Jeśli chodzi o basowe kompetencje, Marcus Miller może się poszczycić naprawdę światowymi referencjami. Grał i komponował z Milesem Davisem, był bassmanem wybranym przez soulowego wokalistę Luthera Vandrossa i odbył niezliczoną ilość sesji nagraniowych z muzykami takimi jak Michael Jackson, Bryan Ferry czy Frank Sinatra. Karierę solową rozpoczął w 1983 r. płytą "Suddenly", od tamtej pory wydał pod swoim nazwiskiem 19 albumów. Jako muzyk sesyjny wziął udział w nagraniach przeszło 500 płyt z przytłaczającą rozpiętością gatunkową (oprócz jazzu to także blues, R&B rock, pop, hip hop, a nawet klimaty związane z muzyką klasyczną), jest również twórcą muzyki filmowej.
Osiągając szczyt światowej kariery nie zapomniał o młodych muzykach, dla których wraz z firmą Sire stworzył trzy serie sygnowanych gitar basowych - wyjątkowo przystępnych i znakomicie brzmiących, chętnie kupowanych także przez profesjonalnych muzyków. Jego ostatni album - znakomita "Afrodeezia" - ukazał się w roku 2015, ale to nie znaczy, że ta 58-letnia ikona spoczęła na laurach. Marcus podróżuje więcej niż kiedykolwiek, występując i nagrywając na całym świecie, a także promuje nowe instrumenty sygnowane swoim nazwiskiem. Mistrz jest w szczytowej formie, więc nie mogliśmy się doczekać spotkania z nim i rozmowy o tym, co słychać w wielkim świecie. Równie mocno nurtuje nas to, czy mógłby nam doradzić na naszej własnej ścieżce do basowego Olimpu. Czy kiedykolwiek tam dotrzemy, a jeśli tak, czy może wskazać nam drogę? Czytajcie i uczcie się…
Czym się obecnie zajmujesz, Marcus?
Przemieszczam się po mapie. Mam dość solidną bazę fanów na całym świecie, więc dotarcie do wszystkich zajmuje około dwóch lat ciągłego podróżowania. Gramy wszędzie - Australia, Azja, Afryka, Południowa Ameryka, Zachodnia Europa, Wschodnia Europa, Chiny… okrążenie globu zajmuje sporo czasu. Pierwszą połowę swojego życia zawodowego spędziłem w studio - niemal nie oglądałem wtedy słońca - a potem, kiedy już zacząłem robić własne płyty, nagle biznes muzyczny się zmienił. Płyty przestały się sprzedawać. Ale jeśli masz dryg do grania koncertów, to zawsze znajdą się jakieś opcje. Mam teraz świadomość tego kim jestem i dla kogo gram muzykę, bo zawsze po koncertach rozmawiam ze swoimi fanami.
Od kilku lat promujesz swoją własną markę gitar basowych - Sire Marcus Miller. Jaka historia się za tym kryje?
Wszystko zaczęło się od rozmowy z moim przyjacielem Andre Berry. Któregoś razu powiedział, że chciałby mi przedstawić pewnych ludzi. Zaproponowałem spotkanie w Japonii, gdzie akurat byłem, i tak się stało, spędziliśmy trochę czasu, zjedliśmy lunch. Wtedy opowiedzieli mi o swoim pomyśle - mają wiedzę i doświadczenie, więc czemu by nie zrobić instrumentów o wysokiej jakości, które nie kosztowałyby majątku, żeby pobudzić młodych ludzi do grania muzyki i łapania basowego bakcyla. Brzmi jak slogan, ale im dłużej słuchałem, tym bardziej mi się ta myśl podobała. Byłem też pod wielkim wrażeniem ich zapału i zaangażowania. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Sire. Kiedy przysłali mi pierwsze sztuki, zrozumiałem, że to była dobra decyzja. Proces zajął kilka miesięcy, bo przekazywałem im na bieżąco swoje uwagi, które uwzględniali i dostosowywali model produkcyjny. Właściwe, dobrej jakości materiały, dopracowany do ostatniej kreski design połączone z wiedzą i znajomością właściwych technologii - oto co kryje się za instrumentami Marcus Miller. To nazwisko na główce gwarantuje, że instrument przeszedł moją kontrolę jakości, a zapewniam, że nie jest to łatwe.
Opowiedz nam o tym, czym zajmujesz się poza muzyką.
