Kto by nie chciał mieć podczas nagrywania płyty stu gitar wartych prawie dwieście tysięcy funtów? Każdy by chciał, ale Tony’emu McManusowi właśnie to się udało...
Jak się okazuje, nie zawsze trzeba się umawiać na wywiad, by porozmawiać z interesującym gitarzystą. Bohatera naszego artykułu spotkaliśmy zupełnie przypadkowo. Korzystając z zaproszenia, pojechaliśmy na dni otwarte marki Paul Reed Smith do siedziby firmy w Maryland. Właśnie odbywała się tam prezentacja nowych gitar akustycznych. Krótki koncert dał między innymi Ricky Skaggs, legenda country i bluegrassu, a także Cody Kilby, mistrz flatpickingu. W końcu rozpoczął się fenomenalny występ
Tony’ego McManusa. Artysta zagrał tak, że cała sala zamilkła z wrażenia. Tony jest jednym z najlepszych na świecie gitarzystów grających muzykę celtycką i właśnie nagrał nową płytę zatytułowaną "The Maker’s Mark". Krążek ten jest nie tylko ucztą dla miłośników muzyki folkowej, ale też hołdem złożonym gitarom akustycznym, na których został on nagrany.
Czym kierowałeś się, wybierając gitary do poszczególnych utworów?
Każda gitara ma inny charakter, dlatego nadaje się do określonego typu melodii. Na modelu Sitar Guitar marki Manzer Guitars (którą sam nazywam Delhi-casterem) grałem melodie orientalne, bardziej w stylu Europy Wschodniej. Nie odważyłbym się zagrać muzyki indyjskiej - to by było zbyt oczywiste, a ja nie lubię się powtarzać. Dlatego na tym instrumencie zdecydowałem się zagrać muzykę bułgarską. Tylko do jednej gitary nie mogłem dopasować żadnego stylu, ale nie wymienię jej nazwy. To skądinąd cudowny instrument, rozstawienie strun było idealne, lecz zupełnie jej nie czułem...
Jednak w końcu coś na niej nagrałeś...
Tak, tylko potrzebowałem trochę czasu. Grałem na niej bardzo długo, w końcu poszedłem do reżyserki, założyłem słuchawki i wsłuchałem się dokładnie w to, co gram. Chciałem dowiedzieć się, gdzie tkwi problem. Potem zagrałem wszystko jeszcze raz. No i udało się!
Opowiedz nam o gitarze Lindy Manzer, czyli o Delhi-casterze, jak ją nazywasz...
Pierwszy instrument trafił do Pata Metheny’ego, a kolejnych pięć trafiło w ręce kolekcjonerów. To bardzo dziwna gitara i mam tu na myśli nie tylko jej brzmienie. Chodzi też o to, że dziwnie się na niej gra. Gdy po raz pierwszy (przy zakupie) zagrałem kilka akordów, to już wiedziałem, że tego instrumentu nie można do niczego zmuszać. Ta gitara ma zupełnie wyjątkową dynamikę i żeby wydobyć z niej charakterystyczne śpiewne brzmienie, trzeba grać bardzo delikatnie. Grało mi się na niej fantastycznie, od razu poczułem z nią więź. Właściwie tylko muskałem struny. W końcu ją kupiłem, chociaż negocjacje dotyczące ceny trwały aż trzy lata.
Czy nie czujesz się przytłoczony obecnością w twoim domu takiej liczby wspaniałych instrumentów?
