Za chwilę przeniesiemy się w miejsce niezwykłe, a mianowicie... na dwór króla bluesa. Mowa oczywiście o B.B. Kingu, którego kariery trwającej już od ponad pół wieku nie można z niczym porównać.
Minęły trzy lata od Farewell Tour - pożegnalnej trasy, którą artysta odbył w Wielkiej Brytanii. Pamiętamy go, jak siedział na scenie pochylony nad ukochaną gitarą Gibson Lucille. Wszyscy byli pewni, że ten osiemdziesięcioletni muzyk zamierza udać się na zasłużoną emeryturę i nie wróci już na scenę. Ale jego aktywność muzyczna jest wprost zdumiewająca! Ma on za sobą czasy, kiedy grywał trzysta koncertów w roku (tak było, gdy mieszkał jeszcze w rodzinnej Indianoli), a grafik jego koncertów był bardzo napięty - mówiło się wtedy, że takiego tempa nie wytrzymałby niejeden czterdziestolatek. Okazało się jednak, że król bluesa nie zamierza wcale żegnać się ze sceną. W 2007 roku dał wspaniały występ na koncercie Erica Claptona Crossroads Benefit i razem z Johnem Mayerem zagrał "Let The Good Times Roll" na ceremonii rozdania nagród Grammy. Potem swoją żywiołową grą porwał publiczność na Chicago Blues Festival w 2008 roku. To jeszcze nie wszystko - w zeszłym roku ukazał się nowy album artysty zatytułowany "
One Kind Favor". Płyta jest zbiorem piosenek rhythm’n’bluesowych, z których emanuje energia pełna autentyczności i szczerości muzycznej. Nie ulega wątpliwości, że to jeden z najlepszych krążków artysty. Pora więc spotkać się z królem bluesa i dowiedzieć się czegoś nie tylko o jego ostatnim albumie, ale i o planach na najbliższą przyszłość...
Czy mógłbyś opowiedzieć nam o powstaniu płyty "One Kind Favor"?
Album został wyprodukowany przez T-Bone Burnetta. Jego wizja była taka, żeby nagrać płytę inspirowaną brzmieniem starego bluesa, jakiego sam słuchałem w radiu, będąc młodym chłopakiem. Chciał, żebym odszedł od tych starych brzmień i nagrał je po swojemu. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, żeby porozmawiać o projekcie, napisał na kartce dwadzieścia tytułów swoich ulubionych piosenek i kazał mi zrobić to samo. Tak powstała lista utworów na płytę. Proste, prawda? Były to w większości przeboje z dawnych lat i pomyśleliśmy, że warto byłoby przypomnieć je ludziom. Partie na pianinie nagrał Dr. John. Nagrywaliśmy razem bardzo często, bo lubię z nim grać. Ma bardzo naturalny styl i dużo muzycznej intuicji.
Właściwie od zawsze - odkąd nagrałeś utwór "She’s Dynamite" z Samem Phillipsem - dużo miejsca w twojej twórczości zajmowało nagrywanie coverów starych piosenek bluesowych. Czy w ten właśnie sposób chcesz uratować od zapomnienia bluesową tradycję?
Nigdy tak o tym nie myślałem. "She’s Dynamite" nagrałem chyba sto lat temu, to było tak dawno! Nagrałem ją, ponieważ wytwórni podobała się melodia, zresztą ta piosenka od razu stała się przebojem. To były początki rock and rolla i chyba myśleli, że będą mieli okazję zobaczyć rockandrollową twarz B.B. Kinga. Jeśli chodzi o Sama Phillipsa, moja współpraca z nim wyglądała całkiem inaczej, niż się to innym wydaje. Wielu ludzi sądzi, że Sam Phillips był producentem płyt, a tak naprawdę nie miał on nic wspólnego z wyborem materiału na album. Był tylko inżynierem dźwięku. Współpracowałem wtedy z wytwórnią prowadzoną przez braci Bihari - Meteor Records w Memphis. U nich było tak, że jeśli artysta akurat był w mieście i miał na to ochotę, mógł w każdej chwili skorzystać ze studia. Później dostawaliśmy przysyłane do domu rachunki. Sam Phillips był w studiu i sprawdzał, czy rejestrowanie na taśmie przebiegało prawidłowo. Taka była jego rola. Nie był moim producentem, ponieważ ja lubię nagrywać po swojemu i wybieram te piosenki, które mi się podobają. Słucham tylko siebie. Zresztą i tak nie wiadomo, co ostatecznie spodoba się publiczności.
