strasznego wstydu. I o co to całe zamieszanie? O marne pięć funtów?! Wkurzyłem się na niego i postanowiłem, że teraz tym bardziej mu nie zapłacę.
A pierwsza prawdziwa gitara?
Pierwsza moja porządna gitara to był japoński instrument marki Guyatone (gitary te występowały też pod marką Antoria). Ostatnio rozmawiałem z Hankiem Marvinem i okazało się, że on za młodu grał na podobnej. Miała charakterystyczny binding i klonową okleinę, nie była wcale taka zła. Kosztowała 25 funtów, co było wówczas dla mnie sporą kwotą, zresztą 25 pensów to było wtedy sporo. Później miałem gitarę Burns z sześcioma przetwornikami i całą masą pokręteł. Niestety nie zdążyłem się dowiedzieć, do czego one służą. Pewnego razu stałem na przystanku autobusowym i nagły podmuch wiatru przewrócił mój futerał razem z gitarą, wskutek czego zniszczył się przełącznik przetworników. I to był jej koniec.
Jak zdobyłeś swojego pierwszego Stratocastera?
To była cała wyprawa. Wybraliśmy się z kolegą pociągiem z Croydon do Londynu. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie szukać sklepu muzycznego, więc zapytaliśmy jakiegoś przechodnia, który pokierował nas na Charing Cross Road. Wsiedliśmy do autobusu i zajęliśmy miejsca na piętrze, żeby było lepiej widać mijane sklepy. Nagle kolega krzyczy: "O Boże!". Wybiegliśmy z autobusu i stanęliśmy jak wryci przed wystawą sklepu Jennings Musical Instruments: za szybą lśnił piękny Telecaster, a obok niego Stratocaster.
Byliśmy jak zaklęci - wreszcie na własne oczy zobaczyliśmy gitary naszych marzeń! Po dłuższej chwili kolega się odezwał: "To co, wchodzimy?". Ale ja się bałem wejść! W końcu przełamaliśmy się i przekroczyliśmy próg sklepu. Poprosiłem sprzedawcę o Fendera Stratocastera. Był bardzo miły, podał mi gitarę i zapytał: "Pan ma oczywiście zamiar ją kupić?". Powiedziałem, że tak, oczywiście! - chociaż nie było mnie na nią stać. Grałem na niej przez chwilę i było to najbardziej magiczne doświadczenie w moim życiu. Niestety nieopatrznie oparłem swój ubłocony but o wzmacniacz. Sprzedawca stracił cierpliwość i kazał nam się wynosić.
Wróciłem do tego sklepu po jakimś czasie i okazało się, że koleś mnie pamięta. Wziąłem do ręki Strata i zacząłem grać jakiś utwór Chata Atkinsa. Wzbudziłem ogólne zainteresowanie: schodzili się ludzie z ulicy, żeby mnie posłuchać, a sprzedawca zachęcał mnie, żebym grał dalej. "Ty draniu! - pomyślałem sobie - skoro naganiam ci teraz klientów, to będę trzymał buty na wzmacniaczu, ile tylko mi się podoba". Ten sklep zawsze śmierdział dymem papierosowym, a sprzedawcy nie należeli do najsympatyczniejszych. Przenieśliśmy się więc do innego sklepu na Charing Cross Road. Nazywał się Lew Davis i tam natknęliśmy się na kolejną niesamowitą rzecz, a mianowicie kostkę typu delay. Byliśmy w siódmym niebie.
Zaprzyjaźniliśmy się z jednym ze sprzedawców i on pozwalał nam grać na wszystkich gitarach w sklepie. Był super! Zostawiał nas samych w sklepie i mówił: "Tylko niczego nie zwińcie". Nigdy niczego nie ukradliśmy. Pewnego razu do sklepu przyszedł piętnastolatek z ojcem, który wyciągnął pieniądze i kupił synowi Stratocastera - tak od ręki - a do tego wszystkie niezbędne akcesoria: futerał, pasek, struny, kostki... Siedzieliśmy w kącie i dosłownie wyliśmy z zazdrości!
