Krzysztof Ścierański
Z dzieciństwa pamiętam adapter Bambino - osiągnięcie PRL-owskiej myśli technicznej - z głośnikami w plastikowych, czerwonych obudowach i analogową, magiczną płytę Krzysztofa Ścierańskiego, grającego dźwięki piękne i tajemnicze, którą zdarłem do ostatniej nuty. Rozmowa przeprowadzona z Mistrzem po latach była wielką przyjemnością. Zapraszam więc na spotkanie z legendą gitary basowej... Rozmawia: Krzysztof Inglik Foto.: Gosia Michalik Podobno zaczynałeś od sześciostrunowej gitary?
Tak, to był przełom lat 60. i 70. – zupełnie inne czasy, niepojęte dla młodych muzyków. Miałem Jolanę Graciosa, będącą w tamtych czasach odpowiednikiem Stratocastera. Podpinałem ją do dużego, drewnianego, niemieckiego radia lampowego, które przesterowywałem przedwzmacniaczem. Potem zamieniłem to radio na duży, rosyjski magnetofon w drewnianej obudowie – nazywał się Дниeпpо 5. Gitara brzmiała na nim po prostu fantastycznie. Potem przerzuciłem się na bas, ale te gitarowe doświadczenia spowodowały, że nigdy nie zostałem typowym basistą grającym tylko niskie dźwięki. Szukałem nowych sposobów wykorzystania tego instrumentu.
Nie ciągnęło Cię do walkingów? (śmiech)
Realizacja takich tradycyjnych, logicznych pochodów basowych jest na swój sposób fascynująca. Na przykład walkingi, w wykonaniu Raya Browna, są czymś niesamowitym. Nie mam tylko pewności czy naśladowanie tego na basie elektrycznym ma sens. Kontrabas to zupełnie inna historia – tam każda nuta waży tonę. Na basówce, żeby to miało takie samo znaczenie, trzeba by zagrać trzy razy więcej nut, a i tak efekt nie byłby pewny.
Można się do tego trochę zbliżyć, używając np. fretlessa.
Tak, ale jest naprawdę niewielu muzyków na świecie, którzy potrafią dobrze grać na fretlessie, a mnie strasznie drażnią wszelkie nieczystości i niestrojące dźwięki. Jaco grał na nim perfekcyjnie. Nawet kiedy był lekko poza strojem, to to wszystko niezwykle stylowo mieściło się w konwencji. Pamiętam, jak zaraz po jego płycie wydanej w 1976 roku, ukazał się album pewnego francuskiego basisty, który grał na bezprogowym Ibanezie i najwyraźniej próbował grać w podobnym stylu jak Jaco. Miał wyraźne problemy z utrzymaniem czystości stroju. Było to dla mnie nie do zaakceptowania. Podobnie nie mogłem nigdy znieść gitarzystów, którzy grając covery Hendrixa przyciskali zbyt mocno struny, przez co ich strój się rozjeżdżał. Oczywiście co innego, jeśli ktoś to robi stylowo, umyślnie i kontroluje sytuację. Natomiast przypadkowe tego typu historie są dla mnie niczym ból zęba.
Twoja muzyka zdradza inspiracje różnymi, często egzotycznymi kulturami...
Tak, od wielu, wielu lat wsłuchuję się w muzykę i rytmy całego świata. To jest jak puls tej planety. Ta różnorodność, wielobarwność, odmienność nieustająco mnie pociąga. Staram się zrozumieć, co porusza innych w tej muzyce i co można w niej znaleźć interesującego. Jedną z moich nieuleczalnych fascynacji jest muzyka latynoamerykańska i afrykańska – notabene w tym numerze znajdziecie lekcję dotyczącą rytmu „Son Clave”. Uwielbiam to przenikanie się pulsu trójkowego z dwójkowym występujące w muzyce afrykańskiej i w jazzie. Ale przykładem może być także muzyka arabska, a moje pierwsze wspomnienie z nią związane pochodzi z Jakarty, gdzie graliśmy na festiwalu „Jak Jazz”. Pamiętam, że chciałem wtedy obejrzeć występ Lee Ritenoura, ale przed wyjściem z hotelu włączyłem na chwilę telewizor. Trafiłem właśnie na muzykę arabską i te wibracje uderzyły we mnie z taką siłą, że w końcu przegapiłem koncert gitarzysty. Potem już bardzo często podczas tras koncertowych, kiedy moi koledzy z zespołu rzucali się w objęcia gier komputerowych lub innych rozrywek, ja włączałem telewizję satelitarną na arabski kanał i chłonąłem puszczaną tam muzykę. Ona była tak odmienna, szokująca wręcz w swej inności, a przez to fascynująca, że nie mogłem się od niej oderwać. Szczególnie pamiętam swoiste call & response pomiędzy wokalistą a orkiestrą, obce dla europejczyka ćwierćtonowe ozdobniki, nietypowe formy. Napisałem nawet kilka utworów nawiązujących do muzyki tego regionu, ponieważ w pewnym sensie moje serce pozostaje gdzieś tam, na pustyni. Co ciekawe, Europejczyk często odbiera te ich ćwierćtonowe niuanse jako fałsz, a oni się w tym lubują – postrzegają muzykę w zupełnie inny sposób. Ale tego typu charakterystyczne elementy występują na całym świecie i to jest dla mnie najciekawsze. Jak na przykład indyjskie „święte nuty”, czy chociażby blue-notes tak oczywiste w muzyce bluesowej, a odbierane przez klasycznie wykształconego muzyka jako coś dziwnego lub wręcz niestosownego. Tak naprawdę wystarczy się tylko na taką „odmienną” muzykę otworzyć, by zostać porwanym przez jej piękno.
