Scott Gorham i Damon Johnson dzielą się swoimi refleksjami na temat węży, kokainowych czasów i rozwalonych rzepek...
Jaki był Wasz pierwszy koncert?
Scott: Kiedy miałem 17 lat załatwiliśmy sobie występ w tej starej budzie w Hollywood zwanej The Knickerbocker Hotel. Przyszło chyba z osiem osób - wszyscy stali mieszkańcy hotelu, jak pewna starsza pani w kapeluszu, powolutku sącząca Manhattan. To było dość żałosne. Samo miejsce było niezłą dziurą. Koszmarne stawki itd.
Damon: Myślę, że prawie wszyscy grali swój pierwszy koncert w czyjejś piwnicy, więc nie będę tego liczył. Mój pierwszy prawdziwy koncert odbył się w 1978 roku, w salonie lodziarni, w południowej Alabamie. Zagraliśmy kawałki takie jak "Sweet Home Alabama", "Cat Scratch Fever" i "Takin’ Care Of Business", zarabiając po pięć dolców na głowę. Kiedy się tam instalowaliśmy, po raz pierwszy w życiu usłyszałem Van Halen, w vanie pewnego hipisa, który dostarczył PA. To była ważna noc, pod wieloma względami.
Jaka była najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła Wam się na trasie?
Damon: To było kiedy dostałem gig z Alicem Cooperem w kasynie w New Jersey w 2004 roku. Zapomnieli mi powiedzieć, że kiedy wyjdę na skraj sceny, żeby rozpocząć kawałek "Is It My Body", Coop podejdzie do mnie od tyłu i owinie wokół mnie prawie 4-metrowego węża boa. Tak więc stałem tam z jednym jedynym reflektorem świecącym prosto na mnie. Cała scena była skąpana w mroku i nagle z ciemności wyłania się śpiewający Coop z tym pieprzonym wężem. Myślałem, że się zesram ze strachu.
Jaki sprzęt jest kluczowy dla Waszego brzmienia na żywo?
Damon: Mogę zagrać dowolny koncert, gdziekolwiek na świecie, jeśli mam tuner BOSS-a i Tube Screamera Ibaneza.
Scott: To mój Les Paul - z niego czerpię całą inspirację. Ale wypadki chodzą po ludziach. Jakieś cztery lata temu, kiedy byłem już spakowany, by jechać na trasę po Ameryce, otworzyłem futerał i… gryf był pęknięty w połowie. W panice zadzwoniłem do Charliego Chandlera - zajmuje się moimi wiosłami od ponad 35 lat: "W mordę, Charlie, co ja teraz zrobię?" A on na to: "Spokojnie, przywieź gitarę do mnie, a kiedy ją odbierzesz jutro rano, wszystko będzie OK." I tak było. Ale co jakiś czas czeka cię szok taki jak ten i zwykle jest to w najbardziej nieodpowiednim momencie, nieprawdaż?
Kiedy byliście najbliżej momentu "Spinal Tap" na swojej trasie?
Scott: W Thin Lizzy, miałem taki numer, że wskakiwałem na podest perkusyjny do Briana Downeya, a potem zeskakiwałem obok Phila Lynotta, z którym odstawialiśmy mały ‘dans’. Robiłem to już ze 100 razy. Ale tego jednego wieczoru w Waszyngtonie, zeskoczyłem i poczułem, jak coś chrupnęło mi w kolanie. Mój techniczny ściągnął mnie ze sceny za wzmacniacze, ale po chwili pomyślałem sobie "Dobra, może już jest OK." Więc wróciłem i wskoczyłem na monitory - wtedy kolana już nie było. Musieli mnie przepychać na wózku inwalidzkim do końca trasy, a na scenie siedziałem na stołku, co było dość krępujące. W dodatku Phil prosił publiczność o wsparcie dla mnie i nagle wszystkie reflektory świeciły tylko na inwalidę na stołku. Z początku myślałem sobie: "Ty kutafonie!" Ale w końcu to polubiłem. Dostałem spory zastrzyk sympatii od naszych fanów.
Co jest w Waszym ‘bekstejdżowym rajderze’?
