Rozmawiamy z Wojciechem Konikiewiczem - pianistą, gitarzystą i kompozytorem znany z wielu projektów i współpracy z plejadą polskich i zagranicznych muzyków.
Wczoraj przewertowałem "Encyklopedię Polskiego Rocka" i "Historię Jazzu" - Twoje nazwisko można znaleźć w wielu miejscach. Jak do tego doszło? Jaki był początek Twojej muzycznej drogi?
To się zaczęło w Gorlicach gdzie uczęszczałem do podstawówki. Nie było tam szkoły muzycznej, ale był pan, który uczył gry na fortepianie - Stanisław Konarczak - on przyjął mnie pod skrzydła. Naukę gry na fortepianie kontynuowałem w Lipnie, następnie w Toruniu - tam chodziłem do średniej szkoły muzycznej równocześnie z ogólniakiem. Potem wyjechałem do Wrocławia na studia w dziedzinie inżynierii dźwięku na Wydziale Elektroniki. Uzyskałem wiedzę, z której do tej pory garściami czerpię. Równocześnie indywidualnie studiowałem u prof. Bukowskiego kompozycję i kontynuowałem naukę gry na fortepianie, dodatkowo oddając się jazzowi, którego Wrocław był wtedy centrum.
Mimo takiej ilości różnorodnych zajęć gitara wciąż była Ci szczególnie bliska.
Wątek gitarowy pojawił się za sprawą mojego ś.p. brata Jacka, który wymógł na rodzicach kupno gitary - najpierw Defila, a potem Jolany Grazielli i wzmacniacza lampowego 10 W. Inspiracje? Oczywiste: to były czasy Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath i echa Woodstock. Ponieważ byłem dobry z teorii i słuchowo, więc gitarę ogarnęliśmy szybko. Jednak potem byłem kojarzony głównie z klawiszami: fortepianem, syntezatorami i organami. W latach 80 bywało, że w Szczecinie kończyłem w studio radiowym płytę swego Green Revolution, i z marszu leciałem do Krakowa nagrać kolejną z Tiltem. Stałem się takim komandosem - zasilałem wielu: Klausa Mittfocha, Izrael, Armię, T. Love, Janerkę, Ciechowskiego. W latach 90 kupiłem pierwszą gitarę, by dojść dziś do jedenastu. Ostatnio koledze, który mnie zobaczył z "wiosłem" i zapytał, co mnie do tego pcha odrzekłem: poczucie spełnienia. Na klawiszach osiągnąłem taki poziom, że nagrałem w życiu ze sto płyt i wciąż bezproblemowo nagrywam kolejne, zaś tu mam nowe wyzwanie, zajmując się jednak gitarą od innej "mańki".
Pierwszy raz usłyszałem Cię grającego na gitarze na jam session po Festiwalu Solo Życia w 2013 r., pamiętam, że wszyscy w klubie, w tym masa gitarzystów, byli oczarowani, bo znali Cię jako klawiszowca, a tymczasem wskoczyłeś na scenę z gitarą z sekcją Tiltu i zagrałeś w niespotykany sposób - z niesamowitą dbałością o dźwięk. Zamiast wyścigu, był klimat, koloryt i harmonia, której na gitarze dawno nie słyszałem. Może to przez fortepian?
Masz rację. Tu działa ta nakładka. Jak widać zanurzałem się w bardzo różne światy: jazz akustyczny, jazz elektryczny, rock, elektronikę, muzykę współczesną, technologię. To wszystko odciska się na gitarze.
Po drodze gdzieś jeszcze pojawia się sampling.
Tak, zawsze w tym siedziałem - nawet na studiach. Może to co powiem teraz jest zbyt zuchwałe, ale zawsze sobie zadawałem pytanie: dlaczego, kiedy mamy tak świetne narzędzia, różne efekty - gigantyczne racki i pedalboardy - to całe bogactwo nie przekłada się na sound? Brzmienie gitary jest zdominowane przez wąski kanon. Szybko stało się dla mnie jasne, że mogę odnaleźć swój, inny korytarzyk, więc… wszedłem do niego i wciąż idę dalej.
Jako gitarzysta działasz przede wszystkim w trio, z sekcją rytmiczną znaną m.in. z Tiltu.
Tak. Moje trio to KoLeLu - od pierwszych sylab nazwisk. Najlepszą nazwą dla muzyki, którą gramy jest free rock. Tak samo jak we free jazzie robimy tu - gramy otwarte formy, muzyka cały czas ewoluuje - przez brzmienia, riffy, pomysły. Wiele koncertów graliśmy półtorej godziny bez przerwy, bo nie dało się tego zatrzymać. Dodam, że grywałem też na drugiej gitarze w Tilcie. Udzielam się także, obok Yaniny, w Tribute To Miles Orchestra.