Może trochę, choć nie postrzegam tego w takich kategoriach. Mentalnie wciąż jestem dziesięcioletnim chłopcem, który stoi w sklepie z gitarami w rodzinnym Paisley i z rozmarzeniem patrzy na instrumenty wiszące na ścianie. Wtedy te wspaniałe gitary były dla mnie niedostępne, teraz wszystkie miałem dosłownie na wyciągnięcie ręki, dlatego nagrywanie płyty "Maker’s Mark" było dla mnie czystą przyjemnością. Moja miłość do gitary trwa właściwie od dzieciństwa, ten instrument niezmiennie mnie fascynuje. Gdy dostałem do dyspozycji nowiutkie instrumenty z najwyższej półki za prawie dwieście tysięcy dolarów, poczułem się jak w raju (śmiech). Z uwagi na to, że osobiście znam lutników, którzy wykonali gitary użyte podczas nagrań nowej płyty, to podczas pracy w studiu czułem się w pewnym stopniu zobowiązany, żeby wydobyć z tych instrumentów to, co w nich najlepsze. Można powiedzieć, że w jakimś sensie przy nagraniu tej płyty współpracowałem ze wszystkimi lutnikami, spod ręki których wyszły te gitary.
Widać, że fascynuje cię cały proces produkcji gitar...
Oczywiście, że tak! Fascynuje mnie niesamowity kunszt lutniczy, z jakim tworzone są gitary tej klasy. Jestem zachwycony precyzją wykonania i dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Większość lutników nie umie grać, co jest dla mnie dość dziwne. Wstają rano i pierwszą rzeczą, o jakiej myślą, są gitary. Ślęczą, dłubią, pracują do upadłego przez cały dzień. Później idą spać, a następnego dnia wstają i znowu idą do warsztatu na cały dzień. Kolejnego dnia znowu to samo. A to wszystko po to, żebyśmy my, gitarzyści, mogli cieszyć się owocami ich pracy. Bardzo lubię odwiedzać lutników w ich pracowniach, ponieważ są to niesamowite, wręcz magiczne miejsca.
W jakich okolicznościach narodził się pomysł na płytę?
Prowadziłem warsztaty w ramach Swannanoa Gathering w Warren Wilson College. Na moje zajęcia przychodził pewien facet, który codziennie miał inną gitarę - i to nie jakieś byle jakie wiosło, ale nowiutki sprzęt z najwyższej półki. Myślałem, że to kolekcjoner, ale okazało się, że to Paul Heumiller z Dream Guitars. Po prostu każdego dnia przynosił jakieś inne cudo ze swojego sklepu. Tak się złożyło, że drugi założyciel tego sklepu, Martin Simpson, był moim serdecznym przyjacielem. Po jednym z warsztatów Paul zaproponował mi, żebyśmy zorganizowali akcję promującą ich firmę. Moja wytwórnia płytowa Compass podchwyciła ten pomysł. Zaproponowali, żeby przywieźć wszystkie gitary do Nashville, gdzie mieściło się jej studio.
Co odpowiedziałbyś laikowi pytającemu o to, czym różni się nieprzyzwoicie droga gitara od instrumentu, który jest w zasięgu przeciętnego gitarzysty?
Przede wszystkim różni się brzmieniem, bo ta droższa jest dokładniej wykonana. Jeśli masz wydać majątekna gitarę, to ona naprawdę musi być perfekcyjnie wykonana. Instrumenty, które dostałem do nagrań, były arcydziełami sztuki lutniczej. Dobrzy lutnicy się cenią, a ciekawym tego przykładem jest Jeff Traugott. Przez długi czas pracował dla Santa Cruz Guitars, a potem założył swoją własną firmę. Jest wspaniałym fachowcem i chociaż jego gitary osiągały wysokie ceny, miał bardzo dużo zamówień - do tego stopnia, że nie nadążał z ich realizacją. Postanowił więc jeszcze bardziej wyśrubować ceny, licząc na spadek zamówień. Ten manewr wcale nie zniechęcił klientów, a wręcz przeciwnie, gitary Traugotta stały się jeszcze bardziej pożądane i poszukiwane. Stały się więc produktem ekskluzywnym. Ludzie wciąż walą do niego drzwiami i oknami!
Czym powinna charakteryzować się dobra gitara akustyczna?
Przede wszystkim powinna być wszechstronna. Chodzi o to, żeby można było na niej zagrać zarówno piosenkę The Beatles, jak i skomplikowane utwory fingerstyle. Nie widzę powodu, żeby jedna gitara miała służyć tylko do flatpickingu, a druga do fingerstyle’u. Przecież Norman Blake gra na gitarach marki Martin o małym korpusie, choć ta gitara jest najczęściej kojarzona z fingerstyle’em, za to Bill Mize gra techniką fingerstyle na gitarze Martin typu dreadnought.
Czy uważasz się za kolekcjonera gitar?
Nie. Uważam się jedynie za szczęściarza, który ma w swoim posiadaniu piękne instrumenty. Ale są one dla mnie przede wszystkim narzędziem pracy, nie traktuję ich jako kolekcję. Tutaj znajduje się jakieś osiemnaście gitar. Nie wiem, czy można to nazwać kolekcją. Natomiast na miano kolekcjonera zasługuje ktoś taki, jak np. Scott Chinery - on zgromadził około tysiąca niezwykle cennych instrumentów. Ten człowiek budzi mój prawdziwy szacunek, tym bardziej że udostępnił swe gitary innym gitarzystom.
Które modele z twojej kolekcji zasługują na szczególną uwagę?
Mam dwie gitary akustyczne Paul Reed Smith. Jeden z nich to model dla bardziej oszczędnych gitarzystów, natomiast drugi jest bardziej rozbudowaną wersją tego pierwszego. Te niesamowite instrumenty są owocem czteroletniej współpracy z Rickym Skaggsem. Mam też trzy gitary Billa Keldaya, ale są to trzy bardzo różne instrumenty. Poza tym jest też gitara Terz - mały instrument nastrojony wyżej niż standardowo. Mam też gitarę Kelday Baritone i 000. Są to wszystkie najważniejsze instrumenty, które posiadam. Zbieranie gitar nie jest dla mnie celem samym w sobie.
Którą gitarę zabierasz ze sobą w trasę?
Od ośmiu lat na koncertach towarzyszy mi gitara wykonana przez australijskiego lutnika z Brisbane, Chrisa Melville’a. Wprawdzie nie jest on szczególnie znany w Anglii, ale w Australii jest uważany za jednego z najlepszych. Przyszedł na jeden z moich koncertów i potem poszliśmy razem do pubu. Pokazał mi swoją gitarę i tak mi się spodobała, że nad ranem byłem już jej posiadaczem. Potem kupiłem jeszcze jeden wykonany przez niego instrument.
Czy uważasz, że produkcja gitar przeżywa swoje złote lata?
Teraz gitary dla początkujących są o niebo lepsze, niż były dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. Kiedy ja zaczynałem grać, tanie gitary dla niedoświadczonych muzyków były straszne, praktycznie od razu potrafiły zniechęcić do gry. Miały niedorzecznie wysoką akcję, a gryf po kilku tygodniach od momentu zakupu zaczynał się strasznie wypaczać, przez co takiego instrumentu nie można było w żaden sposób prawidłowo nastroić. Dziś nawet gitary dla początkujących ze średniej półki są całkiem porządne. Niektóre brzmią naprawdę dobrze. To niezmiernie motywujące dla gitarzysty. Dlatego uważam, że to bardzo dobre czasy, jeśli chodzi o produkcję gitar.
Jak radzisz sobie ze sprzężeniami zwrotnymi podczas koncertów?
Chris Melville rozwiązał ten problem w bardzo sprytny sposób. Z systemu Fishman Matrix odczepił mikrofon na gęsiej szyjce, który zwykle umieszczony jest w pudle rezonansowym, i umieścił go na końcu podstrunnicy, dokładnie pod struną B2. Jak do tej pory to rozwiązanie świetnie się sprawdza. Mikrofon jest precyzyjny i równo zbiera sygnał. Jednocześnie używam też przetwornika umieszczonego w mostku, którego sygnał miksuję z dźwiękiem zebranym przez mikrofon. Z reguły górę pasma biorę z mikrofonu, pozbywając się jej w sygnale z przetwornika. W rezultacie otrzymuję w miarę autentyczne brzmienie gitary.
