Glenn Hughes – Back in Black

Wywiady
2011-01-01
Glenn Hughes – Back in Black

Po latach żeglugi na okrętach Black Sabbath i Deep Purple, Glenn Hughes odnalazł swą przystań w pierwszoligowym składzie zespołu Black Country Communion. Kiedy spotkaliśmy się z nim w Londynie, opowiedział nam o pracy z Joe Bonamassą, ucieczce spod kosy Żniwiarza i „palantach gitarzystach”, których spotkał był na swej drodze... Hughes stawia właśnie ostatnie kropki swej autobiografii. Jak sam mówi, książkę podzielić można na trzy części. W pierwszej staje się lśniącą gwiazdą dzięki pracy z Black Sabbath i Deep Purple. W drugiej, jako „popieprzony alkoholik”, wykoleja pędzący pociąg własnej kariery, sprowadzając na siebie „lata udręki, smutku i nostalgii”. Potem, na szczęście, przychodzi powrót do formy, kiedy to Glenn odzyskuje witalność i trafia do najbardziej komentowanego składu rockowego ostatnich lat. „Rozmawiasz z nieboszczykiem” – wyznaje – „powinienem był już umrzeć przynajmniej dziesięciokrotnie, więc dla mnie jest to historia z happy-endem”. Biorąc pod uwagę, że Black Country Communion to Hughes (bas, wokale), Joe Bonamassa (gitary), były klawiszowiec Dream Theater – Derek Sherinian oraz syn Johna Bonhama – Jason – na perkusji, od początku jasnym było, że zespół ten może liczyć na pierwsze strony gazet. Jednakże nikt nie przewidział, że pierwszy akt tej sztuki – tętniący klasycznymi, rockowymi wibracjami Black Country – przerośnie swą prasą grających w nim aktorów. ROZMAWIA: HENRY YATES Ludzie nazywają ten zespół „supergrupą”. Jak się z tym czujesz?

To ryzykowne, ale nie mam wpływu na to, co mówią ludzie. Wcześniej był Chickenfoot, Them Crooked Vultures i Velvet Revolver, a teraz jest BCC. Mogą więc nazywać to supergrupą – grałem w końcu w Purplach i Sabbacie. Ale nie obchodzi mnie tak naprawdę, jak nas nazywają. Ten zespół to nasze przeznaczenie. Najważniejsze jest to, że wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi. Na tym etapie życia nie mam już ochoty obcować z palantami, a zdarzyło mi się pracować z kilkoma. Większość gitarzystów, z którymi grałem, było jak wrzód na dupie, głównie przez ich gigantyczne ego. Możesz mi wierzyć – koncertowałem i nagrywałem z nimi wszystkimi. Jedynie Tony Iommi i Joe Bonamassa są w porządku.

A jak jest z Tobą?

Staram się z całych sił być w porządku jako człowiek. Nie chcę, by ktoś komuś kiedyś opowiadał – „ten gość jest sukinsynem”.

Jakie nastawienie miałeś początkowo do tego projektu?

Obawiałem się trochę powrotu na scenę z albumem rockowym, powrotu do naprawdę klasycznego, tradycyjnego hard rocka, ponieważ to są tak naprawdę moje korzenie. Ale chcę, aby ten zespół poszedł na całość. Mnóstwo dzieciaków słucha Led Zeppelin „III” i „IV”, Black Sabbath „I” czy Deep Purple „Burn”. Do diabła, chcę, aby nasza płyta była kolejną w tym szeregu! Chcę, żeby laski bujały tyłkami, a faceci wariowali i krzyczeli. Po to właśnie nagraliśmy ten album.

Większość ludzi sądzi, że BCC narodziło się podczas jam-session z Joe Bonamassą podczas imprezy King Of The Blues, odbywającej się w roku 2009 w Guitar Center, ale czy nie poznaliście się przypadkiem wcześniej?

