Anthony Crawford
"Właściwie pierwsze, co pamiętam to mój ojciec, Hubert Crawford, który jest perkusistą. Kiedy byłem mały, chodziłem na jego koncerty w klubach, słuchałem muzyki i wyobrażałem sobie, że stoję tam na scenie razem z nim. Właściwie to spowodowało, że swoją muzyczną przygodę zacząłem od perkusji. Kiedy miałem sześć lat, jedynym moim marzeniem było grać tak, jak mój ojciec. Z perkusji przerzuciłem się po jakimś czasie na gitarę, z gitary na pianino i dopiero potem, w wieku dwunastu lat, zacząłem regularnie grać na basie..." Rozmawia: Krzysztof Inglik W jaki dokładnie sposób zaraziłeś się niskimi częstotliwościami?
Historia, którą teraz opowiem jest prawdziwa... Pewnego razu, kiedy miałem 11 lat i siedziałem w domu nad lekcjami, tata szedł do studia po jakieś papiery. W drzwiach, wychodząc, rzucił pytanie: „Idziesz ze mną”? Jasne! Nie trzeba mi było dwa razy tego proponować (śmiech). Kiedy byliśmy na miejscu, poprosił żebym usiadł, poczekał na niego i nic nie ruszał, bo w studiu rozstawiony był sprzęt do sesji nagraniowej. Byłem jednak młody, a moje serce płonęło. W rogu stała gitara basowa – dobrze wiedziałem, że nie powinienem jej dotykać, ale już po kilku sekundach miałem ją w rękach. Po pierwszych dźwiękach wiedziałem już, co będę robił przez resztę życia. To było jak grom z jasnego nieba. Prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Pamiętam, że jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłem do mamy i powiedziałem jej: „Wiem co chcę robić kiedy dorosnę – chcę być basistą!” Rodzice kupili mi gitarę basową na Gwiazdkę i od tego momentu grałem na niej po osiem do dziesięciu godzin dziennie. Kiedy wracałem ze szkoły nie wychodziłem praktycznie ze swojego pokoju – włączałem jakąś rockową płytę, która akurat wpadła mi w ręce i grałem razem z nią. Czy był to Lenny Kravitz czy Thin Lizzy, do wszystkiego dogrywałem swój bas.
Czyli nie od początku poruszałeś się w stylistyce r&b i fusion?
Kiedy zaczynałem grać na basie, słuchałem głównie rocka. Jednym z moich ulubionych zespołów był Van Halen. Zasłuchiwałem się także w Rush, Living Colour Do dziś ta muzyka ma na mnie duży wpływ i bardzo lubię grać w rockowych zespołach. Z czasem na mojej półce pojawiało się coraz więcej płyt jazzowych muzyków. Przełomem stały się płyty Stanleya Clarka i Victora Baileya, a także to co robił Vic w zespole Béla Fleck and the Flecktones, zanim jeszcze rozpoczął karierę solową. Kiedy zobaczyłem co ci dżentelmeni wyprawiają z basówką, zaliczyłem opad szczęki i świat nigdy nie był już dla mnie taki sam. Co ciekawe, już wtedy zauważyłem, że każdy z nich ma swój własny, niepowtarzalny sound. Zrozumiałem, że właśnie z tego powodu chcę słuchać ich muzyki. To zmieniło całkowicie moje podejście – postanowiłem wszystko grać po swojemu, tak jak czuję.
Jak dojść do grania „po swojemu” nie zamykając się jednocześnie na otaczającą nas muzykę?
Przede wszystkim słucham wszystkiego – nie tylko basistów. Mogą to być gitarzyści tacy jak Scott Henderson, Allan Holdsworth czy chociażby Joe Pass. Wybieram z ich muzyki elementy, które mi się podobają, które przemawiają do mojej wyobraźni. W ten sposób rozwijam własne słownictwo. Z połączenia tych wszystkich, zgromadzonych przez lata wpływów, powstaje z czasem nowy styl.