Mam wrażenie, że dla Ciebie nie ma granic w muzyce.
Inaczej: można je sobie wytyczać, tylko potem trzeba mieć odwagę je przekraczać - tak, by wciąż być w ruchu. Ważne jest, by nie grać dźwięków przypadkowych, żeby za tym stała jakaś myśl - coś, co tę muzykę uruchamia ewolucyjnie tak, że ona się rozwija, cały czas dokądś zdąża. Ktoś powie - łatwo jest grać jeden riff. Tak, niby łatwo, ale zagrać go i rozwinąć w formę jak "Bolero" Ravela - to już wielka sztuka… To mnie bawi i pociąga. Myślę, że wkrótce z tym składem nagramy płytę. Główne moje przesłanie do gitarzystów - z pełną pokorą, ze świadomością własnej niewiedzy - brzmi: nie lękajcie się! Otwórzcie wrota wyobraźni i skorzystajcie z tego, co macie w swoich pudełkach. Oczywiście byłbym zarozumiały, gdybym rzekł, że tylko ja tak kombinuję, bo słyszałem wielu wspaniałych gitarzystów, zwłaszcza z młodszego pokolenia, którzy mają tę otwartość w sobie, tyle że jakoś nie mogą się przebić. Cały czas dominuje schemat i kopia. Mnie to nigdy nie interesowało. Oczywiście bywa, że jakaś płyta człowieka inspiruje na całe życie i gna w jakąś stronę, ale... ostrożnie z tym koksem. Słyszałem wielu, którzy nasłuchali się za bardzo jednego artysty i pozostali przy nim jako taki "wyrób drugiej świeżości" - nie tędy droga.
Jaka płyta czy może raczej płyty poruszyły Cię dogłębnie?
Z szerokiego spektrum rzucę tu tylko dwa tytuły: Miles Davis "Dark Magus" i Led Zeppelin II. Myślę, co dociera do mnie po latach, że fundamentem muzyki, o której tu mówimy - jazzu, rocka, przyległości - jest blues. Zakorzenienie w blue notes, w dźwiękach które stworzyły całą współczesną muzykę począwszy od rock and rolla lat 50. i doprowadziły ją do teraz, to jest właśnie TO. Trzeba mieć bardzo głębokie poczucie bluesa, żeby cokolwiek z sensem ugrać. Ten taki najbardziej korzenny, szlachetny i biorący za serce jest obecny właściwie wszędzie, bez względu na to, czy mówimy o Milesie Davisie ("Bitches Brew" i dalej), płytach Keitha Jarretta, Mahavishnu, czy thrash metalu. Jeżeli trzymamy się go, to jest szansa by to miało głębię, bo to muzyka duszy, serca, emocji - właśnie dlatego zdobyła w XX wieku masy. To oczywiste, gdy się posłucha starych nagrań, które odkrywa np. świetny serial "Historia Bluesa". Jasno widzę, że blues to filtr, przez który cała muzyka, o której mówimy, powstaje i ewoluuje - włącznie z muzyką elektroniczną.
Czy aż tak daleko?
Tak. Ja tworząc tę muzykę - bitową, idącą w house, IDM, techno, czy trance - słucham wielu twórców i znajduję dużo groove’u, napięcia i pierwiastków, które pochodzą od bluesa. Oczywiście nie muszą być pierwszoplanowe, ale w tle - są.
To wynika z twojego doświadczenia i wiedzy o muzyce. Młodzi ludzie idący do dyskoteki poskakać przy techno nie mają o tym pojęcia.
Dlaczego tak jest, to osobny temat. W Anglii już lata temu muzycy byli zszokowani, że pojawili się DJ-e, którzy ich "wyparli", po czym poszli po rozum do głowy i zrozumieli, że i za to trzeba się wziąć. Kiedy w 2002 r. byłem w Leeds College of Music, bo miałem tam workshop dla studentów wydziału jazzu, ku miłemu zaskoczeniu zauważyłem dwie klasy DJ-ingu: już wtedy można było zrobić z tego magisterium! To wszystko się przeplata, łączy i rozwija muzykę. Nawet w techno pojawia się gitara. To zaskakujące: jak nieodległa jest delta Missisipi od tego, przy czym ludzie tupią na parkiecie. Wracając do tego co mnie inspiruje, to o czym mówimy zawsze było obecne u Led Zeppelin - a więc Jimmy Page. Dalej: Paul Kosoff z Free. Kolejny - Tommy Bolin, który zagrał na płycie Billy Cobhama "Spectrum" tak, że dostał angaż w Deep Purple. Na "Spectrum" słychać korzenie bluesa. Ta płyta powinna być prześledzona przez ludzi, którzy się zajmują rockiem - tam jest pomost między tradycją, a współczesnością. Poraża sposób, w jaki gość używał filtrów i manipulował elektroniką na żywo. Z polskich: Lakis - gigant, mający zwierzęce wyczucie instrumentu i genialny rytmik, Darek Kozakiewicz i Tomek Jaśkiewicz - obaj są esencją bluesa. Cenię sobie artystów, mówiących własnym językiem: Pata Martino, Scofielda, Yaninę Iwańskiego, Blood Ulmera, Aarseta, czy Takayuki Kato, z którym nb. koncertowałem w Japonii. W tym zestawie nie może zabraknąć Jimi Hendrixa - któż jak on łączył współczesną sobie elektronikę z bluesem? Szkoda, że nie doszła do skutku jego sesja z Milesem Davisem - mielibyśmy do czynienia z czymś niebywałym.
