Rafał ‘Matusz’ Matuszak

Wywiady
2011-01-11
Rafał ‘Matusz’ Matuszak

Czasy, kiedy Coma grała tylko dla łódzkiej publiczności minęły bezpowrotnie. Dzisiaj są oni czołowym przedstawicielem sceny rocka w Polsce. Nikt jednak przy zdrowych zmysłach nie powie, że osiągnęli już szczyt swoich możliwości. Z basistą Rafałem 'Matusz' Matuszakiem rozmawialiśmy o dobrych basach, planach na przyszłość i sukcesach, jakie były i zapewne jeszcze będą ich udziałem. Rozmawia: Marcin Kubicki Pamiętam jeszcze czasy, kiedy graliście w łódzkich klubach bez żadnego longplaya na koncie i jak przesiąknięty wracałem z planu teledysku Leszka Żukowskiego. Co zmieniło się w Waszym życiu od tamtego czasu?

Na pewno jesteśmy dziś trochę bardziej rozpoznawalni. Poza tym urosły nam brzuchy i zarost zrobił się gęściejszy (śmiech). Pozmieniały się też niektóre nasze inspiracje. Sam styl grania pozostał ten sam, czego nie można powiedzieć o naszym myśleniu, o muzyce i celach jakie chcemy osiągnąć. Dzisiaj już nie tylko pokazujemy emocje, ale również pragniemy coś przy tym powiedzieć. Myślimy również intensywniej o klimacie i wizualizacjach na scenie. Wprowadzamy sporo elementów nie tylko muzycznych. Fakt, że zajmowaliśmy się tym już wcześniej, ale teraz kładziemy na to chyba większy nacisk.

Mówisz, że zmieniły się Wasze inspiracje. Co masz dokładnie na myśli?

Na początku kształtowały mnie wszystkie te kapele, które wpływały chyba na każdego muzyka. Klasyka rocka. Później pojawiło się dużo nowoczesności. Elektronika i wszystkie zespoły, które łączyły ją z cięższym brzmieniem, i w końcu inspiracje innymi nie związanymi z Rockiem stylami muzycznymi. Był też Massive Attack, który jest już przecież bardzo mocno syntetyczny. Długo by wyliczać tak naprawdę.

Kiedy zainteresowałeś się grą na basie?

Jak jesteś nastolatkiem to przede wszystkim kręci Cię gitara. Ja też od tego zaczynałem, ale z czasem okazało się, że jest za dużo gitarzystów na osiedlu. Trzeba było zmontować jakąś kapelę. Ktoś musiał na tym basie zacząć grać. Ja byłem największy i miałem największe palce, więc zostałem wydelegowany do tego zadania. W gruncie rzeczy to prosty instrument. Ma 4 struny, nie trzeba akordów grać, krótko mówiąc – łatwa robota (śmiech).

Nie kusiło Cię jednak sięgnąć po elektryka?

Bardziej pociągały mnie zawsze saksofon i perkusja. Od gitary zaczynałem, bo wtedy głównie tylko one były dostępne. Zresztą teraz też w domu stoi elektryk, żeby czasem wydobyć jakiś C-dur.

Basista często jest w zespole tym, który najmniej mówi i najmniej rzuca się w oczy. Odpowiada Ci taka rola?

Piotrek jest liderem i doskonale się w tym odnajduje. Poza tym to on pisze teksty, więc ze słowem mu do twarzy. To nie jest tak, że mnie nie ma w zespole. Po prostu spełniam się w inny sposób. Basista z perkusistą to zazwyczaj ci, którzy robią brudną robotę gdzieś z tyłu sceny. Każdy musi znać swoje miejsce w szeregu (śmiech).

Kto w zespole najwięcej się udziela, jeśli chodzi o komponowanie muzyki? Jaki jest twój wkład?

Bardzo dużo utworów powstaje z improwizacji. Zaczynamy od jednego motywu na gitarze i wspólnie go rozwijamy. W ten sposób każdy wnosi coś swojego. Często ciężko jest określić, kto był pomysłodawcą, a kto ten pomysł później rozwinął. Utwory stają się wtedy bardzo zespołowe. Numery takie jak „Listopad”, „Leszek Żukowski”, „Ekhart”, czy wiele innych, powstały z potrzeby chwili. To musiał być ten czas, moment, emocja i nastrój. Są też jednak kawałki, które powstają z różnych inspiracji przyniesionych z domu. Do tej grupy można zaliczyć chociażby „Ostrość na nieskończoność”. Wszyscy staramy się przynosić motywy, riffy, pomysły, które można rozwinąć i nad którymi można popracować. Nie chciałbym wymieniać żadnego z chłopaków i generalizować, który ma największy wkład. To jest właśnie kwintesencją Comy. Każdy daje 100% siebie i dzięki temu utwory stają się wyjątkowe i niepowtarzalne. Jeśli zajmowałaby się tym tylko jedna osoba to mielibyśmy jedną inspiracje i jeden styl, a tak udaje nam się stworzyć jakąś ciekawą miksturę, w której dominuje przede wszystkim różnorodność.