Jakie są twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z muzyką?
Dorastałem na zachodzie Szkocji. Mój dziadek grał na skrzypcach, więc od dziecka byłem otoczony tradycyjną szkocką muzyką. Chciałem nauczyć się grać muzykę folkową, która stanowiła akompaniament do szkockiego tańca. Ale kiedyś w telewizji zobaczyłem koncert jakiegoś znanego gitarzysty i zafascynowała mnie gitara. Pomyślałem, że to bardzo piękny instrument. Rodzice kupili mi pierwszą gitarę, gdy miałem dziesięć, może jedenaście lat. Zabrali mnie do lombardu, który znajdował się we wschodniej części Glasgow. Potem się okazało, że przepłaciliśmy - kosztowała dwanaście funtów, a nie była warta więcej niż sześć. Chyba wciąż jest na strychu w domu rodziców, choć mam cichą nadzieję, że się spaliła (śmiech). Później wszedłem w posiadanie dwunastostrunowej gitary produkcji japońskiej, która miała założonych sześć strun. To był instrument z mocno skrzywionym gryfem, przez co powyżej trzynastego progu trudno było na nim cokolwiek zagrać. Mam nadzieję, że on też zginął w płomieniach. I pomyśleć, na jakich instrumentach musiałem kiedyś grać...
Kiedy postanowiłeś, że granie będzie twoim zawodem?
Bardzo późno, bo w wieku dwudziestu kilku lat. Studiowałem matematykę i pojechałem do Exeter, żeby zrobić doktorat z algebry. Wynajmowałem mieszkanie ze studentami szkoły teatralnej, którzy cały czas prosili, żebym dla nich grał. Im więcej grałem, tym bardziej odległa stawała się dla mnie matematyka. Po trzecim roku studiów stwierdziłem, że chcę poświęcić swoje życie muzyce. W rezultacie rzuciłem studia.
Jak podchodzisz do ćwiczenia gry? Czy masz sztywno wytyczone godziny ćwiczeń?
Kiedyś miałem precyzyjnie ustalony harmonogram ćwiczeń, ale to się zmieniło, gdy urodził mi się syn, czyli trzy lata temu. Myślałem, że będzie słuchał mojej gry, ale on zamiast słuchać, też chce grać - ciągle wyciąga ręce do mojej gitary. Przyznaję, że zanim zostałem ojcem, też nie byłem zanadto zdyscyplinowany. Gram dużo, ale tylko to, co sprawia mi przyjemność. Czasami ćwiczę jakąś skalę czy arpeggio, ale zdecydowanie nie mam na tyle dyscypliny, żeby co rano katować się, ćwicząc skalę G-dur na przykład w stroju DADGAD. Choć według książki do nauki gry Pierre’a Bensusana powinienem tak właśnie robić...
Ludzie nazywają cię gitarzystą celtyckim. Utożsamiasz się z tym określeniem?
Myślę, że tak. W końcu wychowałem się na muzyce celtyckiej. Nie podoba mi się tylko, że termin "muzyka celtycka" nadużywany jest przez wytwórnie płytowe i w rezultacie muzyka ta uważana jest za jakiś podgatunek New Age. Przecież to najstarsza muzyka na świecie, więc z pewnością nie można o niej powiedzieć, że jest nowa. Dobrze, że ludzie znajdują słowa na opisanie mojej muzyki, ale nie przesadzajmy. Czasami moja twórczość określana jest terminami, z którymi tak naprawdę nie mam nic wspólnego.
Jakie umiejętności musi posiadać dobry gitarzysta celtycki?
To raczej trudno zdefiniować. Żeby moja muzyka brzmiała prawdziwie folkowo, stosuję różne techniki. Na przykład gram triole za pomocą trzech palców (m, i, p). Jeśli jednak wykonuje się coś takiego na strunach z owijką, to otrzymuje się raczej zgrzytający dźwięk, dlatego gram wtedy jedynie kciukiem, który przesuwam w obu kierunkach. Kiedyś na moim koncercie pojawił się Béla Fleck. Pierwszą rzeczą, o którą zapytał mnie po koncercie, była sztuczka z kciukiem. Byłem pod wrażeniem, że zauważył taki niuans. Ale to w końcu Béla Fleck!