Jestem Artystą Pokoju (Artist of Peace) przy UNESCO, organizacji działającej przy ONZ. Próbują promować pokój na świecie, a pierwszym krokiem ku temu jest dobra komunikacja. Angażowanie znanych artystów ma pomóc w promocji przekazu. My znamy dobrze historię niewolnictwa, ale dla obecnie dorastających dzieciaków temat nie jest już taki oczywisty. Staramy się wyplenić ignorancję, bo zwykle to właśnie przez nią zaczynają się na świecie dziać złe rzeczy. Na swojej ostatniej płycie ‘Afrodeezia’ przypominałem ludziom co się wydarzyło i jak silny jest człowiek, który może przetrwać taką sytuację i nadal odnajdować radość, szczególnie poprzez proces tworzenia muzyki, będący swoistym katharsis. Blues, spiritual, jazz i R&B - wszystkie te style opierają się na ludzkim doświadczeniu, więc zdecydowałem się poświęcić album tematowi atlantyckiego niewolnictwa.
Kto był Twoim mentorem we wczesnych latach?
Byłem studentem Ralpha McDonalda, wspaniałego perkusjonisty, który w latach 70. i 80. pojawiał się na dosłownie każdej płycie. Ralph miał wielkiego hiciora w soundtracku "Saturday Night Fever", który miał tytuł "Calypso Breakdown". On pomógł mi znaleźć robotę - napisałem utwór dla flecisty, którego płytę produkował. Zapytał wtedy: "Czy umiesz czytać nuty? Tylko nie wciskaj mi kitu, bo zamierzam zarekomendować cię do roboty studyjnej." Powiedziałem: "Koleś, latam,, czytam, pełen serwis! Studiowałem klarnet klasyczny, więc linie basowe to dla mnie mały pikuś." Nie minęły dwa miesiące, a pracowałem dzień w dzień. Ralph rozpuścił w branży dobre słowa o mnie.
Nauczyłeś się zgrywać z perkusistą od wielkiego Lenny’ego White’a z Return To Forever. Opowiedz nam o tym.
Zgranie się z drummerem jest czymś, na co wielu basistów nie zwraca uwagi, a jest to bardzo ważne. Jako muzyk sesyjny uczysz się dostosowywać do wielu różnych bębniarzy, a wszyscy oni są inni. Każdy z nich ma swój własny, unikalny sposób gry. Czasem jest to "ba-boom", a czasem "baaa-boom". Dla każdego słuchającego z zewnątrz oba przypadki brzmią tak samo. Ale to jest właśnie zadanie basisty - wyczaić co dokładnie się dzieje i znaleźć z perkusistą złoty środek. Niektórzy grają dokładnie w punkt, inni nieco z tyłu za "beatem", jeszcze inni lecą do przodu. Twoja praca to zorientować się jak gość gra i dostosować się do niego. A bębniarze tego kompletnie nie czają. Zwykle mówią: "Hej człowieku, razem gramy naprawdę dobrze." Ja wtedy odpowiadam: "Mylisz się - to ja gram dobrze z tobą, bo to ja dopasowuję tu puls."
Opowiedz o basówkach, których używałeś zaczynając.
Swojego pierwszego Fendera Jazza dostałem kiedy miałem 14 lat, ale niestety skradziono mi go. Drugiego, w wykończeniu naturalnym kupiłem w 1977 roku. Wybrałem Jazz Bass z kilku powodów. Ale przede wszystkim w tamtych czasach nie było zbyt dużo opcji jeśli chodzi o instrumenty. Jeśli grałeś na basie to w zasadzie mogłeś mieć Jazza, Precisiona, Gibsona EB-3 jeśli podobał ci się taki sound, albo Rickenbackera - i to w zasadzie wszystko. Prawie każdy grał na Fenderze - to był taki branżowy standard. Miałem 17 lat i nie bardzo orientowałem się jeszcze co sprawia, że basówka brzmi tak, a nie inaczej.
Ale czemu właściwie wybrałeś Jazza, a nie Precision?
Jazz miał dwa pickupy, a Precel jeden, więc wymyśliłem sobie, że dwie przystawki muszą brzmieć dużo lepiej od jednej. Jazz kosztował też nieco więcej, co skłaniało do wniosku, że jest lepszy. No i miał minimalnie mniejszy gryf. Nie bez znaczenia był fakt, że moi idole - m.in. Larry Graham i James Jamerson - grali na Fenderach. Ja też gram na nich całe życie, więc to brzmienie stało się częścią mnie samego. Niełatwo grało mi się techniką palcową, więc zacząłem używać samego kciuka. Wszyscy znani basiści grali wtedy na jednym basie - nikt nie wymieniał instrumentów do różnych utworów. Tak więc Jazz Bass dawał mi więcej opcji, które sprawdzały się w większości sytuacji.