Wspomniałeś o „świętych nutach”. Czy muzykę hinduską też poznałeś?
Muzyka hinduska jest bardzo skomplikowana i jeśli ktoś chciałby ją naprawdę poznać, to musiałby spędzić w Indiach wiele lat. Tamtejsi muzycy ćwiczą przez dwie dekady, żyjąc tą muzyką przez 24 godziny na dobę, zanim zagrają pierwszy koncert. Rozumiesz? To jest dwa razy dłużej niż studia medyczne ze specjalizacjami. Poza tym ich język muzyczny jest dla nas zupełną abstrakcją i czas na którego przestrzeni to wszystko się odbywa przekracza nasze pojęcie. Przykładowo, masz ragę południową, czy popołudniową, która używa określonych, konkretnych dźwięków. Użycie pozostałych nut jest zakazane. Grasz przez 20, 30 czy 60 minut opierając się wyłącznie na wybranych dźwiękach, ale jeśli jesteś wielkim mistrzem, to czasami możesz sobie pozwolić na dotknięcie nut zakazanych, czyli tych nienależących do skali. Jeśli popatrzysz wtedy na salę, to zauważysz poruszenie. To jak błysk światła w ciemności, impuls, natychmiast elektryzujący słuchaczy. W dodatku wszystko jest liczone, często nieregularnie, na przykład – 1-2-3, 1-2-3-4-5, 1-2-3, 1-2-3-4-5-6-7 – i tak w kółko... Efekt końcowy ma wręcz hipnotyczne właściwości. Ale trzeba sobie zdawać sprawę, że wrażenie, jakie ta muzyka robi na europejczyku, jest bardzo podobne do tego co czuli biali amerykanie słyszący po raz pierwszy Murzyna grającego bluesa. Po prostu nie jesteśmy jeszcze do tego przyzwyczajeni.
Czujesz bluesa?
Bluesa słucham już od wczesnych lat 70. Przemawia do mnie pewien ludzki czynnik, który jest w nim zawarty. Notabene, muszę pochwalić Wojtka Manna, że ostatnio zaczął puszczać dobrych, bluesowych gitarzystów, co mu się wcześniej nie zdarzało (śmiech). Na przykład Kenny Wayne Shepherd – ten gość gra naprawdę rasowo. Jakiś czas temu słuchałem nocnej audycji Manna i wpadł mi w ucho jeszcze jeden świetny wioślarz... niestety umknęło mi jego nazwisko...
Nie, Bonamassa jest w chwili obecnej bardziej rhythm & bluesowym, niż czysto bluesowym gitarzystą. Doceniam to, że jest bardzo sprawny technicznie, płynnie operuje idiomami, może naśladować różnych gitarzystów. Cenię sobie także grę Scotta Hendersona, ale tylko na jego płytach bluesowych. Pomimo, ze jest genialnym muzykiem, zupełnie nie rozumiem o co mu chodziło w zespole Zawinula – to był jakiś kolaż muzyczny, w którym nie odnajdowałem sensu. Natomiast jego płyty „Dog Party” i „Tore Down House” są genialne. Brzmią tak, jakby dopiero tam facet uwolnił swoje prawdziwe „ja”. Jeśli chodzi o bluesa, to słyszałem na żywo większość liczących się gitarzystów, takich jak Luther Alisson, Albert Collins, Sugar Blue Band czy Muddy Waters.
Nie korci Cię, aby pójść śladami artystów, których muzyka Ci się podoba, np. nagrać płytę bluesową?
Zawsze uciekałem od naśladownictwa. Przykładowo Jaco Pastorius – był tak mocny i tak wciągający w tym, co robił, że wystarczyło zagrać na Jazz Bassie jakiekolwiek dwa dźwięki i skojarzenia były jednoznaczne. Uwielbiam to wiosło, ale na nim miałem ochotę grać tak jak Jaco. Z tego powodu kupiłem Kramera – chciałem grać po swojemu, innym brzmieniem, innym pasmem i on mi to umożliwiał. Ale wracając do pytania – chciałbym kiedyś nagrać autorską płytę bluesową jako gitarzysta.