Co jest najfajniejsze w byciu gitarzystą?
Dzięki temu, że jestem gitarzystą, poznałem wielu wspaniałych ludzi. Gdybym nie grał na gitarze, nie miałbym takiej szansy. Dzięki współpracy z firmą Paul Reed Smith w tym roku wystąpiłem na targach NAMM w Los Angeles. Odpowiadałem na pytania, siedząc obok takich sław, jak: Adrian Belew, Mark Tremonti, Dave Navarro i dwóch gości z zespołu Opeth. Siedziałem tam i nagle pomyślałem sobie z pewną satysfakcją, że instrument, po który się gnąłem w 1974 roku, zaprowadził mnie aż tak wysoko. To dzięki niemu poznałem tych wszystkich genialnych muzyków.
Jakie masz plany muzyczne na najbliższą przyszłość?
Zamierzam robić to samo, co przez ostatni rok, czyli zająć się pracą solową, a także współpracą z innymi muzykami. A sfera marzeń? Chciałbym w tym roku wrócić do Australii, a także odbyć kolejną trasę koncertową po Wielkiej Brytanii z Andym McKee’em.
Instrumentarium
Piętnaście instrumentów, które można usłyszeć na płycie Tony’ego McManusa "Maker’s Mark":
Do albumu Tony’ego załączona jest broszurka zawierająca informacje o wszystkich gitarach, które słychać w nagraniach. Oto one:
Randy Lucas LSJW (strój: DAAEAE)
Brian Applegate SJ (strój: DADGBE)
Paul Daniel McGill Picasso Nylon String (strój: DADGBE)
Marc Beneteau Concert Standard (strój: DADGAD)
William C Kelday Baritone (strój: AEADEA)
Michihiro Matsuda M1 (strój: DADGAD)
Lance McCollum Grand Auditorium (strój: CGCGCD)
Charles Hoffman Piccolo (strój: FCFBbCF)
Michael Greenfield G1 (strój: DADGBE)
Linda Manzer Sitar Guitar (strój: DADGBE)
Bill Tippin Bravado (strój: CGCFGC)
Jeff Traugott Model R (strój: DADGBE)
Kathy Wingert Baritone Model (strój: AEADF#B)
Joe Veillette Gryphon (strój: DDGGCCFFAADD)
Paul Reed Smith Angelus Cutaway
(strój: DADGBE)
Gitara vintage? Nie, dziękuję!
Tony pozostaje sceptyczny, podczas gdy cały świat zachwyca się starymi gitarami z lat 60. czy 70.
"Cała ta moda na vintage doprawdy mnie dziwi. Kiedyś miałem okazję zagrać na przedwojennej gitarze Martin D-28 na warsztatach Marty’ego Lanhama w Nashville. Instrument ten był wart 40 tysięcy dolarów, ale według mnie była to kwota zdecydowanie przesadzona. W ogóle nie interesują mnie gitary vintage. Ich poziom grywalności jest dla mnie zbyt niski. Uważam, że gitary akustyczne vintage mają jedynie wartość kolekcjonerską, żadną inną. Ze skrzypcami sprawa się ma zupełnie inaczej. W starym stradivariusie można wymienić podstrunnicę, mostek, kołki, strunociąg, założyć inne struny, ale to będzie wciąż ten sam stradivarius. Instrumenty, na których ja nagrywałem ostatni album, zostały zrobione po to, żeby tworzyć na nich muzykę. Są piękne, ale przede wszystkim wspaniale brzmią - to nie są ani eksponaty muzealne, ani gitary wykonane specjalnie dla kolekcjonerów. To są przede wszystkim instrumenty, których przeznaczeniem jest realna gra".
Steve Harvey