Ty, Jimmy Page, Eric Clapton i Peter Green wywodzicie się z londyńskiej sceny bluesowej lat 60., ale ty szybko pożegnałeś się z bluesem...
Tak, ostatnio nawet o tym myślałem. Doszedłem do wniosku, że stało się tak, ponieważ jako gitarzyście brakowało mi zręczności i umiejętności. Dlatego, chcąc pójść na łatwiznę, zacząłem eksplorować różne brzmienia, eksperymentować ze sprzężeniami, echem i innymi rzeczami. Potrafiłem zagrać takie standardy, jak "Windy And Warm" czy "Crambone (Frog Went A-Courting)", ale była to zaledwie marna wersja oryginału. Nie mogłem stanąć na scenie przed tłumem rozkrzyczanych dziewczyn i zagrać coś takiego! Dlatego postanowiłem eksperymentować z brzmieniami, które w niczym nie przypominały dźwięku gitary.
Słuchałem Alvino Reya, legendarnego muzyka grającego na gitarze typu pedal steel. Używając swojej gitary, potrafił on wyczarowywać niesamowite brzmienia naśladujące wokal. Także Les Paul używał takich wynalazków, jak echo, czy nagrywanie wielościeżkowe. To do mnie przemawiało i to napędzało moją wyobraźnię.
Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z muzyką Hendriksa?
O Hendriksie po raz pierwszy usłyszałem od gościa, który pracował w sklepie Lew Devis. Twierdził, że koniecznie powinienem go posłuchać. "Chodzi ci o trio z lat 50. Lambert, Hendricks & Ross?" - zapytałem. Zaśmiał się i powiedział, że chodzi mu o gościa, który gra na gitarze zębami. Byłem pewien, że się ze mnie nabija. Z niedowierzaniem zacząłem go wypytywać, jak on może grać zębami. W odpowiedzi usłyszałem, że ten cały Hendrix "jest niesamowity, po prostu wszyscy padają przed nim na kolana. Wygląda trochę jak dziki człowiek z Borneo, a śpiewa trochę jak czarny Bob Dylan".
Swoją drogą całkiem trafny opis, prawda? Wiedziałem, że muszę go zobaczyć. Wybraliśmy się na koncert Hendriksa w Londynie - znałem tam kogoś, więc mieliśmy się gdzie zatrzymać. Koncert odbywał się w klubie Blazes. Był to modny nocny klub pełen laleczek w spódniczkach mini i białych kozaczkach.
I jakie wrażenie zrobił na tobie Hendrix?
Zagrał "Like A Rolling Stone" Dylana. Kiedy usłyszałem, jak gra, pomyślałem sobie, że chyba pomyliłem się z powołaniem. Boże, kim ja przy nim byłem? Może powinienem zostać listonoszem albo malarzem pokojowym, ale na pewno nie gitarzystą! Nie tylko ja byłem pod wrażeniem. Wszyscy stali jak zahipnotyzowani, łącznie z Erikiem Claptonem. Jimi był takim, jakim my chcieliśmy być. Nie chodziło nawet o stronę muzyczną, ale o to, że był prawdziwym showmanem... Sposób, w jaki atakował struny, każdy szczegół jego gry - wszystko było niesamowite. Magnetyzował całą swoją osobą i w niewytłumaczalny sposób emanował seksem. My byliśmy jego przeciwieństwem: zbuntowani, trochę obdarci, nieobyci ze sceną. On poszedł na całość, potrafił zrobić niesamowity show, i to pod każdym względem.
Jego występ zniechęcił cię czy raczej zainspirował?