Jesteśmy kumplami od 3 lat i od początku przysięgaliśmy sobie, że kiedyś coś wspólnie zrobimy. Włóczyliśmy się razem, jedząc kolacje, pisząc muzykę, grając... wszystko to zaczęło się jak typowo bluesowy projekt rodem z Memphis, ale potem zaczęło się robić ciężej i ostrzej. W którymś momencie stwierdziliśmy – OK, teraz damy czadu. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć korzenie Joe. Wiadomo, wszyscy znamy historię o Ericu Claptonie i BB Kingu, ale tak naprawdę on jest koneserem muzyki lat siedemdziesiątych. Uwielbia Yes, Free, Led Zeppelin, Deep Purple, Traffic... Zacząłem z nim grać w listopadzie 2009. Już po godzinie wiedzieliśmy, kogo chcemy mieć w tej kapeli. Jason był oczywistym wyborem – znam go od czasu, kiedy miał dwa lata. Chcieliśmy też rasowego hammondzistę, więc decyzja wciągnięcia do współpracy Dereka Sheriniana zapadła równie szybko. Sam Joe Bonamassa bez wątpienia jest obecnie numerem jeden gitary blues-rockowej. Zawsze szukałem u gitarzysty oryginalności i tego czegoś, co brzmi naturalnie i organicznie. Chciałem grać z kimś, kto pchnie mnie i innych do przodu swym świeżym podejściem. Taki właśnie jest Joe.

Płyta „Black Country” brzmi tak, jakbyście się urodzili do grania razem.

(Glenn uśmiecha się) To aż niedorzeczne. Pierwszego dnia nagraliśmy utwory „Stand”, „One Last Soul”, „No Time” i „Medusa”. Jason nigdy nie spotkał Dereka, a Derek nie znał wcześniej Joe. Wszedłem, pokazałem chłopakom nowe kawałki i po upływie godziny, bez żadnej próby – pozwól, że to podkreślę – zaczęliśmy nagrywać ten album. Kevin Shirley jest dość otwartym producentem i chciał, aby to wszystko było nagrywane na setkę. Kiedy słuchasz solówki, to w tle nie ma drugiej gitary, która grałaby podkład. To dlatego, że cały materiał został nagrany na żywo. I myślę, że to słychać – płyta ma po prostu jaja. A dlaczego tak to zrobiliśmy? Po pierwsze – dlatego, że ja tak chciałem. Po drugie – jesteśmy niezwykle zajętymi jegomościami i nasze grafiki są niewiarygodnie zapełnione. Mieliśmy więc tylko kilka godzin czasu, żeby to zrobić. Ale kiedy słuchasz legendarnych albumów, takich jak „Are You Experienced” czy Led Zeppelin „I” i uświadamiasz sobie, że zarejestrowano je w ciągu kilku godzin, staje się jasnym, że my też nie musimy siedzieć w studiu przez dwa pieprzone lata.

Wygląda na to, że był to błyskawiczny proces...

Robiliśmy po trzy podejścia do każdego utworu. Nie było przy tym żadnych playbacków, ani innych sztuczek. Nie śpieszyliśmy się, by sprawdzić efekty w reżyserce. Graliśmy po prostu trzy kółka, a potem – „następny numer”. Więc to, co słyszysz, jest rezultatem istnie szaleńczego procesu nagrywania. Przykładowo, break w utworze „Black Country”, gdzie ja i Joe gramy te improwizacje „call & response” – to narodziło się spontanicznie. Ostatni utwór, „Too Late For The Sun”, trwający 11 minut, w tym 6 minut jammowania – to pierwsze i jedyne zarejestrowane podejście. Wskazałem po prostu palcem na Dereka, a później na Joe, mówiąc – „teraz Ty grasz solo”. Takich momentów nie da się powtórzyć i większość innych zespołów na naszym miejscu bawiłoby się zapewne w przedprodukcję, czy jakieś inne nieuczciwe tricki.

Czy komponowanie materiału szło równie szybko?

Po wspomnianej już sztuce zagranej z Joe wróciłem do swojego studio, by pisać. On był jeszcze w trasie, a ja jestem przecież pracoholikiem. Wymyśliłem wtedy „Beggermana”, „No Time” i „Last Soul”. Mieliśmy więc kilka moich utworów i to był w zasadzie szkic. Resztę stworzyliśmy wspólnie z Joe podczas trzech trzygodzinnych sesji – „Sista Lane”, „The Great Divide”, „Down Again” i „Too Late For The Sun”. Wiesz, kiedy usiądziemy razem, wytwarza się między nami chemia, coś magicznego, co czułem wcześniej jedynie z Melem Galleyem i Tonym Iommim. Zaczynamy jammować i wtedy któryś z nas wpada na główny riff utworu – tak właśnie powstały kawałki „Black Country” i „Stand”. Ale najlepszym utworem, jaki napisaliśmy dosłownie w kilka sekund, jest „The Great Divide”.

