Irek Wereński
Irek „Jerzyk” Wereński grał z Kazikiem Staszewskim w jego pierwszym zespole Poland. Później był zastępcą w Kryzysie, aż w końcu został pełnoprawnym basistą grupy. Nagrał z Brygadą Kryzys legendarny „czarny album”, a w 1986 roku trafił do Kultu, w którym oprócz lidera, jest muzykiem z najdłuższym stażem. „Jerzyk” to człowiek bezkonfliktowy, serdeczny, idealny do posiadania w każdym zespole. Niektórzy żartują, że nie używa wszystkich palców i strun. Jednak kilka jego basów dało początek Kultowym do dziś kawałkom: „Polska”, „Onyx”, „Na zachód”. Rozmawia: Krzysztof Kowalewicz W maju ukazała się płyta „Prosto” Kultu. Jak Wam się nad nią pracowało?
Super. Jestem zadowolony z pracy zarówno przy tworzeniu, aranżowaniu, jak i z samej sesji. Pierwszy raz współpracowaliśmy z Adamem Toczko. Powszechnie uważa się go za specjalistę od realizacji czadowych zespołów, ale myślę, że jest tej klasy specjalistą, który dobrze się sprawdza również w przypadku takich zespołów jak nasz. Adam miał swój konkretny udział w realizacji albumu. Podejmował decyzje, która wersja utworu wchodzi na płytę. Miał też uwagi aranżacyjne. Przy wcześniejszych płytach zdarzało nam się współrealizować płyty. Wychodziło to z różnym efektem. Dlatego postanowiliśmy spróbować czegoś innego.
Od nagrania poprzedniego albumu „Hurra!” upłynęły cztery lata.Generalnie ostatnio mniej więcej tyle czasu potrzeba Wam na przygotowanie premierowego materiału. Wygląda na to, że realizowanie premierowych płyt przychodzi Kultowi z trudnością?
Rzeczywiście czekaliśmy na „Prosto” długo, ale nie powiem, że bezczynnie. Niektóre pomysły już dosyć dawno były „ruszone”, choć oczywiście przez lata się pozmieniały. Kult dużo koncertuje. Poza tym lider ma też inne formacje, w których się udziela. Trzeba było znaleźć odpowiedni moment wspólnej energii, żeby wszystko dokończyć. Poza tym jeżeli nie ma ustalonego ostatecznego terminu na który trzeba coś zrobić, to pracuje nam się powolnie, wszystko rozciąga się w czasie. Dlatego Kazik w pewnym momencie podał ostateczny termin wejścia do studia nagrań. Wtedy trzeba było się wziąć ostro do roboty i doszlifować to, co zostało rozpoczęte.
Dlaczego nie jesteś autorem muzyki żadnej premierowej kompozycji?
Przez większość płyt autorstwo kompozycji podpisywaliśmy zespołowo. Jednak od pewnego czasu kompozycje są przypisywane pomysłodawcom. Czasem ktoś przynosi tylko bazę – jakaś figurkę muzyczną albo zdarza się, że wręcz gotowy utwór. Wtedy figuruje jako autor, chociaż od przedstawienia tej propozycji na próbie do efektu finalnego zachodzą zmiany, które sugerujemy podczas zespołowych spotkań. Wiadomo. Często to, co siedzi autorowi w głowie, czy zręcznie wypada odegrane z klawisza nie brzmi tak, jak zagrane przez grupę żywych ludzi, z których każdy myśli i gra trochę inaczej. Nie czuję się kompozytorem. Kiedy jeszcze podpisywaliśmy autorstwo kawałków zespołowo przynosiłem różne basiki na próby, no, ale wiadomo za dużo z tego instrumentu nie wyciągnę. Uważa się, że „Polska” wyszła z mojego pomysłu i to mi wystarcza. Dziękuje bardzo. Najbardziej lubię jak zespołowo pracujemy nad utworami. Wtedy wszystko ma ręce i nogi.
Oprócz „Polski” warto zwrócić uwagę na jeszcze kilka Twoich Kultowych basów, chociażby „Onyx” i „Na zachód”.
Bardzo mi się podoba „Na zachód”. Lubię go grać na koncertach, ale bas to nie wszystko. Nigdy nie powiem, że są to moje piosenki. Chodzi o to, żeby wszystko ze sobą idealnie współgrało i było przyjemne w odbiorze.
„6 lat później” też zaczyna się od basu. Zagranie jest Twojego pomysłu?
Taką karę dla mnie wymyślili koledzy (śmiech). Nie przepadam za tym basem, aczkolwiek piosenka jest nośna. Tutaj linia basu wymaga dyscypliny. Grana jest na jednej strunie. Tak jak się zaczyna, tak i się kończy. Tak to sobie wymyślił Piotr Morawiec, co jest bliskie mojemu ideałowi, żeby grać tylko na jednej strunie (śmiech).
Walczysz o większą rolę basu w utworach Kultu?
Raczej jestem człowiek tła zarówno w zespole, jak i w życiu pozamuzycznym. Oczywiście wolałbym słyszeć, jak gra mój basik w danym kawałku. Nie uważam, że basista w bandzie powinie być schowany. Wszystko zależy od pomysłu na muzykę i wykorzystania przez zespół poszczególnych instrumentów.
No właśnie Twoje basy w Kulcie są odzwierciedleniem Twojego charakteru. Wszyscy najbliżsi współpracownicy mówią o „Jerzyku” to samo: cichy, spokojny. Wygląda na to, że będziesz grał w Kulcie do końca jego dni?
Trudno powiedzieć, czy tak będzie. Oczywiście chciałbym bardzo, ale wszystko zależy od kolegów i lidera. Nie jestem przecież przyspawany na stałe do Kultu. Myślę, że nikt w tym zespole nie może tego o sobie powiedzieć. Bycie spokojnym to nie jest element zapewniający człowiekowi nieśmiertelność. Obracając się w konfiguracji ludzi trzeba być czujnym i wykazywać. Mimo tej powszechnej, generalnie prawdziwej opinii, parę osób przekonało się już, że czasem puszczają mi zaworki.
Jeszcze jedna oznaka Twojego spokoju. Na każdym koncercie stoisz nieruchomo jakbyś był przyklejony do sceny.
To nie z powodu kilogramów, które przez lata nabyłem. (śmiech) Raczej nigdy specjalnie się nie ruszałem podczas występów. Kiedyś górę brała i paraliżowała mnie trema. Teraz jest zdecydowanie mniejsza. Na moją statyczność wpływa jednak przede wszystkim przyzwyczajenie z czasów krótkiego, kręconego kabla do wzmacniacza Eltron. Nie można było się za daleko wypuścić, bo się wypinał.
Mam rozumieć, że nawet granie w wybuchowej Brygadzie Kryzys nie podnosiło Ci ciśnienia?
Oczywiście, że podnosiło, tylko po prostu tego nie uzewnętrzniałem.
Piszą o Tobie: „Ojciec polskiego punka”...
E tam. Najpierw byłem zdziwiony, trochę zażenowany, a teraz się z tego śmieję. Może raczej określiłbym siebie jako ojczyma, a może stryjka, ale ojciec – bez przesady. Nie poczuwam się do tego tytułu. Nie byłem jakimś liderem punkowej warszawskiej załogi. Byłem przy narodzinach tego ruchu i mu sympatyzowałem. Dużo słuchałem punka i miałem wygląd agrafkowo-poczochrany. Stąd to wołanie na mnie „Jeżyk”.
Nagrałeś z Brygadą do dziś budzący zachwyt wśród muzyków i ciarki u słuchaczy „czarny album”. Jak wspominasz tamtą historyczną sesję?
Pierwszy raz byłem w tak dużym studiu nagrań. To było niesamowite przeżycie dla nas, a jak i się z czasem okazało dla słuchających również. Nie spodziewałem się tego sukcesu. Połowę basów na płytę nagrał Tomek Szczeciński, ale nie wiedzieć czemu nie został wymieniony na okładce albumu. Po nagraniu płyty odłączyłem się od stada brygady i powróciłem w czasach pracy nad „Cosmopolis” w 1991 roku. Ten album cenię nawet wyżej niż debiut. Bardziej przypasował mi muzycznie. Dlaczego dzisiaj nie występuję z chłopakami z Brygady? Mieszkam w Zielonej Górze. Trudno byłoby mi grać próby i koncerty w kolejnej kapeli działającej poza moim miastem. I tak już sporo czasu spędzam w pociągach relacji Zielona Góra – Warszawa.
Być może nigdy byśmy się nie spotkali, bo po debiucie Brygady zostałeś... listonoszem.
Po wprowadzeniu stanu wojennego opanowała mnie niechęć do grania. Wtedy najchętniej schowałbym się do szafy, żeby to wszystko jakoś przeczekać. W tamtym czasie granie na gitarze było kosztownym hobby. Nie przynosiło, przynajmniej w naszym przypadku, żadnych konkretnych pieniędzy i trzeba było zarabiać na życie w jakiś inny sposób. Wybrałem zajęcie o dość elastycznych godzinach pracy, co mi najbardziej odpowiadało. Jakoś przetrwałem ten ciężki czas. Do 1989 roku roznosiłem telegramy, a że w Warszawie byliśmy już wtedy rozpoznawalnym zespołem zdarzało się, że doręczałem telegramy moim fanom, a ci gratulowali np. nowej płyty.
Dlaczego akurat bas?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Łatwiej było okiełznać cztery struny niż sześć. Ja i tak chyba nie używam wszystkich za często (śmiech). Poza tym od gitarzystów roiło się w moim otoczeniu, a basistów brakowało. Tak więc siłą rzeczy byłem potrzebny w różnych tworzących się kapelach. Z reszta na samym początku grania na etapie kapel podwórkowych robienie sobie wspólnie zespołowych zdjęć, pozowanie na muzyka zespołu było ważniejsze niż samo granie. Zaczynałem na czerwonym Lotosie z jakiegoś demobilu. Później zamieniłem go na półpudło. W czasach przedpunkowych ciężko było zdobyć gitarę, czy nawet cokolwiek do niej. Opowieści o gotowaniu strun nie są wcale wyssane z palca. Gitarę Fendera dotknąłem dopiero nagrywając w studiu „czarną” Brygadę Kryzys.
Ibanezie Roadstar II RB950 CS jakieś dziesięć lat. Na „Your Eyes” (płyta Kultu z 1991 roku – przyp. red.) mogłem już na nim grać. Najpierw go tylko pożyczałem od kolegi. Jednak w końcu stwierdził, że skoro gram na nim tyle lat, to w końcu może bym go od niego kupił i tak się stało. Mam też Rickenbakera. Traktuje go jednak jako gitarę rezerwową. Nie leży mi tak dobrze jak Ibanez, a może po prostu za mało szukam. Uważam, że najlepiej jest grać na swoim basie. Nie chodzi tylko o to, czy instrument jest rewelacyjny, tylko bycie z nim jednością na stałe, wzajemne poznanie się i dopasowanie. Ibanez mi leży, bo ma cienki gryf dla mojej małej ręki i co bardzoistotne posiada środkowe fajne brzmienie, bardzo charakterystyczne, nieco zabrudzone. Kupiłem instrument nastrojony i jak to mówią nie trzeba było w nim przeprowadzać żadnych udoskonaleń. Widziałem dwa takie Ibanezy u kolegów. Jeden na Dolnym Śląsku w kapeli, która grała przed nami, a drugi w zespole ze Świebodzina. Wszyscy chwalili ten instrument.
Na potrzeby Kultu unplugged musieliście nabyć akustyczne instrumenty.
Kiedy zrodził się pomysł grania wersji „bez prądu” nie wiedzieliśmy jeszcze, czy damy radę i będziemy grali akustyczne koncerty. Dlatego najpierw na potrzeby tego projektu wzięliśmy coś na szybko ze sklepu. Nawet nie warto wymieniać nazwy, a ponieważ zaczęło nam iść, trzeba było kupić coś lepszego do nagrań. Wybrałem czeską firmę Furch. Zaletą było, że miałem do dyspozycji dwa basy: progowy i bez. Dużym wyzwaniem było panowanie tego drugiego. Nie gram dużo dźwięków, ale trzeba je utrafić. Raz na jakiś czas fajnie jest zagrać akustycznie. Cały koncert się siedzi. Kazik dużo gada między piosenkami.
Grasz jeszcze w mało znanym zespole Jakoś To Będzie. Zastanawiam się po co Ci to?
Mieszkam w Zielonej Górze. Jestem leniem. Nie lubię ćwiczyć, a paluchy trzeba rozruszać. Znalazłem na to sposób. Pojawili się w mojej okolicy koledzy, którzy pogrywali muzykę z mojej młodości: od punk rocka po nową falę. Zaprosili mnie do współpracy Gramy po pubach, małych klubikach. Ostatnio niestety nie miałem dla chłopaków czasu i projekt zawisł w bezczynności, ale z pewnością nie dokonał żywota. Czuję się w tym bandzie bardzo fajnie, koleżeńsko. To taki powrót do korzeni, gdzie wspólnie nosi się graty na scenę. Grając w małych klubach trzeba walczyć o to, żeby publiczność cię kupiła. Słuchacze nie przychodzą konkretnie na ciebie wiedząc co się będzie działo. Trzeba do siebie przekonać ludzi. Jakoś To Będzie nie tylko zastępuje mi próby, ale utrzymuje w ciągłej aktywności jako muzyka. Nie można przecież zardzewieć.
Jak rozumiem dobrze Ci się graz muzykami znacznie młodszymi od siebie?
Oczywiście. Przyjemnie grać z młodszymi, wtedy sam się tak czuję. Poza tym otaczają mnie młodzi słuchacze. To specyfika mojej pracy. Dzięki temu zapominam ile mam lat.
Jak podchodzicie do grania coverów?
Bez rewolucji. Naszym założeniem nie jest przerabianie na siłę, chociaż wiadomo, że wszystkiego nie da się zagrać tak, jak w oryginale, bo mamy inne instrumentarium. Dla nas granie coverów stanowi przyjemność. Nie pchamy się na wielkie sceny. Po prostu podpisujemy się pod tymi słowami, które kiedyś napisał ktoś inny i je propagujemy.
Na profilu Jakoś To Będzie w popularnym portalu społecznościowym piszecie o sobie: „Gramy, bo lubimy”. O Kulcie nie możesz już tego powiedzieć?
Przy Kulcie też bym to napisał i dodał „a do tego jeszcze zarabiamy”. W Jakoś To Będzie raczej dokłada się do grania.