Scott: Ja zwykle proszę o dwie butelki Sauvignon Blanc. Ale w czasach Lizzy dostawaliśmy szału - whiskey, gin, wódka, ścieżki koki. Sprawy robiły się wówczas nieco… "włochate". Skuwaliśmy się do nieprzytomności praktycznie co noc. Kiedy wychodziliśmy na scenę, próbowaliśmy jeszcze utrzymać się w pionie, ale kiedy schodziliśmy z niej po koncercie, rozpoczynał się prawdziwy Blitzkrieg.
Damon: Myślisz, że Alice Cooper to ktoś, kto żąda najdziwniejszych rzeczy na bekstejdż? W naszym rajderze zawsze widniała pozycja: "Paczka nowych, czarnych skarpetek". Jako ktoś kto dorastał w rodzinie z trudem wiążącej koniec z końcem, żal mi było je wyrzucać. Minęło już jakieś sześć lat od kiedy grałem z Coopem i nadal mam w domu kolekcję czarnych skarpetek z tych koncertów.
Czy kiedykolwiek skradziono Wam coś lub zgubiliście coś na koncertach?
Scott: Dawniej, w latach 70., kiedy ochrona nie była jeszcze tak szczelna jak dziś, pozwalaliśmy ludziom wchodzić do garderoby, żeby mogli zrobić zdjęcia i wziąć autografy. Jakiś dzieciak podszedł do nas, zrobił sobie z nami selfie, a potem niezauważony przez nikogo wyszedł z moją gitarą w futerale. Ale popełnił jeden błąd - chciał wyjść z nią przez frontowe wejście. Ochroniarz go zauważył i spytał: ‘Dokąd z tym idziesz?’ Chłopak na to: ‘Odnoszę to do ciężarówki.’ Niestety ciężarówka stała z drugiej strony, co wzbudziło podejrzenia i go złapali.
Najdziwniejsze miejsce w jakim graliście?
Scott: Graliśmy koncerty podczas rejsu - najgorszy był ten pierwszy. To było coś w rodzaju łodzi pasażerskiej, która pływała wokół Szwecji. A ponieważ gorzała była dużo tańsza, wszyscy ci Szwedzi byli narąbani tak bardzo jak tylko mogli. To był istny dom wariatów. Łódź kołysała się na falach, nagle mikrofon spadał do przodu, a zaraz za nim spadałeś ty… Po tym rejsie powiedziałem sobie: "Nigdy więcej!" Ale potem także pływaliśmy w rejsy i mieliśmy sporo frajdy.
Opiszcie swój aktualny zestaw koncertowy…
Scott: Obecnie gram wyłącznie na Les Paulach. Wprawdzie ich waga zaczęła być problemem dla mojego kręgosłupa, ale Custom Shop Gibsona w Nashville zrobił dla mnie kilka egzemplarzy LP z komorami. Jeśli chodzi o wzmacniacze, przerzuciłem się z Engla na Marshalla DSL100 z Greenbackami 25.
Damon: Gram na Les Paulach i od jakichś dobrych 15 lat na wzmacniaczach Wizard. Na koncerty zabieram 50-watową głowę Vintage Classic i 100-watową Modern Classic. Sygnał rozdzielam w Radialu Tone Bone. Way Huge robi świetny przester o nazwie Green Rhino i to jest mój główny wybór w temacie ‘overdrive’ od czasu kiedy dołączyłem do Thin Lizzy w roku 2011. Jestem też fanem delaya MXR Carbon Copy. Lubię też Line6 DL4.
Co robicie żeby się rozgrzać?
Scott: Jakieś pół godziny przed sztuką siedzę na kanapie, grając skale i różne takie.
Damon: Na różne sposoby staram się obudzić swoje mięśnie. Teraz, kiedy mam więcej lat na karku, jestem szczególnie wdzięczny losowi, że obdarzył mnie tak elastycznymi dłońmi. Staram się to chronić.
Jaki jest Wasz ulubiony album koncertowy?
Damon: "Live And Dangerous" Thin Lizzy. Właśnie ta płyta rozbudziła we mnie skłonności do włóczęgi, głównie za sprawą sposobu, w jaki reaguje publiczność na piosenki takie jak ‘Emerald’.
Scott: Tony Visconti zmiksował "Live And Dangerous" naprawdę dobrze i są na tym krążku właściwe piosenki.