Kiedy świat Mike’a rozpadł się w roku 2012, wybawieniem okazał się być nowy album, który nawiązał do twórczości Artysty z lat 70. "To stara jak świat historia - mówi twórca ‘Return To Ommadawn’ - "Z bólu rodzi się piękno".
Rozmowa przez Skype’a z samym Mikiem Oldfieldem może powodować wybuchy zazdrości. Na Bahamach właśnie wybiła 10 rano i kiedy słynny muzyk aktywuje kamerę na swoim końcu światłowodu, oczom naszym ukazuje się widok jak z reklamy raju. Palmowe liście lekko kołyszą się pod wpływem kojącej bryzy, a motorówka w tle beztrosko tnie błękitno-turkusową taflę. Mike siada wygodnie w centrum medialnym swojego wyspiarskiego pałacu i komentuje swój los: "Czuję się całkiem dopieszczony. Jakąś milę dalej jest tu nawet dobrze zaopatrzony sklep z gitarami, więc kiedy potrzebuję kostek czy nowych strun, wystarczy, że przejdę się pieszo w dół drogi."
Patrząc się w ten obrazek można by pomyśleć, że Mike Oldfield to kolejna rockowa legenda żyjąca w utrzymywanej z królewskiego skarbca utopii. Nie dajcie się zwieść. Ten 63-latek słusznie jest dumny ze swojej nowej płyty - ‘Return To Ommadawn’ - ale te wstrząsająco piękne melodie, nawiązujące do płyty z 1975 roku, narodziły się z cierpień, jakie rzucił na niego los. Odejście ojca oraz nagła śmierć 33-letniego syna Dougala. "To historia stara jak świat" - mówi, rolując w palcach papierosa - "Z bólu rodzi się piękno. Czasem wydaje mi się, że ktoś kto żyje w pełni szczęśliwie nie jest w stanie wytworzyć tej dawki emocjonalności. To coś, co stawia ci włosy na ręce na baczność. Okoliczności ostatnich 4 lat przypomniały mi okres, w jakim znajdowałem się w latach 70."
Ta dekada rozpoczęła sinusoidę wzlotów i upadków Artysty. Wyrastając z folkowych klimatów Reading (Berkshire, Anglia) młody gitarzysta wydaje płytę nagraną wraz z siostrą, a potem gra na basie psychodelię u boku Kevina Ayersa tuż zanim popełnia demo, które potem stanie się materiałem na niegdyś niedoceniony, a dziś już legendarny "Tubular Bells" - album nagrany na 2-calowej taśmie 16-śladowego magnetofonu Ampex, a wydany nakładem Virgin Records w 1973 roku. "Zawsze miałem coś w rodzaju szóstego zmysłu" - mówi Oldfield o krążku, który z czasem osiągnął sprzedaż 17 milionów sztuk - "Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego nikt w tym nic nie widzi, wziąłem więc taśmę i chodziłem z nią od drzwi do drzwi. W końcu Virgin pozwolił mi zrobić z tego płytę."
Mając zaledwie 19 lat, ten utalentowany multiinstrumentalista nagrał samodzielnie ślady ponad 20 instrumentów, skutecznie zapełniając rubrykę ‘creditsów’ na obwolucie LP. Grał na wszystkim od dzwonków orkiestrowych po flażolety, ale to jego niepodrabialny styl gitarowy stał się trademarkiem tej płyty. "Kiedy dziś słucham ‘Tubular Bells’ lub ‘Hergest Ridge’" - mówi - "Wydaje mi się jakby to było wczoraj. Zamykam oczy i widzę partię gitary - wykorzystuję paznokcie wszystkich pięciu palców prawej dłoni. Nie używam kostki, dzięki czemu osiągam tak naturalne brzmienie. Na wideoklipie nie wyglądam na zapracowanego, więc pewnie dlatego nie jestem postrzegany jako gitarzysta."
"Często wykorzystuję celtyckie przednutki i skrzypcowe wibrato. Nie znam zbyt wielu osób, które to robią oprócz mnie - może jeszcze Robert Fripp. Często gram gliss w dół na końcu nuty, albo uderzam w strunę prawą ręką, aby uzyskać ten charakterystyczny klik. Kiedy zaczynam melodię, wkładam w pierwszą nutę całą swoją siłę i energię."