Jakie brzmienie miałeś wtedy?
Kiedy miałem jakieś 14 lat, wystąpiłem w talent-shaw w Queens, w Nowym Jorku. Wydawało mi się, że mam spoko sound, z tym dudniącym dołem i kłującą górą. Nie zdawałem sobie sprawy, że brakuje mi definicji, bo wyciąłem dosłownie cały środek. Następnego dnia gadał o tym cały rejon, a wiesz, w tamtej dzielnicy ludzie się z tobą nie patyczkują. Wyśmiali mnie, że mój bas to muł. W końcu ktoś się zlitował i poradził mi, żeby podbić środkowe pasmo. Hej - byłem wtedy jeszcze dzieciakiem, skąd miałem wiedzieć. Tak czy inaczej odrobiłem tę lekcję. Moje brzmienie nie epatuje oczywiście na maksa odkręconym środkiem, ustawiam je po prostu tak jak lubię. Ale radzę każdemu - jeśli chcesz się przebijać w miksie, nie żałuj środka. Obecnie ustawienie dobrego brzmienia przychodzi naturalnie, dzięki nowym instrumentom od Sire oraz strunom, które opracowałem wraz z Dunlopem.
Wspominałeś kiedyś o tym, jak ważne jest by uczyć się od zawodowych wokalistów…
W śpiewaniu kryje się mnóstwo radości, więc kiedy mam na to ochotę - śpiewam - ale na moim basie. Nauczyłem się wielu rzeczy od wokalistów. Możesz sobie tylko wyobrazić jak dużo skorzystałem na pracy z Lutherem Vandrossem - barwa, frazowanie, wykorzystanie wibrata, świadomość, że idealne strojenie nie zawsze jest dokładnie tym, o co ci chodzi. Zauważ, że instrumentaliści bezprogowi zwykle korzystają z wibrata, by ukryć fakt, że ich intonacja nie zawsze jest doskonała - można w ten sposób wykończyć nutę, ale jeśli nie śpiewasz, lub nie pracujesz z wokalistą, ciężko ci będzie to zrozumieć. Czasem nawet sami wokaliści podchodzą do tego nie tak, jak trzeba.
Czy basista powinien studiować inne instrumenty?
Granie na dęciakach z pewnością rozwija twoje obycie muzyczne, w sensie rozumienia harmonii i tego żeby unikać niepożądanych współbrzmień, jak zagranie kwinty czystej nad wybrzmiewającym trytonem… no, chyba że to jest właśnie efekt, jaki chciałeś uzyskać. Wielu basistów spędza całe życie siedząc na najniższym dźwiękowym biegunie i guzik ich obchodzi co się dzieje tam w górze, na drugim biegunie. Wiem, że trąbka czy saks nie jest dla każdego, ale naprawdę polecam opanować przynajmniej piano. Nie mówię, że każdy musi umieć grać jak Herbie Hancock, ale poznanie prostych akordów pomoże ci zrozumieć zależności pomiędzy twoimi niskimi nutami, a strukturami akordowymi granymi przez resztę kapeli. Świadomość i rozumienie tego co dzieje się wokół sprawią, że będziesz lepszym muzykiem.
Twój styl ‘slap’ zainspirował człowiek, który go wynalazł?
Tak, człowieku, Larry Graham. Larry grał ze Sly & The Family Stone, a także z własnym zespołem - Graham Central Station. Jego bas był na samym wierzchu miksu. W mojej okolicy, jeśli nie łoiłeś porządnie slapem, nikt nie chciał cię słuchać. Stanley Clarke był kolejnym basistą, który przerzucił się z kontrabasu na elektryka i on także poszerzył horyzonty tego instrumentu. Kiedy zacząłem robić płyty z Lutherem, musiałem grać sporo ballad i używałem wtedy kciuka, żeby uzyskać szerszy zakres brzmieniowy. Rozwój basowego spektrum i odnalezienie swojego własnego brzmienia były częścią tego nad czym wówczas pracowałem.
Nagrałeś sześć płyt z Milesem Davisem w latach 80. Jak Ci się z nim pracowało?