Który z kawałków jest Twoim zdaniem najciekawszy z punktu widzenia basisty?

Z pewnością „The Great Divide” – to basowy numer jeden. Także „Black Country” – płyta rozpoczyna się od tej linii basu. Na tym albumie usłyszycie Glenna Hughesa z późnych lat 60. i wczesnych 70. Jestem tu tradycyjnym, brytyjskim basistą z potężnymi korzeniami tkwiącymi w amerykańskim R&B. Skrzyżowanie brytyjskiego hard rocka z Tamlą Motown – oto czym jest ta płyta.

Czy jesteś zadowolony z brzmienia swojego basu na tym albumie?

Bardzo! Dokładnie wiedziałem, czego użyję w BCC – Fendera P-Bassa ‚51 i ‚65 – nie ma wątpliwości co do tego, czym jest ten instrument. To brzmienie Glenna Hughesa, dokładnie takie jakie miałem na „Stormbringerze” czy „Come Taste The Band”. 65-tkę mam już od ośmiu lat, a 51-ka jest basem, który dostałem na pięćdziesiąte urodziny od Frankiego Banaliego z Quiet Riot. Mam też oczywiście w swoim arsenale sygnowany bas Yamahy. Nie zrozum mnie źle, jestem endorserem tej firmy, ale muzyka zespołu ewidentnie domagała się użycia Fendera.

Co konkretnie lubisz w basie Precision?

Ten nieskazitelny growl. Miałem podobne brzmienie, kiedy grałem na Hi-Wattach we wczesnych latach 70. i chciałem je odkryć na nowo. Ale kiedy już raz go zasmakujesz – nie możesz przestać. Leo Fender wykombinował to cholernie dobrze. Co prawda ludzie mówią też, że to brzmienie jest w moich palcach. Kiedyś grał u mnie w domu Eddie Van Halen – wziął do ręki Gibsona i nadal brzmiał jak Van Halen, więc...

Czego jeszcze używałeś?

Bas wpinałem bezpośrednio w stół, a Kevin poddawał go potem reampingowi – sygnał szedł przez wzmacniacz Ampeg SVT Classic z głośnikami 15 i 10 cali oraz SansAmpa, żeby lekko przybrudzić sound. Mam jeszcze DigiTecha Synth Bass Wah i Xotica Robotalk Envelope Filter, ale używam ich wyłącznie na koncertach i na albumie ich nie usłyszysz. Można oczywiście mieć całą masę zabawek, ale moim zdaniem one potrafią czasem wszystko zrujnować.

Pracowałeś z wieloma legendarnymi muzykami. Jak można porównać styl Joe Bonamassy, przykładowo, z Tonym Iommim?

Tony jest jednym z moich najlepszych kumpli, a zarazem najbardziej płodnym gitarzystą metalowym, jaki kiedykolwiek żył, królem riffów, maestro. Z kolei Joe jest wrażliwym, wszechstronnym, blues-rockowym muzykiem. Może zagrać praktycznie w dowolnym stylu, przez co niektórzy zarzucają mu brak oryginalności. Według mnie to niedorzeczne, bo przecież wszyscy skądś idziemy i wzorujemy się na muzykach, którzy grali przed nami, pożyczamy od nich pomysły. Ja pożyczam od wielkich amerykańskich wokalistów soulowych, a Coverdale, Plant i Rodgers pożyczają od wokalistów bluesowych. Joe także przyznaje się do swoich wpływów. Według mnie nie jest on bluesowym gitarzystą udającym tylko, że gra rocka – on naprawdę GRA rocka. Uważam, że od czasów Jimmy’ego Page’a żaden gitarzysta nie połączył tak bluesa z rockiem jak Joe Bonamassa.

Myślisz, że Black Country Communion może stać się stałym składem?

Taką mam nadzieję. Mam też nadzieję, że Joe nie będzie miał mi za złe, jeśli powiem, że ten zespół może przyćmić nasze dotychczasowe kariery. To może być coś wielkiego. Wiem, że mówi się już o drugim albumie, ale wypuśćmy to na razie w trasę. To muzyka przeznaczona do grania na żywo – na koncercie rozsadzi ludziom czaszki. Gwarantuję!

Więcej informacji: