Orion
Behemoth jest jednym z tych zespołów, których nigdy nie zobaczymy na festiwalu w Opolu. Ich muzyka nie jest najcieplej odbierana w Polsce, czego nie można powiedzieć o reszcie świata. To oni bronią honoru naszej sceny metalowej poza granicami kraju i to ze sporymi sukcesami. W wywiadzie o muzyce, fascynacjach i corpse paintingu rozmawiamy z basistą Tomaszem Wróblewskim (Orion). Rozmawia: Marcin Kubicki Skąd taka ksywa?
Stare czasy (śmiech). Był to taki moment, w którym bardzo chciałem się odwrócić od wcześniejszego imienia, którym się artystycznie określałem. To osobista sprawa, chyba nie chcę jej opowiadać do końca.
Co jest dla Ciebie najważniejsze w muzyce, którą grasz?
Strasznie trudne pytanie. Myślę, że energia, która w niej jest. Coś, co mnie łapie za serducho i sprawia, że mam ciarki na plecach. Trudno to coś określić. Najbliższym słowem jest właśnie energia.
W twoim życiu jest jeszcze miejsce na jakieś inne zajęcia poza muzyką?
Zbieram znaczki i hoduję rybki... (śmiech). Niestety na życie prywatne, nie zostaje mi jakoś specjalnie dużo czasu. Staram się go więc jak najlepiej wykorzystać wspólnie z moją kobietą i psem. Poza tym przygotowuję się trochę do różnych pomysłów na pracę produkcyjną, którą mam w aspiracjach na przyszłość. Uczę się różnych rzeczy, które powiązane są z nagrywaniem i pracą w studiu. Wszystko jak widać związane z muzyką.
Co tak bardzo fascynuje ludzi w muzyce Behemotha? Co jest jego siłą?
Trzeba trochę inaczej to pytanie zadać. To nie sama muzyka przyciąga ludzi do tego zespołu. Tym, co fascynuje w Behemocie jest pomysł. Nie jakiś specjalnie nowatorski zresztą – aby oprócz muzyki każdy inny element związany z zespołem był pieczołowicie doglądany. Wchodzi w to strona graficzna, wizualna, image, koncerty i wszystko inne, co się z tym wiąże. Dbamy o to, aby wszystkie elementy były na najwyższym poziomie. Wkładamy w to dużo pracy. Dopiero połączenie tych osobnych z pozoru elementów jest czynnikiem, który przyciąga do nas taką liczbę ludzi.
Długo zajmuje przygotowanie się do występu? Mam na myśli corpse painting i kostiumy? Na ile wygodny jest taki outfit?
Nie jest to jakoś specjalnie niewygodne, ale potrafi być w tym kurewsko gorąco. Na pewno też w jakiś sposób te kostiumy krępują nasze ruchy. Należymy jednak do takich ludzi, którzy bez względu na warunki muszą zakładać to samo i robić całe przedstawienie. Przygotowanie do koncertu nie zajmuje nam jednak strasznie dużo czasu. Jeśli trzeba się pospieszyć, schodzi nam jakieś 15–20 minut.
Kto na obecnej scenie muzycznej imponuje ci najbardziej?
Sam nie wiem. Jest jakaś prawidłowość w tym, że im człowiek starszy, tym bardziej się cofa w czasie, jeśli chodzi o jego fascynacje. Wielu moich znajomych tak ma i wygląda na to, że ja też, bo nie ma ostatnio jakichś zespołów, które by mnie powaliły na kolana. Jest parę tematów związanych z całym przedstawieniem, które robią na mnie ogromne wrażenie. Takim zespołem od wielu lat jest Rammstein. Jestem jego mega fanem od pierwszej płyty i tak mi zostało do dzisiaj. Robią na mnie wrażenie na każdym możliwym poziomie. Jest też kilka zespołów z pogranicza muzyki popularnej. Niesamowitą karierę w tej chwili zrobił Muse i nie wzięło się to z powietrza. Nie mówię, że jestem wielkim fanem tego zespołu, ale robi to na mnie ogromne wrażenie. W stricte metalowym świecie, chyba już niewiele w tej chwili jest takich zespołów. Rammstein nie jest przecież, tak jak powiedziałem, najnowszym wydarzeniem sceny. Miałem natomiast okazję oglądać niedawno pierwszy raz w życiu koncert zespołu Metallica i przyznaję, że aż łezka w oku mi się zakręciła.
Twoje całe życie kręci się wokół dynamicznej i ciężkiej muzyki metalowej. Nie miałeś nigdy ochoty grać czegoś spokojniejszego?
Jasne, że miałem, ale powiedzmy to sobie otwarcie: ja chyba nie umiem (śmiech). Próbą zagrania czegoś spokojniejszego z mojej strony jest Black River, które pozostanie chyba najspokojniejszą rzeczą, jaką potrafię robić. Nie mam szkoły muzycznej, a co za tym idzie brak mi przygotowania i wykształcenia. Te spokojniejsze i bardziej wyszukane rzeczy są dla lepszych. Moje granie to taka tępa, chamska szkoła heavy metalu. Robię to, co potrafię i w tym się czuję najlepiej. Pewnie, chciałbym być trochę bardziej wszechstronny i potrafić robić też inne rzeczy. Nie twierdzę, że się tego boje, ale kosztowałoby mnie to zapewne sporo pracy. Całkiem jednak niewykluczone, że w którymś momencie się to przydarzy.
Black, death czy thrash metal nie są nadal mile widzianymi kierunkami muzyki w Polsce. Czy kiedykolwiek przejmowałeś się tym stanem rzeczy?
Kompletnie nie. Od młodych lat, kiedy tylko zainteresowałem się muzyką, to od razu były to mocniejsze odmiany rocka. Wiązało się to również z pewną subkulturą młodzieży, która zawsze była gdzieś trochę z boku. Nie do końca akceptowana i nie do końca lubiana. Zrodziło się z tego parę zespołów. Zawsze były jakieś przygody i trwa to do dzisiaj. Tyle, że dzisiaj problemy Behemotha kończą się w sądzie. Nie lubi się nas i tego wszystkiego, co jest troszeczkę mniej lub bardziej inne niż cała reszta. Taki jest porządek rzeczy.
Nawiązując do tej kwestii. Jak to jest, że Behemoth świeci triumfy za granicą, a w naszym kraju zyskuje na popularności dopiero po tym jak Nergal zaczyna się spotykać z Dodą?
To prawda i zarazem przykre, że akurat tak jest. W Polsce nadal panuje stare przysłowie - cudze chwalicie, a swego nie znacie. Podziwia się to wszystko, co jest z daleka, a nie dostrzega różnych fajnych rzeczy, które są pod nosem. Z drugiej strony, dzięki temu mamy nadal dużą szansę odniesienia sukcesu poza granicami Polski. Najgorsze jest chyba to, że to nasz kraj. W nim się urodziliśmy i tu mieszkamy. Jego kulturę mamy zakorzenioną głęboko w sobie i to w tym właśnie miejscu nas nie lubią. Chociaż za sprawą tej sytuacji, o której wspomniałeś faktycznie trochę się w tym temacie zmieniło. Nie mi jednak oceniać czy to dobrze.
Czy któryś z zespołów, w których grasz, darzysz większą uwagą niż pozostałe?
Każdy z tych zespołów trochę inaczej traktuję. Vesania jest w pewnym sensie dzieckiem, które cały czas z moimi kolegami doglądamy. Poświęcaliśmy mnóstwo dla tego zespołu. Czas, energia i wszystkie pieniądze, które zarabialiśmy, były spożytkowane na utrzymanie go przy życiu. Z tym zespołem się wychowaliśmy i będzie on dla nas zawsze niesamowicie ważny. Co prawda ostatnio zostawiliśmy to dziecko samemu sobie na parę lat, ale teraz wracamy powoli do tego projektu. Black River jest odskocznią od wszystkiego. Zespołem bez napinki i stresu. Tutaj nic nigdy nade mną nie wisi i mogę robić dokładnie to, co chcę. Jest to zespół kolegów, dobrych przyjaciół, którzy po prostu grają razem i wychodzi z tego zajebista rzecz. Jeśli chodzi natomiast o Behemotha to przyznaję, że byłem fanem tego zespołu zanim jeszcze do niego dołączyłem. W momencie jednak, w którym wszedłem, zespół był na zupełnie innym etapie niż teraz. To była fascynacja i dużo ciężkiej pracy. Poświęciłem temu kawał życia i jest to coś, co bardzo cenię i szanuję. Cieszy mnie, że się udało i dzięki temu jestem dzisiaj w tym, a nie innym miejscu.
Wiem, że grasz również na elektryku. Dlaczego w takim razie sięgnąłeś po bas? Co urzekło cię w tym instrumencie?
Historia ta pozbawiona jest niestety czaru (śmiech). Moim pierwszym instrumentem rzeczywiście nie była gitara basowa. W pewnym momencie jednak mój przyjaciel z Neolithic, zespołu, który był protoplastą Black River, miał problem. Posypał mu się skład. Obaj jednak bardzo się lubiliśmy, więc układ był prosty. Kay, bo tak nazywał się ten kolega, chciał żebym z nim grał, ale na gitarze basowej, gdyż elektryki były już zajęte. Długo się nie zastanawiałem. Kompletnie jednak nie miałem wtedy pojęcia, z czym to się je i jak bardzo ten instrument różni się od gitary elektrycznej. Wydawało mi się, że każdy gitarzysta będzie potrafił grać na basie. Myliłem się. Z tego jednak zaczęła się cała moja przygoda i poznawanie tego instrumentu. Im więcej czasu mu poświęcałem, tym bardziej robił się on dla mnie ciekawy i gdzieś tam z nim już zostałem. Będąc gitarzystą trudno mi było poczuć instrument, który jest gdzieś pomiędzy perkusją a gitarą. W tej chwili, jeżeli ktoś mnie zapyta czy jestem basistą czy gitarzystą to chyba jednak odpowiem, że basistą.
Co jest najtrudniejsze w nauce gry na basie?
Dla każdego zupełnie coś innego. Dla mnie najtrudniejszą rzeczą było zrozumienie faktu, że ten instrument jest bliżej bębnów niż gitary i że bardziej chodzi w nim o rytm niż o melodię. Kolejną mega ciężką rzeczą jest sto miliardów technik basowych, do których opanowania zostały mi jeszcze najprawdopodobniej całe wieki. Każdy znajdzie całe mnóstwo tych trudności na poszczególnych etapach. Sztuką jest je natomiast pokonywać.
Na jakim sprzęcie grasz teraz?
W tej chwili używam gitar firmy ESP, z którą zresztą jestem związany od paru lat endorsmentem. Mam jeszcze kilka innych instrumentów. Te, na których gram na koncertach, pracują najwięcej. Są to sygnatury Tom Araya. Bardzo dobre basy na EMG. Jakiś czas temu wykonali dla mnie również Customa. Jest bardzo podobny, ale posiada 5 strun. Do tego nieśmiertelny Sansamp RBI. Bardzo popularne urządzenie, do którego się strasznie przyzwyczaiłem. Kilka lat temu dostałem je w prezencie od Dereka z Suffocation i tak mi zostało. Cały czas jest to dokładnie ten sam egzemplarz. Nie wymieniłem go od tamtego czasu. Jeśli chodzi o wzmacniacze i kolumny to jakieś półtora roku temu przerzuciłem się na Markbassa, z którego jestem bardzo zadowolony. Zupełnie się tego nie spodziewałem, gdyż zawsze kojarzył mi się on ze sprzętem dla jazzmanów. Dopóki nie spróbowałem.