Czy nie jest to dla ciebie frustrujące, że w dzisiejszych czasach ludzie kojarzą cię przede wszystkim z piosenką, którą nagrałeś z U2, czy ewentualnie z utworem "The Thrill Is Gone"?
Oczywiście, że jest to frustrujące. Moja muzyka nigdy nie była należycie promowana. Bardzo mało moich utworów doczekało się emisji radiowej. Wyjątkiem były piosenki z albumu "Three O’Clock In The Morning". W 1951 roku dostałem telegram od braci Bihari. Gratulowali mi, ponieważ ta płyta sprzedała się w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy. Wiedziałem, że było to możliwe właśnie dzięki promocji radiowej. Poza tym, przypadkiem, tylko jedna moja piosenka była promowana w radiu - mam tu na myśli "The Thrill Is Gone". Wszystkie inne płyty, jakie nagrałem, również mogły się świetnie sprzedać, gdyby nie to, że żadna stacja ich nie puszczała. Blues jest marginalizowany, a audycje bluesowe nadawane są w sobotę późno w nocy. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje.
Podczas rozdania nagród Grammy na scenie obok ciebie wystąpili muzycy reprezentujący bluesa - John Mayer i Buddy Guy. To na pewno było ważne wydarzenie dla bluesa...
Tak, ale przyznam, że ceremonia Grammy mnie zasmuciła. Byłem zajęty pracą na Florydzie i specjalnie z Buddym Guyem i Johnem Mayerem pojechaliśmy do Kalifornii, żeby oddać hołd zmarłemu Bo Diddleyowi, który był naszym przyjacielem. Po skończonym koncercie nikt nawet słowem o nas nie wspomniał w mediach, tak jakby w ogóle nas tam nie było. Nawet mnie to nie zezłościło, ale jednak zasmuciło, bo tak wygląda całe moje życie. Nie miałem żadnej promocji w radiu i musiałem sam dotrzeć do ludzi. Dlatego praktycznie cały czas koncertowałem. Nie chodzi tu o mnie - moja kariera dobiega już końca - myślę o tych młodych artystach, który tworzą dobrą muzykę, ale nie mogą się przebić. Oni zasługują na to, żeby byli słyszani. Chciałbym więc zaapelować do wszystkich krytyków i dziennikarzy muzycznych: dajcie im szansę!
Wiemy, że wciąż bardzo dużo koncertujesz. Czy masz w ogóle czas na ćwiczenie gry?
Jeśli dopisze mi szczęście, mogę usiąść z gitarą i ćwiczyć przez pół godziny dziennie - to wszystko. Ale zawsze miałem poczucie, że muszę ćwiczyć więcej niż inni. Nigdy tak naprawdę nie umiałem grać akordów i dlatego zawsze miałem zespół, który wygrywał rytm, kiedy ja grałem partie prowadzące. Tak zaczynałem, a potem po prostu się rozleniwiłem. Nie chciałbym grać dokładnie tak samo jak T-Bone Walker czy Barney Kessel, ale fajnie byłoby od czasu do czasu pomyśleć, że jestem im równy.
Czy nadal uważasz, że ludzie traktują gitarę bluesową jak ubogiego krewnego gitary jazzowej? Kiedyś powiedziałeś, że bardzo dużo ćwiczyłeś jazz, bo chciałeś zawrzeć w swojej grze elementy jazzowe...
Dziś już w ogóle nie gram jazzu. Kiedyś, dawno temu, muzycy z zespołu uczyli mnie grać jazz, żeby im było łatwiej wykonywać swoją robotę (śmiech). Oni są nadal lepszymi muzykami niż ja! Muszę przyznać, że wciąż lubię jazz, tak jak lubię rock and rolla, a czasami nawet hip-hop. Nie ma chyba takiej muzyki, której bym w jakimś stopniu nie lubił. Kocham muzykę w ogóle. Nie podoba mi się tylko, kiedy mężczyźni śpiewają źle o kobietach - uważam, że kobieta jest najwspanialszym darem, jaki Bóg mógł dać światu.
Na starych zdjęciach widać, że miałeś mikrofon praktycznie przystawiony do wzmacniacza, prawdopodobnie po to, aby podbić sygnał. Czy wtedy trudniej było sprawić, żeby brzmienie gitary było słychać na tle całego zespołu?
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem T-Bone Walkera. Grał utwór "Stormy Monday". To był najwspanialszy moment w moim życiu. Walker był dla mnie inspiracją, siłą napędową. Gdybym mógł, to bym się z nim ożenił (śmiech). Grał wtedy na gitarze Gibson ES-5 o dużym korpusie. Instrument słychać było bardzo wyraźnie na tle zespołu, odcinał się od tła. Chciałem uzyskać taki sam efekt i umieściłem mikrofon na wzmacniaczu, co wystarczająco podkręciło brzmienie gitary. Nie udawało mi się jednak zagrać tych samych dźwięków co T-Bone. To było tak, jakbym na gryfie miał inne nuty...
Skoro mowa o starych zdjęciach... Często pozujesz z różnymi gitarami - raz z Fenderem Stratocasterem, raz z wielkim Gibsonem Switchmasterem. Były to pierwsze lata produkcji tych modeli. Czy byłeś łasy na nowe gitary?
Czy byłem łasy? Raczej nie. Ja po prostu chciałem mieć jakąkolwiek gitarę na własność. Mieszkaliśmy na wsi i ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Nie mieliśmy tyle pieniędzy, ile mieli ludzie z miasta. Można było bardzo długo oszczędzać, a i tak nie stać cię było na porządny instrument. Pierwszą gitarę elektryczną kupiłem, gdy przeprowadziłem się do Memphis. Był to Gibson z przetwornikiem DeArmond. Podłączałem ją do małego wzmacniacza firmy Gibson. Niestety sprzęt czasami się psuł, zdarzały się też kradzieże. Raz nawet miałem wypadek - zderzenie z osiemnastokołową ciężarówką. Za pieniądze uzyskane z ubezpieczenia kupiłem sobie wtedy nową gitarę.
Jaka jest tajemnica brzmienia B.B. Kinga? Czy chodzi o sposób gry, czy może o legendarną gitarę Lucille? (śmiech)
Cóż, zawsze lubiłem wzmacniacze lampowe i miałem hopla na punkcie konstrukcji Fender Twin. Jeśli tylko nie są zbyt rozklekotane, w zupełności spełniają moje oczekiwania. Lubię, gdy pokrętło głośności i gałka podbicia wysokich tonów są porządnie rozkręcone. Bas ustawiam w pozycji "6" i używam tylko odrobinę reverbu. Z takimi ustawieniami na wzmacniaczu mogę swobodnie regulować brzmienie, używając tylko pokręteł w gitarze. Od zawsze jestem też wierny starym wzmacniaczom Gibson Lab Series. W dzisiejszych czasach trudno je spotkać, ale gdy trafi mi się jakiś używany, kupuję go bez chwili zastanowienia!
Zawsze podziwiałem twojego kuzyna Bukka White’a. Próbowałeś kiedyś grać na steel guitar?
Dorastałem, słuchając muzyki z Delty Missisipi, ale nigdy nie potrafiłem grać jak Bukka! Zawsze chciałem grać jak Lonnie Johnson, Blind Lemon Jefferson czy nawet Jimmy Rogers. Uwielbiałem też Django Reinhardta, ale kiedy zobaczyłem, jak T-Bone Walker wywija na jednej strunie na gitarze elektrycznej, doznałem absolutnego olśnienia. Próbowałem naśladować moich idoli, ale z drugiej strony nie chodziło mi o ich dokładne kopiowanie. Byłem trochę buntownikiem i chciałem grać po swojemu, tak jak czułem. Często mnie za to krytykowano, dziennikarze pisali, że gram "rozmytego bluesa". No cóż, jeśli naprawdę tak uważają, mogą tak pisać. Nie obchodzi mnie to. Po prostu gram, jak gram!
Julian Piper