Ray LaMontagne właśnie wydał swój trzeci album zatytułowany "Gossip In The Grain". Tym samym artysta udowodnił, że jest genialnym wokalistą i kompozytorem. Ten skromny trzydziestosześcioletni amerykański muzyk mieszkający na farmie w miejscowości Maine nie lubi rozgłosu i niechętnie rozmawia z dziennikarzami.
Pierwszy raz widzieliśmy
Raya LaMontagne’a kilka lat temu za kulisami Shepherd’s Bush Empire w Londynie. Rozgrzewał się wtedy przed wyjściem na scenę, grając na gitarze dreadnought marki Martin. W Shepherd’s Bush Empire zazwyczaj jest tak, że swoich idoli witają rozwrzeszczane tłumy. Ale kiedy Ray wyszedł na scenę, było zupełnie inaczej. Zapadła cisza - aplauz, gwizdy i krzyki zamilkły. A gdy wykonał swą pierwszą piosenkę, byliśmy przekonani, że to niezwykła sceniczna osobowość. Każdy kompozytor czy piosenkarz mógłby pozazdrościć mu talentu. Przez resztę wieczoru LaMontagne absolutnie panował nad tłumem. W przerwie pomiędzy utworami praktycznie nic nie mówił, tak jakby umyślnie nie zamierzał nawiązywać z publicznością żadnego kontaktu bezpośredniego. Teraz rozumiemy, dlaczego zyskał sobie reputację osoby nieśmiałej i nieco wycofanej. Koncert w Shepherd’s Bush Empire miał miejsce kilka lat temu, ale od tego czasu niewiele się w zasadzie zmieniło, no może poza faktem, że teraz wszystko odbywa się na większą skalę. Znów wybraliśmy się na koncert Raya w Londynie, tym razem do Royal Albert Hall. Wszystkie bilety zostały już dawno wyprzedane. Sam
Ray LaMontagne się nie zmienił - wciąż nosił bujną brodę i miał magnetyzujący, enigmatyczny sposób bycia.
Aby z nim jednak porozmawiać udajemy się do jego posiadłości w Maine. Zaczynamy rozmowę o dzieciństwie muzyka, lecz bezskutecznie próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej o jego życiu.
Ray LaMontagne jest małomówny i wydaje się być skrępowany. Musimy poprzestać na niesprawdzonych źródłach, które mówią o jego trudnym dzieciństwie i ciągłych przeprowadzkach, które sprawiły, że miał trudności z nawiązywaniem kontaktów. Jego zainteresowanie gitarą zbiegło się z miłością do muzyki w ogóle, a także z pasją pisarską. Pewne jest to, że Ray nie wychowywał się w domu, w którym muzyka zajmowała ważne miejsce. Z innych źródeł wiemy, że jego ojciec był muzykiem i że porzucił rodzinę, kiedy Ray był jeszcze mały. Przechodzimy więc od razu do tematu najnowszej płyty artysty.
Twoja ostatnia płyta "Gossip In The Grain" jest nieco lżejsza niż jej poprzedniczki...
Takie było zamierzenie. Chciałem, żeby krążek był lżejszy, żeby łatwiej się go słuchało. Zrobiłem to przede wszystkim dla siebie - potrzebowałem przerwy od ambitnego grania. Całymi nocami gram koncerty i fajnie jest raz na jakiś czas stworzyć coś lekkiego, co jest po prostu czystą przyjemnością, niczym więcej. Można odpocząć, grając covery piosenek, które się lubi, albo tworząc właśnie coś mniej ambitnego.
Twój styl gry ma swoje korzenie w klasycznej muzyce amerykańskiej. Co możesz o tym powiedzieć?
Jestem miłośnikiem wielu gatunków muzycznych. Kocham zarówno country z wczesnych lat 50., jak i jazz, rhythm and blues, a także folk. Jestem wielkim fanem Led Zeppelin, Pink Floyd i Joni Mitchell.
Dlatego zdziwiło nas, że nagrywałeś swój ostatni album w Anglii...
Nawiązałem współpracę z producentem Ethanem Johnsem, który ma na swoim koncie współpracę z takimi wykonawcami, jak: Brendan Benson, Ryan Adams, Rufus Wainwright i Kings Of Leon. Nagrywaliśmy w studiu Real World Petera Gabriela koło Bath. To piękne miejsce, można powiedzieć, że wprost niezwykłe. Ethan odwiedził mnie, gdy mieszkałem koło Nowego Jorku. Być może następnym razem przyjedzie do mnie i nagramy płytę w Ameryce...
Czy zmiana miejsca wpłynęła na to, w jaki sposób tworzyłeś muzykę?
Raczej nie. Świat zewnętrzny ma na mnie niewielki wpływ, ponieważ przede wszystkim skupiam się na piosenkach i na muzyce. Prawie w ogóle nie wychodziłem ze studia. Gitarzysta Eric Heywood i basista Jen Condos chodzili na spacery do Bath, a ja zostawałem w studiu. Pracowałem nad tekstami albo dodawałem ostatnie szlify do gotowych piosenek.
Czy to prawda, że za młodu nie chciałeś mieć z muzyką nic wspólnego?
Właściwie tak, ale w głębi serca zawsze kochałem muzykę i nic nie mogłem na to poradzić. Przez to, że przez wiele lat nie uświadamiałem sobie swojej miłości do muzyki, ona stała się moją prawdziwą pasją dopiero wtedy, gdy miałem dwadzieścia kilka lat. Ale już wcześniej pociągały mnie instrumenty muzyczne. Kiedy odwiedzałem kogoś, kto miał w domu perkusję, gitarę czy pianino, to po prostu nie mogłem się od nich oderwać.
Na jakich grasz gitarach?
Gustuję przede wszystkim w instrumentach akustycznych. Mój styl gry jest dość charakterystyczny. Można powiedzieć, że wszystko opiera się na prawej ręce. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopiero inni zwrócili mi uwagę na to, że mój styl gry jest dość oryginalny. Wielu muzyków mówiło, że nie widzieli wcześniej, żeby ktoś grał w ten sposób co ja.
To prawda, my również zauważyliśmy, że twoja prawa ręka pracuje w dość nietypowy sposób.
Nadaję akcent poszczególnym nutom, wykorzystując przy tym podstawową funkcję gitary akustycznej, która tworzy idealny podkład dla wokalisty. Moje podejście do gry może wydawać się zbytnio uproszczone, ale dla mnie najważniejsza jest dynamika i feeling. Jestem w stanie wydobyć z kilku akordów znacznie więcej niż inni muzycy z setek nut.
Co jest dla ciebie najważniejsze w gitarze?
Ostatnio przypadła mi do gustu gitara Martina w stylu vintage. Ma mahoniową płytę spodnią i boki. Podoba mi się jej zbalansowane, harmonijne brzmienie. W przeszłości grałem na gitarze D-35 i podobał mi się jej mocny atak. Kiedy potrzebowałem, żeby akord był ostrzejszy, gitara mi na to pozwalała. Ale teraz preferuję gitary z mahoniu. Są to gitary, na których nie można grać zbyt agresywnie. Dzięki temu ich brzmienie jest naprawdę subtelne. Wciąż można uzyskać mocny, głęboki bas, ale jednak bardziej zbalansowany. Ostatnią płytę nagrywałem na gitarze vintage Martin D-18, oczywiście oprócz partii nagrywanych na gitarze elektrycznej. W trasę zamiast D-35 zabieram więc gitary Martin D-18 i D-28.
Czyli sięgnąłeś po gitarę elektryczną?
Rzeczywiście, to prawda. Gitara elektryczna wzbudza moje coraz większe zainteresowanie. To zupełnie inne stworzenie niż gitara akustyczna. Na pewno nie mam aspiracji, żeby stać się kolejnym Jimmym Page’em, ale jako instrument rytmiczny gitara elektryczna coraz bardziej mnie pociąga. Poza tym instrument elektryczny może brzmieć okropnie, ale może też brzmieć wspaniale. Ja wolę proste brzmienia i uważam, że czasami kilka nut jest w stanie stworzyć odpowiedni klimat. Nie lubię gitarzystów, którzy wyczyniają na gitarze niesamowite sztuczki i popisują się. Jestem zwolennikiem prostoty. Polecam to innym muzykom!
Podczas koncertu zmieniasz gitary. Czy chodzi o zmianę stroju?
Tak, zmieniam strój, ale nie w sposób drastyczny. Jedna gitara ma strój opuszczony o cały ton (DGCFAD), druga również ma opuszczony strój, ale z dodatkowo przestrojoną o kolejny ton najgrubszą struną, czyli drop-C (CGCFAD). I oczywiście jedna gitara ma standardowy strój. Teraz już wiecie, na czym polega moja tajemnica. Myślę, że warto spróbować!
Mick Taylor