Czym byś się zajmował gdybyś nie był muzykiem?

Prawdopodobnie grafiką komputerową lub inną działalnością artystyczną, która pozwalałaby mi na wyrażenie siebie i wylanie wszystkich emocji, które gdzieś tam we mnie siedzą, albo wróciłbym do tego, czym już się kiedyś zajmowałem i dalej sprzedawał damską bieliznę (śmiech).

Wykorzystujesz w jakiś sposób swoje zainteresowanie grafiką w zespole?

Od lat jestem nadwornym grafikiem zespołowym i staram się zawsze kierować w jakiś sposób tym elementem naszego wizerunku. Projektowałem obecną stronę internetową zespołu. Oprócz tego tworzyłem okładkę naszego pierwszego longplaya. Pracowałem też nad „Hipertrofią” i ostatnim DVD, więc jakiś wkład zawsze w grafikę staram się mieć. Do tego pomagałem tworzyć szereg wizualizacji, które wykorzystywaliśmy na koncertach i projektowałem nasze plakaty. Dużo staram się w tej kwestii robić.

Co jest najtrudniejsze w nauce gry na basie?

Najtrudniejsza jest powściągliwość (śmiech). Przy mocnej muzie, kiedy energia rośnie, a emocje szczytują, chciałbyś móc grać coraz więcej. W tym wypadku jednak nie zawsze więcej znaczy lepiej. Ta powściągliwość jest czasami bardzo ważna. Uczę się tego cały czas i chyba do końca życia się nie nauczę.

Na kim się wzorowałeś?

Miałem nauczyciela, choć może jest to zbyt dużo powiedziane, bo pomagał mi tylko przez krótki okres czasu. Był to Mariusz Zarychta. To on pokazał mi podstawy gry na basie i był promotorem naszej pierwszej kapeli. Jest to człowiek legenda wśród łódzkich muzyków. Później kształtowały mnie głównie płyty zagranicznych wykonawców. Dzisiaj cały czas słucham jakichś nowych rzeczy, które wychodzą i staram się wyszukiwać basistów, którzy są dla mnie inspirujący w jakiś sposób.

Czego słuchasz w wolnych chwilach?

Ostatnio wpadł mi w rękę Szostakowicz i bardzo się w nim rozsłuchałem. Był to rosyjski kompozytor, który tworzył w epoce stalinowskiej. Tworzył tak dla Stalina jak i dla rewolucjonistów, więc jego muzyka jest bardzo skrajna. Z racji tego, że jest to muza klasyczna, wydawałoby się, że z rockową nie ma nic wspólnego, ale jak się mocniej wsłuchamy to jego kompozycje są wręcz naszpikowane riffami. Jeśli ktoś podłożyłby tam gitary elektryczne to z powodzeniem wpisałoby się to w kanon muzyki rockowej czy metalowej. Jest to naprawdę bardzo mocne brzmienie. Poza tym to chyba standardowo: od Jeffa Becka, przez Nine Inch Nails, Red Hot Chili Peppers, Led Zeppelin, Boba Dylana, Marleya, Pink Floyd, aż po Rage Against The Machine, Bjork, Trickiego, etc. Tego jest mnóstwo. Wszystkie te zespoły i muzycy są naprawdę bardzo inspirujący dla mnie, tym bardziej, że grają z nimi sami dobrzy basiści.

Na jakim sprzęcie grasz?

W tej chwili gram na Sadowskym. Jest to obecnie moja główna gitara i na niej też wykonuję większość numerów. Mam też Music Mana StingRaya, ale na nim grywam przeważnie bardziej spokojne kawałki jak „Widokówka”, „Wolę istnienia”, czy „Emigrację”. Poza tym mam również jakiegoś zapasowego GMR'a, który czeka na wszelki wypadek jakby poszła mi jakaś struna na koncercie. To dobra, polska gitara.

Jest jakiś bas, o którym marzysz po nocach? Czy może ten sprzęt, który posiadasz obecnie jest właśnie spełnieniem tych marzeń?