Miałem 21 lat, kiedy w roku 1980 zadzwonił do mnie Miles. Jeśli powiedziałby, że potrzebuje mnie za dwa miesiące, miałbym pewnie wystarczająco dużo czasu na myślenie, by postradać zmysły ze strachu. Ale stało się inaczej - powiedział, że mam być u niego za dwie godziny. Miałem akurat sesję, więc skończyłem robotę i poszedłem prosto do Columbia Studios, gdzie on nagrywał. Wszystkie nowojorskie studia były skupione wokół Times Square, więc wystarczyło spakować basówkę w pokrowiec i przejść z jednego do drugiego. Przywitałem się z Milesem i w ciągu 30 minut rejestrowaliśmy już muzykę na jego płytę.
To musiało być nieco surrealistyczne...
Nie miałem czasu na rozkminianie tego - wiedziałem jedno: to moja szansa. Mówiłem sobie: "To jest Miles Davis. Mógł zadzwonić do jakiegokolwiek basisty na świecie i miałby go w studio, ale zadzwonił do mnie!" Nie było moją szansą to, żeby zabrzmieć tak jak Miles chciał, żebym brzmiał. To była szansa żebym był sobą na płycie Milesa Davisa, żebym zostawił swój odcisk palca na jego muzyce, więc musiałem dać z siebie wszystko. To było coś o czym marzyłem odkąd miałem 17 lat. Ta chwila należała do mnie i chwyciłem się jej z całych sił moimi obiema rękami. Kiedy posłuchasz pierwszej płyty, którą razem nagraliśmy - "The Man With The Horn" - to jest mój sound, dokładnie tam na tym krążku. Byłem wtedy młodym muzykiem, rozwijałem swój styl, ale paradoksalnie, odnalazłem go właśnie na tym albumie.
Jak zmieniła się scena sesyjna?
Musisz pamiętać, że w latach 70., kiedy zaczynałem, nowojorska scena pracowała na pełny gwizdek. Robiłem wtedy trzy lub cztery sesje dziennie, jakieś szesnaście sesji nagraniowych na tydzień. W tamtych czasach najwięcej czasu szło na uzyskanie właściwego brzmienia gitary, co było dość trudne. Więc jeśli przyszedłem z gotowym brzmieniem, obejmowałem prowadzenie w tym wyścigu sidemanów. Stałem się znany z tego, że przychodziłem do studia, podpinałem instrument, czytałem nuty, wczuwałem się w klimat, robiłem co do mnie należało i wychodziłem, nie sprawiając nikomu problemu. Obecnie do studia zaprasza się kumpla, który "trochę umi" na basie, wgrywa dźwięki, a resztę podrasowuje w Pro Tools. Ale wiesz co, nadal jest rynek dla basistów, którzy potrafią zagrać partię za pierwszym podejściem i sprawić, że nagranie od razu brzmi właściwie. Nadal jest sporo ludzi, którzy chcą tego brzmienia. Dopóki będzie zapotrzebowanie na prawdziwego, rasowego muzyka, który umie grać, czytać i czuć ‘vibe’, dopóty będę robił swoje.
Czy łatwość pracy z muzykiem jest dla Ciebie ważnym czynnikiem?
Absolutnie. Niezbędna jest dobra znajomość instrumentu oraz doświadczenie w uzyskiwaniu odpowiedniego brzmienia. Jeśli masz ten ‘skill’ wtedy inżynier dźwięku ma łatwiejsze zadanie. Dla takiego gościa nie ma nic lepszego, po uwijaniu się wokół klawiszy, wokali, perkusji, niż basista mówiący: "Jestem gotów ruszać, kiedy ty będziesz gotów." W ten sposób stajesz się popularny jako ktoś, kto sprawia o wiele mniej kłopotów niż gość, z którym nagrywali tydzień wcześniej. Więc następnym razem zadzwonią po ciebie, a tego właśnie chcesz.
Wolisz być pokierowanym w trakcie nagrania, czy mieć wolną rękę w kwestii podejścia do utworu?
To zależy. Czasem dostajesz bardzo szczegółową, pieczołowicie napisaną partyturę do zagrania, a to znaczy, że masz zagrać to co dla ciebie napisano, ponieważ ktoś zadał sobie wiele trudu by to zapisać. Masz więc dokładnie te nuty, które mają zabrzmieć, aby złożyć się w całość z nutami wykonanymi przez pozostałych muzyków. Można się szybko zorientować jak się sprawy mają i dostosować się, bo akurat tym razem nikt nie oczekuje od ciebie pozostawienia własnego odcisku palca. Potrzebują muzyka, który ma umiejętności i sprawnie wykona swoją pracę. Innym razem dostajesz nagranie, albo producent mówi: "Naprawdę nie wiem, co chciałbym tutaj usłyszeć."