Twórczość obu mieści się w Twojej definicji muzyki: "cisza, uzupełniana w odpowiednich miejscach dźwiękami".
Jest mnóstwo gitarzystów, którzy są mistrzami techniki i "wymiatają". Powiem szczerze, że to mnie nie pociąga, ponieważ poszczególne wykonania mało różnią się od siebie, o ile w ogóle. Ładnie to kiedyś na próbie ujął geniusz jazzu Andrzej Przybielski: "Panowie, nie zabijajmy muzyki aranżami" (śmiech).
Teraz odezwał się w tobie jazzman.
Trochę. Czasem muzycy chcą zabłysnąć czymś skomplikowanym. Układają w piwnicy miesiącami unisona, zagrywki itd. A potem po nich wychodzi jeden koleżka z gitarą akustyczną i zawodzi coś o tym, że go dziewczyna opuściła i wszystkim kapcie spadają, łzy się w oku kręcą - dla mnie TA muzyka jest o TYM! Gdy mam potrzebę ścisłego komponowania i rygorystycznej formy, wtedy wolę napisać np. kwartet smyczkowy czy symfonię. Przychodzą ludzie, wygrywają to wszystko, realizują partyturę. Muzycy klasyczni mają w sobie to, że potrafią przełożyć swój geniusz na wspólne granie, zabrzmieć jak jeden organizm i ściśle zrealizować ideę kompozytora. Natomiast ja nie po to przylazłem do tego cholernego rock and rolla i jazzu, żeby "dziobać" kilometry nut. To jest przydatne w innych dziedzinach. Tu ma być wolność, emocja, ekspresja.
A propos kwartetu smyczkowego i symfonii, pamiętam jak opowiadałeś kiedyś, że przyczynkiem do tego było "Koło fortuny", a dokładniej muzyka do czołówki, którą skomponowałeś w jedną noc.
Udzieliłem sobie stypendium - dzięki wysokim tantiemom. Wróciły wtedy lata spędzone z prof. Bukowskim. Otworzyło się wtedy to okienko i ten stan wciąż trwa.
Co myślisz o łączeniu skrajnych gatunków muzyki, np. klasyki i metalu?
Jestem ostrożny, jeśli chodzi o mieszanie muzyki poważnej z innymi gatunkami. Te próby z jazzem czy rockiem niezbyt się udawały. Znam np. "Concerto for Group and Orchestra" Johna Lorda, John McLaughlin też coś popełnił z orkiestrą, byli inni. Nie są to przekonujące dzieła.
Chyba lepiej to się skończyło u Malmsteena, który jest na swój sposób neoklasyczny.
To się jednak zawsze kończy jakimś rodzajem nadużycia. Wychodzi ni pies, ni wydra. Te idiomy źle się łączą, bo aparat orkiestry jest wymyślony do innych zadań, a gitara elektryczna - do innych. Oczywiście nie mówię tutaj o formach, które są progresywne, wybiegające w przyszłość, używające radykalnego języka muzycznego, bo wtedy: tak! Wchodzimy w świat typu "Warszawska Jesień" i okolice - muzyka bardzo współczesna. Jeśli mówimy o świecie jazzu, rocka i okolic, najciekawsze są te momenty kiedy artyści stają inteligentnie na granicy gatunków, jak np. Brian Eno, czy David Bowie, który nie siedział cały czas w pudełeczku z napisem "taki a taki rock and roll". Jego ostatnia płyta jest przecudowna - odchodząc z tego świata wypuścił jazzową petardę, która pokazała, jak bardzo jazz z rockiem są powiązane. Tomek Tłuczkiewicz napisał wieki temu: "Jazz i rock mają się do siebie jak dwaj bracia - jeden starszy, drugi młodszy".
Muzyków łączy to, że kochają swoje instrumenty - co jest w Twoim arsenale sprzętowym?