Twój ojciec jest znanym perkusistą, który ma za sobą współpracę z artystami takimi jak James Brown, Mothers Finest, czy Grandfunk Railroad. Twój wujek natomiast, Hank Crawford, jest znanym saksofonistą jazzowym. Jaki wpływ miało to na Twoją muzyczną edukację?
Ojciec był dla mnie od samego początku jak najlepszy nauczyciel – przekazywał mi wszystko, czego sam się nauczył. Właściwie to nadal to robi, kiedy tylko mamy okazję się spotkać. Wszyscy znają go jako perkusistę, ale gra też na basie i to on zaraził mnie tym bakcylem. Któregoś dnia po prostu zapytałem go jak się gra, a on pokazał mi pierwsze grooves, które pamiętam dokładnie co do nuty i nadal gram od czasu do czasu. Ponieważ był jednocześnie perkusistą i basistą, potrafił mnie nauczyć nie tylko gry na basie, ale też współpracy z pałkerem, co, jak wiadomo, jest kluczem do sukcesu dobrej sekcji rytmicznej. Jeśli chodzi o wujka, to jako dziecko nie znałem go zbyt dobrze, bo mieszkał i grał w Teksasie, kiedy zaczynałem. Dopiero później zacząłem doceniać jego saksofonowy kunszt. A ponieważ był świetnym improwizatorem, zaszczepił mi zamiłowanie do grania solówek. W mojej grze obecne są na równi te dwa elementy. Kiedy gram solo, myślę o jazzowym saksofonie. Kiedy kładę groove, wracam pamięcią do dni, kiedy grałem funkowe kawałki razem z ojcem. Tak więc dorastanie w rodzinie, w której muzyka była obecna od zawsze, naprawdę dużo mi dało.
Czy grając lub komponując opierasz się na wiedzy teoretycznej?
Osobiście nie polegam zbytnio na teorii, regułach i tym podobnych rzeczach. Teoria przydaje się, żeby wiedzieć co właściwie się robi, bo dzięki niej można wszystko nazwać. Ale kiedy gram, to nie zastanawiam się jaką skalę mam zagrać do danego akordu. Czasem mogę zagrać teoretycznie nieprawidłową nutę, ale będzie to właśnie ta nuta, o którą w danej chwili chodziło. Opieram się więc na uczuciach. Jeśli czuję, że coś jest dobre, to jest dobre.
Co jest najważniejsze w byciu basistą?
Najważniejsze, to nauczyć się jak grać na basie... (śmiech). To zależy od sytuacji. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że jeśli ktoś dzwoni do ciebie, byś zagrał u niego na basie, to twoim głównym zadaniem jest położenie fundamentu pod muzykę, bo dzięki temu całość będzie brzmiała dobrze. Jeśli w zespole jest kiepski basista to, niezależnie od starań pozostałych instrumentalistów, muzyka także będzie brzmiała kiepsko. Według mnie basista i perkusista to dwa najważniejsze aspekty dobrej muzyki. Dlatego kiedy gram w sekcji „za” artystami, skupiam się wyłącznie na basie, na fundamencie, na pulsie. Czasem jednak zdarza się wyjść do przodu, w światło reflektora, mieć swoje przysłowiowe pięć minut. Wtedy przestaję myśleć jak basista, a zaczynam jak improwizator. Ważna jest ta umiejętność przestawienia swojego umysłu na różne role. Obecnie dzieciaki skupiają się głównie na basowych wodotryskach i efektownych sztuczkach. A kiedy trzeba położyć solidny groove, od którego podłoga zaczyna sama tańczyć pod stopami, okazuje się, że wielu z nich tego już zrobić nie potrafi.
Czy postrzeganie basu jako narzędzia służącego jedynie do wydobywania najniższych dźwięków zmieniła się na przestrzeni ostatnich lat?
Myślę, że gitara basowa wreszcie zaczyna być traktowana jak instrument. Pełnoprawny instrument, jak każdy inny. Mając tę świadomość możesz z nim zrobić cokolwiek tylko przyjdzie ci do głowy. Nie istnieje żadna basowa biblia, w której opisano reguły, jakich mamy się trzymać i jakich nie wolno łamać. Jeśli chcesz zabrać bas w rejony, w których ten instrument nigdy jeszcze nie był – co cię powstrzymuje? Jedynym wyjątkiem są sytuacje, w których jesteś wynajmowany do wykonania konkretnego zadania. Wtedy musisz grać według reguł muzyków, z którymi pracujesz. Świadomość tego bardzo ułatwia życie (śmiech). W każdym innym przypadku trzeba podążać za swoim pomysłem jak za białym królikiem. Idea jest tym, od czego wszystko się zaczyna. A jak świat się ma dowiedzieć o twoich świetnych pomysłach, jeśli nigdy ich nigdzie nie użyjesz? Dlatego też trzeba ufać swojej intuicji i wierzyć w swoją muzykę. Gitara basowa to instrument o nieskończonych możliwościach. Uważam, że moim zadaniem jest pokazywać ludziom te możliwości, które sam dostrzegam. Dostaję mnóstwo e-maili i telefonów od ludzi, których zainspirowała lub poruszyła moja muzyka. To utwierdza mnie w przekonaniu, że idę właściwą drogą, bo chcę aby ludzie się rozwijali i nie dali się zamknąć w pudełku opatrzonym jakąś etykietką. Właściwie, czy to biorąc pod uwagę basistów, czy ludzkość w ogóle – naszym głównym zadaniem nie jest siedzenie na tyłku, tylko robienie kolejnego krok w przyszłość. Trzeba stale iść naprzód.
Zwykle w zespole jest dwóch gitarzystów i jeden basista. U Ciebie mamy dwóch basistów i jednego gitarzystę. Zupełnie nie szanujesz tradycji?
(śmiech) Zgadza się. Gdybym nie grał na gitarze basowej, tylko na przykład na saksofonie, także chciałbym mieć basistę za sobą. Tak to widzę. Najczęściej gram więc z drugim basistą lub przynajmniej z k-bassem, czyli klawiszowcem realizującym linie basowe. W tym składzie mamy podzielone role: na bas solowy i bas rytmiczny. W sytuacjach „live” drugi bas obsługuje Nate Holleman.
Na Twojej ostatniej płycie – „Urban Jazz” – przewijają się rozmaite style. Co było inspiracją do stworzenia tego materiału?
Właściwie to muzyka, którą słyszysz na tej płycie, powstawała na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Dlatego właśnie jest tam tak wiele śladów różnych inspiracji. Zawsze starałem się słuchać wszystkiego i czerpać inspirację z różnych źródeł. Nagrywając materiał współpracowałem też z kilkoma hip-hopowymi producentami. Chciałem nadać płycie bardziej współczesne, „miejskie” brzmienie, takie jak na płytach Jay-Z czy Rhianny. Słychać też trochę jazzu – jest nawet krótkie nawiązanie do Giant Steps. Z basowych wpływów najbardziej czytelnym jest Victor Wooten, którego muzykę i grę dogłębnie studiowałem – notabene całego albumu „A Show of Hands” nauczyłem się ze słuchu nuta w nutę. Ale do głosu doszły też stare, rockowe inspiracje, na przykład tapping a'la Van Halen w utworze „Next Phase”.
Czy masz na tym krążku swój ulubiony kawałek?
Wierz mi lub nie, ale najbardziej lubię utwór „A Melody for U”. Jest w tej tytułowej melodii coś, co mnie do niej stale przyciąga. Zwykle nie słucham swojej muzyki po jej nagraniu, ale do tego kawałka wracam dość często.
W jaki sposób komponujesz?