W takiej sytuacji możesz przedstawiać własne propozycje, grać linie basowe na różne sposoby i razem z producentem dojść do tego co w danym momencie brzmi najlepiej. Znam basistów, którzy położyli nuty absolutnie kluczowe dla jakichś nagrań, które potem sprzedały się w milionach kopii - ale ponieważ nie wpisano ich tam jako kompozytorów, kto inny odbiera czeki przez kolejne 30 lat, a oni dalej rozglądają się za kolejnym ‘dżobem’. Mnie osobiście nigdy się to nie przydarzyło, być może dlatego, że nie spędziłem w studio całego życia i zacząłem robić swoje własne projekty, póki byłem jeszcze młody.
Czy basiści powinni pracować nad biegłością techniczną, czy raczej skupić się na rytmie i groove?
Pamiętam jak ktoś mnie kiedyś zapytał: "Co jest ważniejsze, umiejętność zagrania groove czy solo?" A ja odpowiedziałem: "Kto pozwolił ci o tym decydować?" Czy pianistów ktokolwiek pyta o takie rzeczy: "Czy grasz akompaniament, czy raczej solówki?" Bardziej niedorzecznego pytania już się chyba zadać nie da. Jako muzyk zdajesz sobie sprawę gdzie przebiega ta czerwona linia i musisz zaakceptować własne ograniczenia. Jeśli jesteś gościem, któremu brakuje techniki do grania solówek, ale umie trzymać piękny, bujający groove - trzymaj się tego co ci wychodzi najlepiej. Ale jeśli jesteś młodą osobą, to twoim celem powinno być zostanie drugim Paulem Chambersem. Możesz się wyszaleć, a potem wrócić do grania groove.
Czy osobiście ciągnie Cię bardziej do którejś z tych ról?
Zagranie dobrego groove jest tak trudne jak zagranie dobrej solówki. Jako muzyk studyjny, spędziłem 20 lat ze słuchawkami na uszach, więc nauczyłem się, gdzie bas siedzi najlepiej z bębnami. Słucham w tak szczegółowy sposób, czy coś działa, czy nie. Nie chodzi tylko o granie równo z ‘beatem’: chodzi o to, aby czuć tempo, wiedzieć co powinno być z przodu, co powinno być z tyłu, a co dokładnie w punkt. To niuanse, których mnóstwo ludzi nie rozpoznaje.
Więc jak basiści powinni wybierać właściwą drogę?
Jakim rodzajem basisty chciałbyś zostać? Jeśli chodzi o mnie, w mojej okolicy i muzycznym środowisku, przede wszystkim trzeba było mieć styl. Nikogo nie obchodziło jak szybko możesz zagrać - właściwie to śmialiśmy się, kiedy wpadał jakiś szybko grający kot. "Och, w porządku… spędziłeś sporo czasu sam ze sobą, nieprawdaż?" Musiałeś mieć osobowość, musiałeś żyć ze swoim instrumentem dzień i noc - i to właśnie zrobiłem.
Pogadajmy jeszcze o sprzęcie - miałbyś jakieś rady dla kogoś kto chce kupić gitarę basową?
I znowu - wszystko zależy od tego, jakim rodzajem basisty chciałbyś zostać. Gitara basowa dość intensywnie ewoluuje na przestrzeni ostatnich lat. Można odnieść nawet wrażenie, że akcent w nazwie tego instrumentu kładzie się obecnie na słowie ‘gitara’, zamiast na słowie ‘bas’, tak jak to było dotychczas. Kiedy odpalisz YouTube, znajdziesz wielu kolesi grających na basach pięcio- lub sześciostrunowych. I to jest OK, jeśli właśnie takim rodzajem basisty chcesz być, ale ja osobiście nie chciałem taki być, kiedy zaczynałem. Musisz pamiętać o jednej rzeczy, coś co świetnie zagra w sklepie muzycznym, może się okazać kompletną porażką na scenie. Ta dzwoniąca górka, która tak fajnie gra w sklepie, na scenie zostanie pożarta przez blachy w ciągu sekundy. I na odwrót - barwa z podbitym środkiem, która nieprzyjemnie kopie w sklepie, może być złagodzona przez zespół wokół ciebie i nagle wszystko zacznie się zgadzać.
W jaki sposób ukręcałeś właściwy sound w tamtych czasach?
Jeśli potrzebowałem ciepłego brzmienia, grałem bliżej gryfu i na przystawce pod gryfem. W fusion wykorzystywałem pickup pod mostkiem. W latach 70. używałem tzw. szlifów - strun z płaską owijką, które potem zamieniłem ne te z okrągłą owijką, i później na półszlify. Były wtedy dwa typy muzyka sesyjnego. Pierwszy to ktoś, kto potrafił brzmieć jak każdy, a więc umiał dopasować się do każdej sytuacji. Drugi typ brzmiał po swojemu i grał tak, aby to działało w każdej sytuacji. Osobiście zacząłem ewoluować w kierunku tego drugiego. Grałem sesje na płyty takich gwiazd jak Whitney Houston czy Mariah Carey, i nie byłbyś w stanie odgadnąć, że to byłem ja. W pewnym momencie ludzie przestali po mnie dzwonić abym zabrzmiał jak ktoś inny. Zamiast tego dzwonili do mnie, bo chcieli aby na ich płytach zabrzmiał Marcus Miller. To jest dla mnie najważniejsze - kiedy gram, momentalnie wiesz, że to ja. Słyszysz kilka nut i myślisz sobie: "To Marcus." Może ci się to nie podobać, ale nadal rozpoznajesz kto gra.
Czy używasz basówek o poszerzonym zakresie?
Na świecie jest mnóstwo świetnych muzyków, którzy gustują w wysokich częstotliwościach i używają basów sześciostrunowych. Moja sygnatura występuje w wersji pięcio- i sześciostrunowej, ale kiedy zamknę oczy i pomyślę - "Gdzie jest mój własny głos" - zdaję sobie sprawę, że on jest w gitarze czterostrunowej. Cała moja kariera związana jest z takim właśnie instrumentem. Wierzę, że własny głos jest znacznie ważniejszy od większego zakresu dźwięków. Jeśli potrzebuję kilku nut ekstra, zawsze mogę przestroić strunę.
Na scenie lubię prostotę. Mam kilka kostek, ale one są tak naprawdę dla zabawy. Czasem korzystam z delaya lub przesteru, ale mój główny sound jest ‘direct’ - sygnał omija wzmacniacz, a potem techniczny mikrofonuje wzmak oddzielnie i miksuje oba sygnały. To daje temu brzmieniu koncertowemu odpowiedni pazur.
Jakie jest Twoje podejście do filmów instruktażowych?
Nikt nie ma już dobrego słuchu, człowieku. Nadal nie nagrałem filmu instruktażowego, bo nie czuję się komfortowo z myślą, że ktoś będzie mnie oglądał i kopiował wizualnie. To ci niczego nie da tak naprawdę. Kiedy ja się uczyłem na słuch, puszczając dwa lub cztery takty za jednym razem, rozwijałem dzięki temu swoje uszy i to procentuje po dziś dzień. Kiedy teraz coś usłyszę, mogę to natychmiast zagrać na basie, dokładnie w ten sam sposób, w jaki potrafię powtórzyć po tobie zdanie, które zaraz wypowiesz.
To brzmi jak coś, z czego wszyscy powinniśmy wyciągnąć wnioski...
Patrzę na tych nowoczesnych muzyków, a oni grają samymi palcami, nie używając uszu. Mają nadzieję, że to ich ręce spowodują, że solo będzie dobre. Jeśli chodzi o mnie, to wiem dokładnie co zamierzam zagrać, zanim to zagram. Wiem, że Stanley też tak robi i że Jaco tak robił, kiedy żył. Jeśli uczyłem się jakichś kawałków na pamięć, to tylko po to, żeby grając je, zrozumieć właściwie muzykę. I nadal to robię - zawsze znajdzie się coś, czego się można nauczyć, więc nigdy nie izoluj się od muzyki. Słuchaj wszystkiego, czego tylko możesz i ucz się w ten sposób.
Podsumowując, jaką radę dałbyś czytającym nas basistom?
Moja rada to pracuj nad tym co zamierzasz grać i zdobądź bas, który sprawdza się w tym właśnie stylu i gatunku. Oczywiście, powinien wyglądać atrakcyjnie, bo inaczej nie będzie ci się chciało go brać do ręki. Ale nie zapominaj, że ludzie wynajmują cię dla brzmienia, a nie dla wyglądu. Nie jesteś modelem na wybiegu!