W zespole Hendriksa grał genialny perkusista Mitch Mitchell. Ktokolwiek wymyślił ten skład, miał sukces w kieszeni. Prosty bas, mocne i rozbudowane partie perkusji i niesamowite gitarowe ozdobniki. Jednym słowem: majstersztyk. Rzeczywiście występ mnie zainspirował. Pomyślałem tak: a) muszę mieć dobrego perkusistę, b) przydałby się też dobry basista, i wreszcie c) będę śpiewał. Z drugiej strony trochę mnie to przerażało. Jimi wtedy już o mnie słyszał. Wiedział, że zastąpiłem Erica Claptona w The Yardbirds. Jak się o tym dowiedziałem, dosłownie dostałem skrzydeł. Byłem wprost pijany ze szczęścia.
"Widziałem, jak grasz, bo byłem na koncercie The Yardbirds w Nowym Jorku" - powiedział do mnie Jimi. Wtedy sobie pomyślałem, że może jednak coś ze mnie będzie. Potem Jimi przyznał, iż często odnajdywał w muzyce The Yardbirds inspirację. No cóż, gdybym był trochę bardziej nieśmiały czy bojaźliwy, spakowałbym manatki i już by mnie nie było. Ale co miałem robić? Przecież nie chciałem być listonoszem!
Jak wspominasz tamte czasy? Obracałeś się w kręgu największych gwiazd...
To były szalone czasy. Wszyscy gadali od rzeczy, gestykulując w oparach dymu przy głośnej, klubowej muzyce. Rozmowa z Jimim niczego nie wnosiła w sensie muzycznym, ponieważ zawsze były ważniejsze sprawy - na przykład dziewczyny. Nie można było na dłuższą chwilę zatrzymać jego uwagi, bo jak tylko pojawiały się dziewczyny, on po prostu odpływał.
Później odszedłeś z The Yardbirds i rozpocząłeś karierę solową...
Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Nasza gra w zespole to były wspaniałe czasy dla The Yardbirds, niestety nie trwało to długo. Moi koledzy nie zdawali sobie sprawy z tego, w jak dużej mierze zespół opierał się na gitarze, dopóki nie odszedłem czy raczej nie zostałem z niego wyrzucony. Byłem trochę zły, że ciągle koncertujemy - nieustannie były organizowane jakieś wyjazdy, a ja za dużo z tego nie miałem. Nie widziałem prawie żadnych pieniędzy. W końcu się rozchorowałem i pomyślałem sobie: dlaczego ja się tak katuję za 60 dolarów tygodniowo? Trzy nasze piosenki trafiły na szczyt listy przebojów w Anglii, więc zastanawiałem się, jak to jest możliwe...
Jak doszło do twojego odejścia z zespołu?
Graliśmy koncerty we Francji i tam zjadłem nieświeżą rybę. Miałem ostre zatrucie. Cztery dni leżałem w hotelu, podczas gdy reszta zespołu bawiła się w nocnych klubach w Saint-Tropez. Głowa bolała mnie tak, że nie mogłem się ruszyć. W końcu ktoś mnie wsadził do samolotu do Anglii. Nawet nie wiem, jak trafiłem do domu. Byłem w strasznym stanie. Nikt z zespołu nawet do mnie nie zadzwonił, pojechali na koncerty do Australii beze mnie. To był najgorszy moment w całej mojej karierze.
Pewien fan dowiedział się, gdzie mieszkam i - jak się okazało - to on odwiózł mnie do domu. Na dobrą sprawę ocalił mi życie. Brałem silne środki przeciwbólowe i nie mogłem prowadzić samochodu. To on dopilnował, żebym nie wsiadł do auta - widział zaparkowaną przed moim domem corvettę. Byłem tak chory, że dopiero po kilku dniach zapytałem, kim jest. Praktycznie obcy facet zajął się mną, jakbym był jego najbliższym przyjacielem! Pokazał mi gazetę, w której przeczytałem, że zespół pojechał w trasę. Nawet do mnie nie zadzwonili.
Czyli był to dla ciebie trudny okres...
W rzeczy samej, tak! Na domiar złego zostałem wyrzucony z wynajmowanego mieszkania. Chciałem wrócić do rodziców, ale kazali mi się wynosić. Osiągnąłem dno - gorzej być już nie mogło. Całe szczęście powoli los zaczął się do mnie uśmiechać. Grałem solo i zacząłem robić karierę, pracując na własne nazwisko. W 1967 roku miałem nawet kilka przebojów, takie jak na przykład "Hi Ho Silver Lining" czy "Tallyman".