Nie jest to na pewno sprzęt, na którym będę grać do końca życia. Jestem raczej, z tych którzy cały czas czegoś szukają. Sadowsky jest bardzo wygodną gitarą. Mało popularną jeszcze w Polsce, chociaż powoli zaczynają się pojawiać. U nas w kraju jest o tyle problem, że trzeba zamówić i kupić gitarę, żeby posłuchać jak ona brzmi. Mam ochotę przetestować Alembica i Foderę. Alembic mógłby się sprawdzić w ostrzejszym graniu. Fodera to bardziej jazzowy instrument.

Jak ważny jest dobór odpowiedniego wzmacniacza i reszty sprzętu do gitary? Czy naprawdę im droższe tym lepsze?

Jeśli chodzi o gitary to miałem do tej pory takie szczęście, że im droższy instrument wybierałem to faktycznie był lepszy. Nie miałem ich jednak aż na tyle dużo żeby to jednoznacznie stwierdzić. Pewnie tak nie jest, bo niektóre rzeczy są tańsze, a potrafią równie dobrze brzmieć jak najlepszy Sadowsky. Instrument to jedno, ale najwięcej zależy chyba od stylu gry i artykulacji dźwięku. Gitara pod każdą ręką brzmi trochę inaczej. Wzmacniacz jak najbardziej też ma wpływ. Wszystko się liczy. Czy to będzie kostka, paluchy, klang, taka czy inna głowa, albo paczki. Wszystkie te elementy mają duży wpływ na efekt końcowy. Im więcej składowych, tym więcej możliwości. Ważne żeby się w tym nie pogubić i wiedzieć, co się chce osiągnąć.

Album „Hipertrofia” miał swój początek w dość osobliwej scenerii. Możesz coś więcej opowiedzieć o tym miejscu i procesie, jaki tam miał miejsce?

Miejscowość, o której myślisz to Jaworki w Pieninach. Jest tam pewne bardzo znane miejsce w kręgach muzycznych, szczególnie jazzowych. Prowadzi je Wietek Kołodziejski i nosi nazwę Muzyczna Owczarnia. Bardzo dużo ludzi tam grywało. Począwszy od Jarka Śmietany, Krzysztofa Ścierańskiego, a kończąc na Nigelu Kennedym. My zamknęliśmy się tam na dwa tygodnie i zażywaliśmy górskiego klimatu. Wietek donosił nam góralskiej miodówki i w ten sposób dzień po dniu powstawały nowe dźwięki. Można powiedzieć, że tam właśnie zrobiliśmy 90% płyty. Był to więc bardzo dobry i szalenie owocny dla nas czas.

Ostatnio ukazał się Wasz projekt symfoniczny. Macie już jakieś pomysły na nową płytę?

Jesienią mamy kolejny obóz kondycyjny i tam mamy nadzieję coś stworzyć. Przy dobrych wiatrach w przyszłym roku gdzieś koło wakacji powinien pojawić się świeży krążek. Ale to jeszcze dużo za wcześnie, aby podawać jakiekolwiek konkrety.

Znowu zaplanowaliście wyjazd w plener?

Tak, ale tym razem pojedziemy na Pomorze lub na Mazury. Mamy dwa konkretne miejsca, ale może nie będę ich zdradzał. Chcemy odseparować się trochę od świata, żeby znowu poczuć inne wibracje. Trudno jest pracować, kiedy jest się cały czas w trasie. Jesteśmy w rozjazdach od wydania „Hipertrofii” – bardzo dużo koncertowaliśmy. Po drodze wydaliśmy płytę DVD i szykujemy tę orkiestrę symfoniczną, więc bardzo dużo energii zostało spożytkowane. Przez to nie mieliśmy czasu, by usiąść do nowych utworów czy motywów. Niedługo jednak czeka nas miesiąc urlopu, a po nim wyjeżdżamy w plener i tam, mam nadzieję, ruszymy z kopyta.

Które wydarzenia z Waszej kariery zapadły Ci najbardziej w pamięć?

Jest dużo takich sytuacji – pierwszy telefon od wydawcy, pierwszy koncert z Kazikiem, czy później koncerty z Toolem i Pearl Jam. Są to sytuacje, które gdzieś tam sobie zbieramy w głowach. Nie było jednak takiego konkretnego momentu, który byłby dla nas przełomowy. Jest to bardziej zbiór wspomnień, które są też bardzo osobiste, a o których wolałbym teraz nie mówić. Może kiedyś jak już nie będziemy mieć kasy to wydamy wszystkie nasze przemyślenia w jakiejś książce i wtedy będą mogli je przeczytać wszyscy (śmiech).