Klawiszy i procesorów mam mnóstwo - niektóre są unikatowe, np. jedyny w Polsce Peavey DPM 488. Niestety ciężki, więc na koncerty biorę go tylko przy dużym honorarium (śmiech). Mój pierwszy instrument kupiony w 1981 r. to Rhodes, a potem Roland Juno 106, który brzmi na dziesiątkach wtedy nagrywanych przeze mnie płyt jazzowych i rockowych, a także w filmach i sesjach radiowych. Niedawno kupiłem Yamahę DX7. Kiedyś pożyczałem ją od Ciechowskiego jak nagrywałem Green Revolution dla Polskiego Radia, a on z kolei ode mnie, gdy robił "Tak tak" brał Juno - tak się wspomagaliśmy, bo była bieda. Mam też Roland Axis - keytar. Używałem go np. z C. Konradem na bębnach i M. Pospieszalskim na basie - w trio KY21. Najwięcej klawiszy mam jednak od Korga - są bardzo uniwersalne i różnorodne, no i te ich analogi - MS 20 czy ARP Odyssey: miód! Świetna jest też Arturia.
Jak rozwijało się Twoje zaplecze gitarowe?
Zaczęło się od Gibsona Melody Makera, potem kupiłem Schectera Zulu. U Jacka Kobylskiego - Nexus - zamówiłem swoje marzenie: Telecastera. To wspaniały człowiek: hiper inteligentny, wszechstronnie wykształcony, genialny lutnik. Trwało to z rok, ale warto było czekać, bo nawet pickupy sam nawinął! Mam akustyka Seagull Mini-Jumbo, dwunastkę Lag. Z Epiphone’ów mam Mandobird, Emperor Swingster i Nighthawka. Dalej: barytonowego Schectera Scorpion, Strata Squiera na Hot Rails i do metalu Charvela Desolation z Floyd Rose.
Wiemy już, że bardzo lubisz korzystać z różnorodnych efektów.
Mam podłogę gdzieś tak 120 na 80 cm, gdzie jest dużo pudełek. Są tam też rzeczy, których nikt nie ma, bo były zrobione specjalnie dla mnie. Mam np. jeden taki phaser, który sam zaprojektowałem i wykonałem z kolegami w akademiku, jeszcze studiując na elektronice. Ma ponad 30 lat i uważam, że niczego lepszego do tej pory nie zrobiono na świecie. Efektów używam nie na zasadzie nadmiaru, tylko do uzyskania specyficznych brzmień, nieraz bardzo radykalnych, w poprzek tym wspomnianym schematom.
Parę miesięcy temu, po ponad trzech latach walki prawnej, sąd zarejestrował Związek Zawodowy Muzyków Rzeczypospolitej Polskiej. Jaką rolę widzisz dla niego jako Przewodniczący ZZM?
Grając tyle lat, jeżdżąc po świecie, zaliczając prawie wszystkie kontynenty, zawsze widziałem potrzebę powstania związku. Właściwie: reaktywacji, bo komuniści go zamknęli w 1949 r. I teraz, po ponad trzech latach walki udało się go zarejestrować, co jest historycznym zwycięstwem. Myślę, że teraz nastąpi profesjonalizacja rynku muzycznego w Polsce i udzielenie wsparcia muzykom na wszystkich poziomach - od amatorskiego, przez półprofesjonalny, do profesjonalnego. ZZM będzie miał do odegrania bardzo ważną rolę, ponieważ mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: brak ochrony rynku, prawie totalne wyłączenie Państwa z obowiązków wobec artystów, względem sztuki i rodzimej twórczości.
Co poradziłbyś młodszym muzykom?
Zawsze dobrze jest się podeprzeć cytatem z ludzi mądrzejszych od siebie. Za takiego miałem ś.p. Janusza Muniaka, z którym się przyjaźniłem. Otóż ten wielki artysta rzekł kiedyś coś, co da się adaptować do wszystkich rodzajów muzyki. Powiedział tak: "Z jazzu nie można wyżyć, ale z jazzem można przeżyć". Tak - z muzyki dziś trudno wyżyć, ale można z nią przeżyć. Jeżeli ktoś chce zbudować siebie jako istotę ludzką, jako człowieka wolnego i wrażliwego, jeżeli chce skonstruować siebie na przekór masowym trendom, to muzyka jest niesamowicie efektywną trampoliną, która nie tylko zaprowadzi Was - młodzi koledzy - do łojenia w jedyny i wymarzony instrument, ale także do teatru, do świata filmu, literatury, poezji; rozwinie Was, da wam skrzydła w różnych dziedzinach. Krótko mówiąc, grajcie i uświęcajcie ziemię naszą dźwiękami, bo kto gra - nie grzeszy, a wręcz przeciwnie: nie przypadkiem ostatni, 150 Psalm jest zachętą do uprawiania muzyki...
Rozmawiał: Wojtek Wytrążek