Wolisz 4 czy 5 strunowe basy?
Wolę 5-strunowe. Wiąże się to chyba z moją budową i stylem. Mam wielkie łapy i potrzebuję szerokiego gryfu (śmiech). Nie oszukujmy się. Dużo więcej udaje mi się zrobić na 5-strunowym basie. Wiem, że są wirtuozi i puryści, dla których każda struna powyżej 4 to barbarzyństwo i też w jakiś sposób ich rozumiem. Mi natomiast najlepiej gra się na 5-ce.
Na co należy zwrócić uwagę przy zakupie wzmacniacza do basu?
Przede wszystkim trzeba na nim pograć i pojawić się w miejscu, w którym chce się go kupić ze swoim instrumentem i ze swoimi palcami. Musisz go polubić. Trudno mi powiedzieć, na co zwrócić uwagę, bo różnym basistom zależy na różnych rzeczach. Może to i głupie, co powiem, ale ja zawsze zwracałem uwagę na to, aby sprzęt, który kupowałem był wielki, ciężki i potężny. Robiłem tak do czasu, kiedy zacząłem grać na Markbassach. Sprzęt ten jest mały i nic nie waży. Nagle okazało się, że można inaczej. W tej chwili technika jest w takim punkcie rozwoju, że jakiekolwiek porady dotyczące tego, na co zwrócić uwagę troszkę mijają się z celem. Należy robić to, co podpowiadają nam nasze własne gusty. Fajnie jest mieć możliwość porównania wzmacniacza, który się kupuje do jakiegoś innego klasycznego wzmacniacza basowego. Dobrze jest móc go postawić przy czymś innym i posłuchać. Mało jest ludzi, którzy mają aż tak genialne ucho, żeby w zupełnej izolacji od innych brzmień określić jak brzmi wzmacniacz basowy. Potem się go wynosi w jakieś inne miejsce i okazuje się nagle, że na przykład wcale nie ma tyle tego dołu ile miał w tym sklepie.
Jest jakiś dobry bas, który poleciłbyś młodym adeptom tego instrumentu?
W tej chwili na rynku jest mnóstwo instrumentów, które wydają mi się bardzo uniwersalne. Jest taka seria Ibanezów, które nie dość, że są zgrabne, to jeszcze dobrze leżą. Wyróżnia je duża wszechstronność i uniwersalność. Sporo ludzi chwali też Warwicki. Jest całe mnóstwo takich instrumentów. Rynek poszedł na tyle do przodu, że mamy dzisiaj strasznie duży wybór. Nie uważam, aby jedna firma, czy jeden instrument były najlepsze. Każdy jest trochę inny. Jakbym miał polecać coś ze swojej strony to pewnie przeszłoby to przez Gibsony, Rickenbackery i tym podobne rzeczy. Natomiast, jeśli młody basista weźmie do ręki Rickenbackera to połamie sobie palce i nic mu nie będzie pasowało. Będzie się wydawało wielkie, toporne, paskudne i ostre. Myślę więc, że na początek najlepsze są mimo wszystko instrumenty neutralne.
Wyobrażasz sobie swoje życie bez gitary i muzyki?
Absolutnie nie. Krótka piłka z mojej strony (śmiech).
Długo jeszcze będziesz miał siłę na headbanging?
Tak długo jak mi zdrowie pozwoli. Okazało się, że nie jestem z żelaza i trochę sobie popsułem kręgosłup przez to. Mam świadomość tego, że w którymś momencie zacznie to wyglądać groteskowo, kiedy z sześciu włosów, które mam w tej chwili, na głowie zostaną mi tylko dwa (śmiech). Być może ten moment to zakończy. W każdym razie, póki co jestem dobrej myśli. Kompletnie nie zastanawiam się nad tym, kiedy będzie koniec, tylko co można zrobić żeby było lepiej.