W 1975 roku wydałeś płytę "Blow By Blow", która okazała się przełomową w twojej solowej karierze. Grałeś wtedy na słynnej gitarze Oxblood Les Paul. Czy wciąż ją masz?
Oczywiście, że wciąż ją mam. Płyta "Blow By Blow" rzeczywiście była kamieniem milowym w mojej karierze. Choć wszyscy kojarzą ten krążek jedynie z Les Paulem, ponieważ właśnie ta gitara widnieje na okładce, to do nagrań użyłem też Stratocastera i Telecastera. Skoro już rozmawiamy o gitarach, to muszę powiedzieć, że jestem bardzo podekscytowany z powodu nowego Gibsona sygnowanego moim nazwiskiem.
Lutnicy firmy Gibson odwalili kawał dobrej roboty. Tył korpusu został wykonany z jednego kawałka mahoniu, a wyfrezowana płyta wierzchnia z klonu, gitara ma aluminiowy mostek typu wrap-over i mahoniowy gryf oraz wyposażona jest w przetworniki Gibson Burstbucker 2 przy mostku i Burstbucker 3 przy gryfie, przy czym obydwa modele mają podobną konstrukcję jak przetworniki P.A.F. z późnych lat 50. i wczesnych 60. Gibson Custom Shop wyprodukował pięćdziesiąt egzemplarzy, które podpisałem i na których grałem osobiście. Później wyprodukowano sto modeli Vintage Original Spec. W sumie powstało sto pięćdziesiąt gitar.
Czy ostatnio na scenie grasz na nowym Les Paulu?
Niestety nie. Ta gitara jest dla mnie za ciężka.
Niedawno ukazał się twój nowy album koncertowy, który zawiera zapis występów w klubie Ronniego Scotta. Czy nie krępuje cię tak bliska obecność fanów i przyjaciół? Na widowni siedzieli Eric i Jimmy...
Podczas naszych przygotowań do koncertu u Ronniego Scotta, miałem taką tremę, że przez cztery dni nic nie jadłem. Tylko piłem wodę. Jedyny posiłek zjadłem przed rozpoczęciem prób. Byłem tak słaby, że o mało nie zemdlałem. Dopiero po kilku pierwszych koncertach, które okazały się udane, trema zniknęła i pozwoliłem sobie na porcję lodów Magnum. Nie mogłem jeść nic oprócz lodów! Z ostatniego koncertu wracałem pieszo w deszczu i nabawiłem się grypy. Gdyby nie mój zespół (Vinnie Colaiuta na bębnach, Jason Rebello na klawiszach i Tal Wilkenfeld na basie), to prawdopodobnie nie dałbym rady. Cieszę się, że mogę na nich liczyć.
Na koncertach dajecie sobie dużo przestrzeni na improwizowane solówki. Każdy może dowolnie rozbudować swoje partie, dodawać nowe sekwencje...
O tak! Mamy dużo otwartych solówek, które można dowolnie rozwijać. Gramy w sposób bardzo interaktywny. Wystarczy podrzucić jakąś sekwencję Vinniemu, a on na nią odpowie, ozdabiając swoją partię wszelkiego rodzaju dzwonkami i tego typu rzeczami.
Tal Wilkenfeld podbiła serca absolutnie wszystkich...
Tak, ona jest niesamowita. Wciąż nie mogę pojąć, jak to możliwe, że młoda dziewczyna potrafi tak grać. Zdarzają się mali geniusze, którzy potrafią grać Brahmsa, Beethovena czy Rachmaninowa. Ona właśnie do nich należy. Ma najmniejsze dłonie, jakie w życiu widziałem, a gra na basie jak Jaco Pastorius! Ma ogromny talent. Jej solówki są przepięknie skonstruowane. Każdego wieczoru jej gra wywołuje żywiołową reakcję publiczności.
Jak zaczęła się wasza współpraca?
Tal pochodzi z Australii i kiedy miała szesnaście lat, kupiła sobie bilet do Stanów. Przyleciała do Ameryki i odwiedzała wszystkie możliwe studia nagrań w nadziei, że ktoś ją wynajmie jako muzyka sesyjnego. W jednym ze studiów poznała Vinniego. Jak tylko Vinnie poznał się na jej talencie, zaraz do mnie zadzwonił. Powiedział, że przywiezie ją do Anglii, a jeśli nie spodoba mi się jej gra, kupi jej bilet powrotny za własne pieniądze. Nie muszę dodawać, że eliminacje przeszła celująco. Zwyczajnie mnie zachwyciła.
Dlaczego praktycznie w ogóle nie używasz kostki?
Całe szczęście umiem grać stylem clawhammer (gra palcami w odwrotnym kierunku, polegająca na atakowaniu strun z góry na dół z użyciem paznokci - przyp. red.), bo uczyłem się technik Cliffa Gallupa i Merle Travisa. W latach 70. dużo piłem i podczas gry kostka ciągle wypadała mi z ręki. Nie chciało mi się jej podnosić, więc dalej grałem palcami. W końcu stwierdziłem, że po co mam w ogóle brać kostkę, skoro lepiej mi się gra bez niej. Nie będę niczego upuszczać, nic mi nie będzie przeszkadzać.
Masz jakieś ulubione efekty?
Mam tylko takie, dzięki którym uzyskuję dobre brzmienie. Używam efektu Ring Modulator, żeby trochę postraszyć moją widownię. Używam też kaczki i przesteru, ale w małych ilościach.
Czy są jacyś gitarzyści, którym zazdrościsz umiejętności?
Uważam, że zazdrość nie jest zbyt pozytywnym uczuciem i zdecydowanie nie powinna dochodzić do głosu. Miałem wielkie szczęście grać z wieloma wspaniałymi muzykami, ale starałem się im nie zazdrościć umiejętności, tylko koncentrować się na tym, co robię, i robić to jak najlepiej. Natomiast inspiruje mnie bardzo wielu gitarzystów.
Którą z gitar cenisz sobie najbardziej?
Najważniejszą dla mnie gitarą jest bez wątpienia Fender Stratocaster Sunburst z 1954 roku. Dostałem ją od Steve’a Martina i nie wyobrażam sobie, żebym mógł się jej kiedykolwiek pozbyć. Drugim ważnym dla mnie instrumentem jest piękny Fender Telecaster z 1954 roku. Gdyby paliło się studio, to pewnie wybiegłbym z niego, trzymając w jednej ręce Stratocastera, a w drugiej Telecastera! (śmiech).
Czy często czujesz presję związaną z tym, że dla wielu jesteś mistrzem gry na gitarze?
Taką presję czuję tylko wtedy, kiedy mam nagrać nową płytę. Podczas pracy nad nowym albumem zawsze pojawiają się pewne pytania i wątpliwości typu, czy podążamy właściwą drogą. Ale nie chodzi tu chyba o presję, ponieważ w dzisiejszych czasach wszyscy jesteśmy poddawani jakiejś presji. Ostatnio w zespole mam dużo świeżej krwi, przez co moja muzyka się zmienia. To wspaniałe uczucie. Mam też nowego menadżera, Harveya Goldsmitha. Wszystko to i jeszcze fakt, że zostałem wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame sprawia, że ludzie stali się bardziej świadomi tego, kim jestem i co robię.
Czy to było dla ciebie ważne wydarzenie?
Nie tylko ważne, ale i bardzo miłe. Dotąd wielu moich fanów uważało, że byłem jakby wykluczony z tego typu zaszczytów. Byli sfrustrowani, że nie jestem należycie doceniany. Dlatego więc taka nobilitacja jest ważna, bo wreszcie zauważono moje osiągnięcia. Wcześniej bywało, że w ogóle wypadałem z obiegu. Jednak zawsze wychodziłem z założenia, że trzeba mieć naprawdę coś wartościowego do zaoferowania światu, ażeby móc robić wokół siebie szum. Całe szczęście, że jakoś dałem radę przebrnąć przez swój gorszy okres.
Jakiej muzyki słuchasz, gdy prowadzisz samochód?
Ludzie przysyłają mi setki płyt CD i staram się je przesłuchiwać. Poza tym słucham dużo azjatyckich rytmów, a nawet ostrej muzyki tanecznej w stylu drum’n’bass. Często ta muzyka inspiruje mnie do budowania melodii czy całych partii gitarowych. Lubię muzykę rockabilly Imeldy May. To wszystko stanowi dla mnie inspirację i na pewno ma wpływ na to, co tworzę. Zewsząd otacza mnie muzyka, która kształtuje moją twórczość zupełnie podświadomie. Tworzenie nowej muzyki wydaje się być bardzo trudne, ale kiedy przychodzi co do czego, jest to proces samoistny i całkiem naturalny. Aktualnie przy nowej płycie nie współpracuję z muzykami grającymi ze mną koncerty, lecz z przyjaciółmi Jasona Rebello (brytyjskiego pianisty jazzowego - przyp. red.). To świetni muzycy. Zupełnie się nie ograniczamy i wykorzystujemy wszystkie pomysły. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie.
Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, żeby nagrać płytę na gitarze akustycznej?
No cóż, sam nie wiem, czy to byłby dobry pomysł. Lubię brzmienie gitary akustycznej i czasami w domu na niej gram, ale nie wyobrażam sobie nagrania takiej płyty. Jest tylu utalentowanych gitarzystów, których ten instrument pasjonuje, że nie widzę potrzeby... Oni na pewno zrobią to lepiej, a ja wolę mojego Strata.
Nagrałeś kilka klasycznych kompozycji z orkiestrą. Partie na wiolonczelę i skrzypce zagrałeś na swoim Stratocasterze...
Tak, w ten sposób odsłoniłem swoją kolejną twarz. Nagrałem fragmenty V Symfonii Gustava Mahlera i "Pawany na śmierć Infantki" Maurice’a Ravela. Wprawdzie mogłem umieścić kilka tego typu utworów na nowej płycie, ale nie pasowałyby tam. Chciałem te rzeczy rozdzielić. Co się tyczy muzyki poważnej, to myślałem jeszcze o nagraniu fragmentu suity "Planety" Gustava Holsta i "Nimrod" Edwarda Elgara z jego wariacji "Enigma".
Co znaczy dla ciebie bycie muzykiem?
Dopiero kilka lat temu zacząłem się nad tym zastanawiać. Wtedy zdałem sobie sprawę, że robię rzeczy, których kiedyś nie znosiłem: jeżdżę w trasy koncertowe i spędzam długie godziny w autokarze. Uświadomiłem sobie, że muszę podróżować, bo to część mojej pracy, i w końcu zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Przestało to być problemem. Teraz mogę przejechać nawet sześćset mil i nie narzekam, a dawniej jak miałem przejechać sześć, to podnosiłem wielkie larum. Jazda autokarem jest lepsza niż latanie, a poza tym dobrze się przy tym bawimy. Takie wspólne podróżowanie ma w sobie kiczowatość opery mydlanej, bo żyjemy ze sobą bardzo blisko. Każdy ma inne poczucie humoru, różne nastroje, problemy - i to jest właśnie świetne, bo całe życie mieści się w małym autobusie.
Czujemy się jak cyganie, którzy podróżują z całą rodziną w cygańskim taborze. Jest fajnie, ponieważ jesteśmy odcięci od zewnętrznego świata i zewnętrznych problemów. Biorę w trasę laptopa, żeby móc kontaktować się z rodziną przez Internet - jeszcze kilka lat temu sam bym w to nie uwierzył. A twoje pytanie? Bycie muzykiem jest całym moim życiem.
Jamie Crompton
Zdjęcia: Joby Sessions