Najczęściej komponuję bezpośrednio na basie. To na nim znajduję interesujące akordy, na których staram się oprzeć jakąś historię – melodię, groove... Uwielbiam komponować razem z moim przyjacielem, perkusistą Erikiem Valentine. Między basistą i perkusistą wytwarza się niesamowita magia. Jeśli wszystko działa jak trzeba, muzyka pojawia się sama. Sporo pomysłów pojawia się także przy współpracy z producentami. Na „Urban Jazz” wpływ mieli między innymi Jonathan Richmond i Marque Walker. W zasadzie to nie lubię komponować sam. Najciekawsze rzeczy pojawiają się w wyniku interakcji pomiędzy ludźmi.
Jesteś bardzo sprawny technicznie – nadal dużo ćwiczysz?
Kiedy mam czas, ćwiczę na basie po 10 godzin dziennie. Ale nie spędzam tego czasu na tłuczeniu jałowych wprawek, tylko na graniu. Nigdy nie wykonywałem i nie będę wykonywał typowych ćwiczeń, jakie można znaleźć w podręcznikach. Być może wynika to z tego, że nie uczęszczałem do szkoły muzycznej, czy czegoś w tym rodzaju. Pamiętam jak kiedyś zapytałem ojca: „Jak nauczyć się grać na basie?” Odpowiedział: „Wszystko co musisz zrobić to znaleźć basistę, którego muzykę lubisz i nauczyć się jej”. To podejście towarzyszy mi cały czas. Tak więc ćwiczenie jest dla mnie graniem muzyki, która mi się aktualnie podoba. Jeśli znajduję fragmenty sprawiające mi trudność – skupiam się na nich. Czasem rozwijam jakiś pomysł, na przykład do melodii dodaję w tym samym czasie linię basu. Bawię się tym. Taki sposób ćwiczenia pozwala mi iść do przodu, krok po kroku. Bardzo też lubię grać z płytami. Czasem puszczam sobie radio i gram razem z muzyką, którą słyszę po raz pierwszy w życiu. To jest bardzo rozwijające.
Jakie masz plany na przyszłość? Kiedy kolejna płyta?
Właśnie... korzystając z okazji, chciałbym wszystkich zapewnić, że następna płyta nie będzie powstawać przez kolejne 10 lat (śmiech). A tak na serio, mam już koncepcję swojej drugiej płyty solowej i wkrótce będę zapełniał „taśmy” swoim nowym materiałem.
Czy jest jeszcze coś co chciałbyś powiedzieć czytelnikom Basisty?
Jakikolwiek macie cel i dokądkolwiek dążycie – bądźcie wytrwali. Nie ważne, czy gracie na basie, czy prowadzicie jakiś biznes – bądźcie wytrwali. To co robicie w życiu jest jak podróż. Droga nie zawsze zaprowadzi Was tam gdzie byście chcieli. Czasem zdarzy się dołek, a czasem będzie trochę pod górkę. Ale różnica pomiędzy tymi przegranymi i zwycięzcami jest taka, że przegrani w pewnym momencie się poddali, a zwycięzcy dalej parli do przodu. Pozostańcie więc pozytywnie nastawieni, skupieni na celu i nie przestawajcie naciskać. Nikt nie będzie dla Was ciężej pracował niż Wy sami i nikt w Was bardziej nie uwierzy. Lubię czasem obserwować, jak ludzie biznesu pchają swoje sprawy do przodu. Każdego dnia robią kolejny krok, nawet jeśli sprawy mają się kiepsko. Tak samo powinniście pchać do przodu swoje muzyczne kariery. Możecie na swej drodze słyszeć „tak” lub „nie”, ale nie możecie pozwolić, aby to „nie” stało się Waszym przeznaczeniem. Myślę, że każdy z Was jest wyjątkowy i ma jakiś talent, jakiś dar. Musicie sobie tylko wydeptać dla niego własną ścieżkę.