Żyjąc tu i teraz, w kulturze o określonej historii, chyba trudno obronić się przed wpływami?
To jest oczywiste – w każdym z nas jest wielu innych muzyków. Nie jesteśmy w stanie uciec od wpływów i od absorbowania otaczającej nas muzyki. Pozostaje pytanie – czy godzimy się na to i czy nasi słuchacze się godzą. Wydaje mi się, że jest to sprawa sumienia. Jeśli masz czelność grać coś, co nie jest twoje i podpisujesz to własnym nazwiskiem, to jest to nieuczciwe – jesteś wtedy tylko naśladowcą. Jeśli uważasz się za artystę i masz coś do powiedzenia, to po prostu wyjdź na scenę i zagraj, zamiast ciągle podążać za kimś innym. Ciekawym przykładem jest Randy Hanson, który gra wszystkie znane wersje utworów Hendrixa, używa takiego samego sprzętu, pochodzi z Seattle i mimo że jest biały, wygląda trochę jak Jimi. Natomiast zagranie z nim czegokolwiek innego, chociażby prostego bluesa jest niestety niemożliwe.
No tak, ale można się przecież inspirować dorobkiem muzyków, którzy byli przed nami, a wtedy cytaty stają się nieuniknione.
Tak, ale jest tu pewien niuans. Czerpiesz inspirację z muzyki, ale ona przepływa przez ciebie jak przez filtr. Zmienia się w kontakcie z twoją własną osobowością i na wyjściu mamy już coś innego. To jest fajne i wartościowe. Natomiast w najmniejszym stopniu nie jest fajne dosłowne kopiowanie. Zawsze od tego uciekałem, nawet jeśli ceną miałoby być granie mniej widowiskowe i spektakularne. Zawsze byłem zwolennikiem mówienia prostym, ale za to swoim własnym językiem. Poszukiwanie tego własnego języka – własnego stylu – to zadanie na całe życie.
Jak rodzą się Twoje kompozycje?
Bardzo różnie – inspiracja może płynąć z wielu stron, a nowe pomysły czaić się dosłownie wszędzie. Najczęściej jednak u źródła leży rytm – na przykład taki podkład z tablą (tu Krzysztof włącza automat perkusyjny i zaczyna z nim grać). Jeśli puls jest wystarczająco inspirujący, to w mojej wyobraźni zaczynają się pojawiać dźwięki. Następnym elementem może być barwa, jakieś ciekawe brzmienie, na przykład klimatyczny pad. Może pojawić się ciekawa skala, wywołująca konkretne emocje lub skojarzenia. Może być także intrygująca progresja akordów. Może to być w końcu jakaś konkretna technika wykonawcza, na przykład flażolety...
Niesamowite jest widzieć, jak na żywo budujesz muzykę, dokładając jakby kolejne klocki. Ale to wszystko znaczy, że ona powstaje w procesie improwizacji.
Można tak powiedzieć. Eksperymentuję i wyłapuję to, co się sprawdza, co jest dla mnie interesujące. Potem rozwijam pomysły, starając się mniej lub bardziej przestrzegać praw, jakimi rządzi się muzyka, aby to było strawne dla słuchacza.
Czy robiąc to, kierujesz się teorią muzyki, czy bardziej intuicją?
Do mojej muzyki podchodzę – i zawsze podchodziłem – w sposób całkowicie intuicyjny. Dużą rolę przywiązuję do uczuć i do procesów podświadomych. Przez to czasem mam nawet wrażenie, że muzykę pisze mój Anioł Stróż, a nie ja sam. Zwykle po prostu gram to, co podpowiada mi intuicja. Jednak moim zdaniem łączenie intuicji z wiedzą muzyczną daje bardzo dobre efekty. W gruncie rzeczy wszystko rozbija się o to czy masz dar przemawiania za pomocą nut do serc ludzi, czy go nie masz.
Grasz dość nietypowo – kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki – skąd taka technika?
Początkowo grałem tak, jak większość basistów, czyli nadgarstek w łuku, kciuk na pickupie, a atak strun palcem wskazującym i środkowym. Potem zmieniłem kompletnie i przebudowałem od podstaw całą moją technikę. Dlaczego? Pewnego dnia w moje ręce trafił bas Peaveya wyposażony w system MIDI, który otworzył przede mną całkowicie nowy wszechświat muzyczny. Ale okazało się wtedy, że tradycyjna technika się tu kompletnie nie sprawdza, bo na barwach granych przez MIDI generowała ona zbyt dużo kiksów i jakichś przypadkowych artefaktów. Natomiast grając kciukiem i palcem wskazującym, mogę zagrać wszystko co chcę czysto i z o wiele lepszą kontrolą. Poza tym dłoń ułożona jest nieco inaczej i z łatwością można tłumić struny podobnie jak to robią niektórzy gitarzyści. Brzmienie wtedy uzyskiwane kojarzy mi się z reggae, na przykład ze Sly'em Dunbarem – jest ciepłe, aksamitne i maksymalnie niskie. Czyli kolejny smaczek artykulacyjny do wykorzystania.