Zaskakujące jest, biorąc pod uwagę intrygującą wielośladowość pierwszej płyty, że w tamtym okresie towarzyszyła mu tylko jedna gitara elektryczna. Był to Fender Telecaster z 1966 roku, obdarty z oryginalnego wykończenia w kolorze Olympic White, pozbawiony kalkomanii z logo na główce, z dołożonym środkowym pickupem Billa Lawrence’a i przełącznikiem fazy. Gitara nagrywana była w studio Oxfordshire’s Manor zarówno bezpośrednio w linie, jak i poprzez wzmacniacz Fender Twin Reverb. "Wszystko na ‘Tubular Bells’ oraz ‘Hergest Ridge’ nagrywałem na tym Tele" - dodaje Mike - "Kiedy grałem z siostrą, nasz agent współpracował także z Bolanem. Marc dostał wtedy te nowe, fikuśne gitary wykonane przez Zemaitisa, więc poprzez naszego wspólnego agenta zdobyłem od niego starego, białego Tele. Byłem w siódmym niebie, mogąc wreszcie grać na porządnym elektryku… To czego wtedy jeszcze do albumu ‘Ommadawn’ nie miałem to jęczący sound Gibsona. Pewnego dnia, mając do wydania kilkaset funtów, poszedłem na Dennmark Street, gdzie kupiłem pięknego Gibsona SG z 1969 roku."
Jakkolwiek Oldfield lubi opowiadać o swoich pierwszych dwóch płytach, wyczuwamy instynktownie, że zmierza do trzeciej - wydanej w roku 1975 ‘Ommadawn’. Twierdzi, że to pierwszy w jego dorobku porządny kawał muzyki, w przeciwieństwie do wcześniejszych dokonań, opartych głównie na produkcji. Jak poprzednio, na całość składały się dwa utwory rozmieszczone na dwóch stronach oryginalnego czarnego krążka, ale tym razem było to odejściem od znanych schematów, tkaniem duchowych krajobrazów, wśród których irlandzkie i afrykańskie wpływy mieszały się z wrzeszczącymi przystawkami P-90 gitary elektrycznej Mike’a.
"Miałem wtedy nadzwyczaj dobrego Twin Reverba" - wspomina - "Dopaliłem sygnał na wejściu i zamiast grać solo, grałem zaledwie nutę lub dwie i kończyłem. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by jakiś gitarzysta to robił. ‘Ommadawn’ powstał w małej chatce na szczycie wzgórza, skąd rozpościerał się widok na walijskie góry. Było tam dość wietrznie i zdarzały się burze z piorunami." Niespokojna pogoda okazała się symboliczna. Kiedy sesja nagraniowa ruszyła na dobre, w chatce rozległ się dźwięk telefonu. Wiadomość była porażająca: mama Mike’a popełniła samobójstwo. Z natury łagodny gitarzysta wspomina, że grał na gitarze tak mocno, że ta prawie latała w górę i w dół, rzucając się w odmęty niemal prowadzące do szaleństwa. Ale był już w połowie drogi i nie mógł tak po prostu przestać.
"Po pierwszych trzech krążkach wywierano na mnie sporą presję, żeby wreszcie zarobić jakieś pieniądze. Z początku to była ‘wytwórnia’ z jednym artystą w katalogu. Potem znaleźli jakichś bladych, wrzeszczących chuderlaków. Mówiono, że to rewolucja, cokolwiek to miało znaczyć." Masz na myśli brytyjską falę punk? "Tak, wydaje mi się, że tak to nazywali. Wytwórnia podpisała z nimi umowę, żeby podreperować swój ‘image’. I wtedy wszyscy wskoczyli do tego wagonu, wyrzucając muzykę progresywną do kosza. Musiałem się odnaleźć w nowych okolicznościach i zamiast dotrzeć do głębi swego muzycznego ja, zostałem zmuszony nagrać coś co nagrywali wtedy wszyscy."
Dziś Oldfield jest do bólu szczery, opisując ten okres swojej twórczości. Przyznaje, że gdzieś po drodze zagubił sam siebie. Niemniej od strony komercyjnej pojawiały się wtedy prawdziwe hity, takie jak ‘Moonlight Shadow’, z wydanej w roku 1983 płyty ‘Crises’, z mocnym perkusyjnym pulsem i krzykliwą solówką gitarową. "Kawałek ‘Moonlight Shadow’ oparty był na dość twardym akustyku, na którym grałem tak mocno, jakby miało nie być jutra. Kiedy próbowałem dać tę partię do zagrania innemu gitarzyście, grał jakby był poszczącym od miesiąca wegetarianinem. Trzeba mocno przywalić, aby uzyskać odpowiedni atak, a to wymaga sporej siły fizycznej do nagrania całego tracka. Mieliśmy wtedy wspaniałego bębniarza - Simona Philipsa - jego hi-hat był zsynchronizowany z gitarą akustyczną, co dawało ten solidny podkład i równoważyło folkowy charakter wokalu."
Czy złagodniałeś już? "Być może wewnętrznie tak, ale w grze na gitarze nie." Z pewnością Mike wydaje się teraz bardziej skupiony niż wówczas, gdy był narwanym 40-latkiem szlajającym się po nocnych klubach Ibizy. Kilka lat temu wydawać by się nawet mogło, że osiągnął status artystycznego męża stanu, występując na imprezie otwierającej Igrzyska Olimpijskie, co pchnęło jego nazwisko w wir 900 milionów widzów z całego świata i zwiększyło sprzedaż jego płyt o dokładnie 757% w ciągu jednej nocy. "W pewien sposób umocniło to mnie i wszystko w co wierzyłem. Dało mi to pewność siebie. Ale z tego miejsca była już tylko jedna droga" - zauważa przekornie - "W dół."
Wydaje się to jakimś fatum - te cykliczne tragedie - ale w rzeczywistości Artysta przyznaje, że nagranie tego materiału było dla niego swoistym katharsis, zupełnie tak jak ów materiał z lat 70. "W tamtym okresie uzewnętrznianie emocji poprzez dźwięki przychodziło mi z łatwością. Są części na ‘Tubular Bells’ czy ‘Ommadawn’ brzmiące jak muzyka z nieba, z tymi wszystkimi chórami i mandolinami. To samo wydarzyło się na ‘Return to Ommadawn’. Wszystko sprowadza się do tego kim jesteś i jakie uczucia tobą targają - właśnie to usłyszysz ze swojej gitary. Jeśli grasz jakąś frazę tylko dlatego, że Eric Clapton ją wcześniej zagrał, nie osiągniesz zbyt wiele. Chodzi o to, żeby dotrzeć do najgłębiej skrywanej części swojej duszy i opowiedzieć o tym za pomocą nut."
Najnowsza płyta eksploatuje kilka trademarków Oldfielda - dwa epickie utwory instrumentalne mienią się rozmaitymi wpływami, kulturami, oferując chóry, plemienne bębny, maniakalne rytmy flamenco i elektryczne solówki, będące jak gorący nóż przecinający masło. Skomponowanie takiego materiału zabiera sporo czasu, jak mówi Mike. "Kluczowe są dla mnie te nowoczesne ekrany komputerowe wysokiej rozdzielczości, które pozwalają mi spojrzeć na utwór jako na całość, zamiast przewijać jego fragmenty. Zaczynam od starego metronomu, a potem po prostu bawię się dźwiękami wokół niego."
"Kiedy zacząłem nagrywać ten album i wyciągnąłem swoje stare akustyki " - kontynuuje - "odkryłem, że nadal potrafię na nich grać. Chodzi mi o to, że nauczyłem się tego tak dawno temu - kiedy miałem 11 czy 12 lat. Z czasem stało się to częścią mojego DNA. Jedynym problemem były opuszki palców w mojej lewej dłoni, które nie były wystarczająco twarde. Tak więc bolało. Część moich mięśni także bezpowrotnie zginęła, ale czemu się dziwić - mam już ponad 60 lat. Musiałem poświęcić jakieś 3 tygodnie na ćwiczenia, aby wrócić do formy. Ale poza tym wszystko się zgadzało."
Niestety sprzętowo nie było już tak dobrze, bo w swym pomilenijnym, ‘dziwnym’ okresie kariery, sprzedał całe wyposażenie studia, decydując się nagrać album ‘Light + Shade’ z roku 2005 wyłącznie w oparciu o komputerowy software. Szukając dźwięków, z których korzystał w latach 70. zakupił więc kilka instrumentów, wśród nich banjo, ukulele oraz bodhrán. Jako gitarę akustyczną wybrał jumbo Andy Manson Heron z sosnowym topem i boczkami z klonu płomienistego. "Ta gitara jest urocza" - mówi Mike - "Wyobraź sobie, że ludzkie ręce wyrzeźbiły ją z drewna, opierając się na latach doświadczeń. Nie wykonano jej w jakiejś fabryce… Do partii hiszpańskich wykorzystałem sygnaturę Paco De Lucia, którą mam od jakichś 20 lat. Nie chciałem jednak, aby te sekcje brzmiały zbyt perfekcyjnie - starałem się pozostawić tam ‘ludzki element’."
Co do brzmień elektrycznych, Oldfield polował na instrumenty jakich używał w latach 70. "Pewnego razu zorientowałem się, że Gibson zrobił reedycję mojego starego modelu z pickupami P90. To świetna replika - nie wiem czy nawet nie lepsza niż oryginał. Ale tak czy inaczej, odnalezienie tamtych brzmień okazało się trudne. Żaden z pluginów, które posiadałem, nie brzmiał wystarczająco dobrze. Czasem oryginalnych rzeczy nie da się zastąpić. Jedyne co grało tak jak w czasach ‘Ommadawn’ to wzmacniacz Mesa Boogie Mark Five: 35. Do solówek podpinałem Gibsona SG do tego pieca, podbijałem gain na wejściu i to było to. Część gitar rytmicznych nagrałem na Pro Tools Eleven Rack." "Kiedy część druga ma się ku końcowi, na nagraniu pojawia się Gibson prawie a’capella, grający krótkie motywy z melodii. To prawie tak jakby aktor cytował Szekspira na deskach teatru - wolno, z mocą i przekonaniem. Zagrać jedną nutę z wielką siłą, a potem zostawić pauzę, sprawiając że całość brzmi ciekawie - wydaje mi się, że to jest duży sukces tego albumu."
Czy Twoja gra na gitarze elektrycznej jest tak solidna jak była kiedyś? "Całe szczęście nadal potrafię grać." - mówi Mike - "Staram się rozciągać granice swoich umiejętności. Na płycie wykorzystałem trochę ciekawych akordów. Nie mam już jednak tej szybkości co dawniej. Był taki fragment na ‘Ommadawn’, dość wymagający technicznie, pamiętam jak graliśmy to na koncercie i zespół przyśpieszał, tak jakby starali się mnie dopaść. Mówiłem ‘dajcie spokój’, ale dawałem radę i przebijałem się przez te partie bez problemu. Dziś już chyba bym tak nie umiał." Czy to dobrze, czy to źle, czasy się zmieniają. 42 lata po wydaniu płyty ‘Ommadawn’ nadchodzi jej sequel i z pewnością trafi na inną muzyczną scenę niż wówczas. "Pamiętam kiedy komputery zaczęły wchodzić do muzyki w latach 80." - dodaje Oldfield - "Myślałem wtedy, że doprowadzi to do czegoś dobrego, a jedyny efekt jaki mamy to możliwość produkowania sztucznej muzyki za pomocą naciskania paru guzików. Można tak wyprodukować dźwięki perfekcyjne, ale kompletnie jałowe i bez duszy. Mogę rozpoznać od razu kiedy muzyka jest stworzona przez komputer, bo jej doskonałość powoduje, że odpadam. Nie ma w tym nic ludzkiego."
"Mamy teraz mnóstwo dobrej muzyki" - kontynuuje - "Ale często jest tak, jakby zebrać całe jedzenie jakie było dotychczas na świecie skonsumowane i skondensować je do jednej szarej papki, którą jedzą wszyscy. Nie ma w tym nic specjalnego. Staram się, aby w muzyce pozostał ‘ludzki element’, dlatego na ‘Return To Ommadawn’ zostawiłem błędy i wpadki. Są miejsca, gdzie zgubiłem nutę, albo dźwięk lekko nie stroi - to jest kompletnie bez znaczenia. To co ma znaczenie to fakt, że muzyka jest żywa i ma duszę."
W czasach, kiedy w mediach królują piosenki wpadające w ucho, żaden realista nie będzie się spodziewał przebicia przez tę nową płytę milionowych nakładów ‘Tubular Bells’. Mike Oldfield wzrusza jednak ramionami. Ten album to jego osobiste przesłanie, w którym odrodził się muzycznie i nakreślił grubą kreską pod swoją traumatyczną przeszłością. "Jeśli starałbym się nagrać teraz coś komercyjnego, zakończyłoby się to katastrofą. Ten album to ja sam - ten prawdziwy. I fajnie było za pomocą dźwięków siebie samego odnaleźć."