Próbowałeś grać na basie kostką?
Tak, ale nigdy mi się to nie podobało. Dźwięk instrumentu jest wtedy jakby martwy, a ja zawsze starałem się go ożywić i uczynić maksymalnie plastycznym. Jest oczywiście wielu fenomenalnych basistów grających kostką, ale to nie dla mnie. Podobnie jak basówka grana w sposób szkolny i podręcznikowy jest dla mnie nie do przyjęcia. Tutaj trzeba trochę popracować pomiędzy progami, dodać niuansów artykulacyjnych, podciągnięć, glissów – inaczej muzyka będzie martwa.
Jakie instrumenty kryją się obecnie w Twoim arsenale?
Mam sporo sprzętu, ale wykorzystuję go wybiórczo – to zależy od tego z jakim składem akurat gram. Jedną z moich ulubionych gitar jest stary Fender Jazz Bass z 1969 roku, którego kupiłem od basisty Niebiesko Czarnych. Bardzo długo grałem na Kramerach – mam wersję progową i bezprogową. Najczęściej jednak używam białego Peaveya MidiBass, ponieważ jest on furtką do świata brzmień MIDI, kontrolowania samplerów, maszyn perkusyjnych, itp. Lubię także sześciostrunówkę Mayonesa, Sadowsky'ego Metro, Music Mana Bongo, Fendera Precision Deluxe, bas akustyczny Washburna, bas Grzegorza Bilińskiego... Każdy z tych instrumentów ma swój własny charakter i prowokuje do grania innych dźwięków, co bardzo sobie cenię. Jedną z moich nowych gitar jest Esh Stinger, który ma dość ciekawy system aktywny z piezo, dwa pickupy EMG i obciążenie na główce, przedłużające sustain. Zamierzam wykorzystać ten bas w najbliższym czasie w studiu. Mam także kilka tanich gitar, jak budżetowy Harley Benton – po odpowiednim wyregulowaniu gra naprawdę dobrze. Napisałem na nim nawet kawałek: „Harley B.”. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to są to przede wszystkim dwa Edeny Traveler i jeden head Eden WT-800 World Tour. Do tego oczywiście paczki. Brzmienia MIDI idą na kolumny Box Electronix. Oprócz tego gram coraz częściej na Ampegu BA-115HPT – to prosty wzmacniacz, ale wszystko się w nim zgadza. Sercem mojego systemu jest ta elektrownia, uporządkowana przez firmę Mark L – racku siedzi konwerter MIDI i moduł brzmieniowy Peaveya, Korg Tritone i dwa JamMany Lexicona – osobny do basu i do syntezatorów. Obecnie testuję też intensywnie looper Boss RC-50.
Jakich rad mógłbyś udzielić naszym czytelnikom, stojącym właśnie u progu wielkiej kariery?
Przede wszystkim grajcie z lepszymi od siebie, bo tylko to gwarantuje szybki rozwój. Nie zamykajcie się na inne gatunki muzyki, bo wszędzie tam drzemie piękno. Zastanówcie się, dlaczego gracie to co gracie, dlaczego akurat te dźwięki, bo być może to nie są „Wasze” dźwięki, nie te o które chodzi. Aby grać naprawdę dobrą muzykę i być w niej głęboko, trzeba się otworzyć i spróbować wydobyć swoje własne ja, niezależnie od tego, czym się to skończy. Przed laty słyszałem jak Helmut Nadolski uczył młodych muzyków i powiedział: „Jeżeli chcecie posłuchać pięknej muzyki to musicie ją sobie sami zagrać”.
Pod koniec października wydałeś nowy album - „Colors”. Powiedz o nim kilka słów.
Płyta ukazała się nakładem Fonografiki. Materiał został nagrany i zmiksowany w studiu Manximus w Łodzi, a masteringiem zajął się Winek Chróst. Grają na niej Marek Raduli, Benek Maseli i Przemek Kuczyński. Na płycie znalazło się 9 kompozycji – większość z nich graliśmy na trasach koncertowych w Polsce, Niemczech, Słowacji, na Węgrzech i Ukrainie, ale jest też kilka nowych kawałków. Niektóre z nich nagraliśmy na prośbę naszych fanów. Album będzie z nami jeździł na koncerty i jeśli każdy z Was go nie kupi, to daję słowo, że będziemy fałszować (śmiech).
Więcej informacji: