Wywiady
Cliff Burton

Mistrz basu, którego 30 rocznicę śmierci obchodziliśmy niedawno, w dużej części odpowiedzialny był za jakość pierwszych trzech albumów Metalliki.

2017-02-06

Był prawdziwym mistrzem techniki i z wręcz niewiarygodnym wyczuciem łączył elementy muzyki klasycznej i punka, dzięki czemu stworzył wyjątkowe brzmienie. Z całą pewnością wpływ Cliffa na heavy metal byłby znacznie większy, gdyby nie jego przedwczesna śmierć w wieku 24 lat...

Metallikę - największy zespół heavy metalowy, jaki kiedykolwiek nosiła i będzie nosiła ziemia - można lubić, lub nie. To oczywiste. Natomiast umiejętności i odczuwalna obecność tego niezapomnianego basisty w muzyce przekracza jej wszelkie definicje. Jasne, tak się złożyło, że grał w zespole metalowym, jednak jego wpływ - poczynając od klasyki, przez muzykę country do mainstreamowego rocka - uczynił z niego artystę, którego nie da się wcisnąć do jednej szufladki z napisem heavy metal.

10 lutego 1962 roku, w Castro Valley, w Kalifornii, przyszedł na świat niezwykły człowiek, który przez dwadzieścia kilka lat swojego życia w niczym nie przypominał gwiazdy rocka. Uwielbiał spędzać czas w domu z rodziną, i nawet wtedy kiedy Metallica zaczynała zdobywać sławę, rzadko udzielał wywiadów. Jego pasją była gitara basowa, a za łagodną powierzchownością krył się stanowczy sprzeciw wobec wszelkich kompromisów. Pozostali członkowie Metalliki - James Hetfield (wokal, gitara), Kirk Hammett (gitarzysta, który zastąpił Dave’a Mustaine’a, późniejszego członka Megadeth) i Lars Ulrich (perkusja) - potrafili to dostrzec i docenić na tyle, żeby przenieść się z Los Angeles do San Francisco na prośbę Cliffa, kiedy dołączył do zespołu w 1983 roku.

Cliff spędził z Metalliką trzy lata, w czasie których nagrał trzy albumy. Pierwszy z 1983 roku, zatytułowany Kill’Em All uderza surowością, szybkością i energią, jednak pozostawia wiele do życzenia pod względem muzycznym, poza niezwykłym solo basowym Cliffa w utworze "(Anesthesia) Pulling Teeth". Przesterowane i oparte o motywy muzyki klasycznej solo przypieczętowało na trwałe tożsamość młodego muzyka w rodzącym się ruchu thrash metalowym. "Ride the Lightning", wydany rok później, zawiera jedne z najlepszych nagrań basowych w "The Call of Ktulu" (przesterowany efekt wah) oraz w "For Whom the Bell Tolls" (intro). Tymczasem "Master of Puppets" z 1986 roku odsłania przed nami zapierający dech w piersiach szczyt twórczości Cliffa.

Niestety, to wszystko co dane nam było usłyszeć, poza kilkoma utworami zespołu Trauma, w którym Cliff grał zanim dołączył do Metalliki. Jego śmierć w wypadku, we wrześniu 1986 roku, pozostawiła nas z trzema albumami wyjątkowych kompozycji oraz nagraniami video z koncertów. Starsi fani Metalliki wiedzą doskonale ile ten zespół, który w latach dziewięćdziesiątych odniósł niebywały sukces, zawdzięcza właśnie jemu, skromnemu basiście. Trzy dekady później wciąż odczuwamy jego żywą obecność w muzyce.

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO?


Cliff odkrył gitarę basową i od razu zaczął się do niej przykładać z wrodzoną sobie pilnością i starannością. Było to pod koniec 1975 lub na początku 1976 roku. Pomimo tego, że wcześniejsze lekcje gry na pianinie pomagały mu w nauce teorii, na widoczne postępy trzeba było poczekać jakiś czas. Cliff uczył się również słuchając gry największych basistów ze swojej kolekcji płyt. Od samego początku jego muzyczny gust charakteryzował eklektyzm. Zapytany o swoich basowych bohaterów, tłumaczył: "Kto miał wpływ na mnie i moją muzykę? Geddy Lee, Geezer Butler, Stanley Clark. Inspirował mnie również sposób, w jaki Lemmy używa efektu distortion. To zdecydowanie coś innego, nowego i ekscytującego. Poza tym wpływ na mnie mieli niektórzy gitarzyści… wszystko, co zrobili Thin Lizzy na pewno miało na mnie wpływ. Do pewnego stopnia również Jimi Hendrix, Ulrich Roth, Michael Schenker i Tony Iommi".

Otwartość tego rodzaju na pewno przydała się Cliffowi gdy zaczął brać lekcje gry na basie. Jego mama wspomina ten czas tymi słowami: "Po około sześciu miesiącach lekcji wszystko zaczęło mieć sens. Pomyślałam wtedy, że ten dzieciak naprawdę ma wielki potencjał. Byłam zdumiona, ponieważ żadne inne dziecko w naszej rodzinie kompletnie nie przejawiało talentu muzycznego!"

W chwili, gdy Cliff odnalazł groove, nic nie mogło go już zatrzymać. Rodzice opowiadali, że często grał nawet do sześciu godzin dziennie, zwłaszcza wtedy, gdy osiągnął takie postępy, że pierwszy nauczyciel nie mógł go już niczego nauczyć. "Chodził na lekcje przez jakiś rok" - wspomina Jan Burton - a potem całkiem przerósł nauczyciela. Przeniósł się do innego i po kilku latach przerósł też i tego nauczyciela. Potem poszedł do szkoły i brał lekcje u znakomitego basisty jazzowego."

Mowa o niesamowitym Stevie Doherty, nauczycielu w szkole muzycznej ABC w Castro Valley. W czasie wywiadu, którego mi udzielił, Steve powiedział: "Oczywiście zasugerowałem mu słuchanie innych wielkich basistów. To część wielkiej muzycznej historii, którą mamy: nie należy zatrzymywać się jedynie na współczesnych nam muzykach. Musisz sięgnąć do miejsca, z którego oni czerpali inspiracje i pomysły. Na mnie osobiście, ogromny wpływ miał Motown, ponieważ miał tak wspaniały groove." Steve opowiadał mi dalej o lekcjach: "Cliff przychodził do mnie w środowe popołudnia na 17:30. Spotykaliśmy się w ABC Music, które jest właściwie niewielkim sklepem muzycznym połączonym z kilkoma pracowniami. Uczyłem wtedy dorywczo już od kilku lat, ponieważ jednocześnie kończyłem swoją własną edukację. Pracowałem na bazie kilku książek muzycznych, które wydałem trochę wcześniej i sądzę, że właśnie z tego powodu Cliff przyszedł do mnie na lekcje. W tamtym czasie w ABC uczył znakomity nauczyciel gitary, Warren Nunes - autor podręczników i fantastyczny muzyk. To właściwie on przyciągał do szkoły ludzi swoją osobowością i nauczycielską charyzmą. Sam się u niego uczyłem, inni nauczyciele również. To były wspaniałe momenty - muzyka naprawdę żyła w tamtym miejscu".

"Kiedy Cliff zaczął do mnie przychodzić miał jakieś 16 lub 17 lat, i brakował mu rok do skończenia szkoły. Na lekcje przywoził go tata, który siadał na zewnątrz i czytał książkę. Pamiętam, że kilka razy wychodziłem, żeby mu podziękować, że tak mocno wspiera syna. Cała rodzina była dla Cliffa wsparciem".

Mało kogo zdziwi fakt, że Cliff był wzorowym uczniem, który nawet w tak młodym wieku wiedział dokąd zmierza. Steve ciągnie swoją opowieść: "Jedną z rzeczy, które najgłębiej zapadły mi w pamięć było to, że Cliff zawsze przychodził na lekcje przygotowany. Nie musiałem go ciągnąć za uszy, ani setki razy grać to samo, jak z innymi. Był zawsze gotowy do wykonania następnego kroku. Miał w sobie dyscyplinę i już wtedy wiedziałem, że będzie muzykiem. Niektórzy przychodzą na lekcje po prostu dla rozrywki i nie mają jakichś realnych aspiracji, a są tacy, których coś pcha żeby wyjść i grać. Cliff coś takiego miał już w sobie". "Przychodził i ekscytował się tym, że jego zespół ma zagrać w czasie lunchu w szkole. Spieszyło mu się do występów. To jest cecha muzyka. Nie chodzi tylko o talent. Są ludzie, którzy nie mają wielkiego talentu, a pomimo to coś ich napędza do grania muzyki. Jeśli masz talent i taką determinację - no i trochę szczęścia - jest duże prawdopodobieństwo, że odniesiesz sukces".

Steve wspomina również, że Cliff już wtedy miał pokaźny arsenał umiejętności: "Akurat w tamtym okresie nie uczyłem zbyt wielu początkujących osób, raczej uczniów, którzy mieli już jakieś podstawy i rozumieli jak grać, ale byli w jakiś sposób sfrustrowani, bo nie wiedzieli jak wykonać następne kroki. Lubiłem obserwować dokąd poprowadzą ich słabe i mocne strony. Korzystałem z serii podręczników napisanych przez Jamesa Progrisa, wydawanych przez University of Miami pod redakcją Lucasa Drew. W tych książkach nie było tabulatur i Cliff, jako jeden z naprawdę niewielu uczniów nauczył się specjalnie nut. To kolejny przykład na to, że był ponadprzeciętnym uczniem. Książka zawierała istotne informacje dla gitarzystów basowych, wszystko w tekście, bez żadnych ilustracji!"

Cliff lubił styl jazzowych basistów, jednak sam nie zamierzał w ten sposób grać. Doherty, będąc muzykiem jazzowym, nie raz próbował go zainteresować jazzem lub, jak to nazywamy dzisiaj - muzyką świata - ale Cliff nie wykazywał najmniejszego entuzjazmu, a nawet stawiał lekki opór.

Na szczęście dla Metalliki, Cliff zdecydował się wyruszyć w zupełnie innym kierunku. "Graliśmy na przykład utwory barokowe Bacha" - opowiada Steve. "To mu się naprawdę podobało i był to też dobry sposób na myślenie o melodii, a nie o linii basu. Ciekawie jest grać takie rzeczy samemu, ponieważ dzięki nim można się wiele nauczyć, jak z jakiegoś pomysłu wyciągnąć całą melodię, jak ją zbudować, co jest ogromnie ważne dla kogoś, kto gra solówki. Bez takiego doświadczenia basiści, których zadaniem jest zagrać solo, grają synkopy, co brzmi dość banalnie. Jestem pewien, że Cliff długo jeszcze uczył się klasyki".

Zapytany o elementy teorii, których się razem uczyli, Steve odpowiada: "Rozmawialiśmy o budowie akordów i graniu melodii, oraz w jaki sposób rozwiązywać progresje akordów. Jeśli potrafisz rozłożyć akord na basie oraz wiesz, jak przejść z jednego akordu do drugiego, łatwiej jest ci wszystko połączyć w całość. Rozmawialiśmy również o tym, jakie zadania ma perkusista, a jakie basista i w jaki sposób powinni ze sobą współpracować. Zajmowaliśmy się też oczywiście wartościami rytmicznymi oraz tym, co jest podstawą dobrej linii basu".

Była jeszcze jedna rzecz, która okazała się niezwykle istotna dla Metalliki. "Ważną częścią lekcji było granie różnych podziałów rytmicznych. Przyznam, że zajmowałem się tym z zaledwie kilkoma uczniami, ale Cliff lubił to najbardziej. Robiliśmy 3/4 i 6/8 , a nawet 5/4 i 7/8, czy ich kombinacjami. Kiedy później usłyszałem, jaką muzykę grał Cliff, nie zdziwiło mnie to, ponieważ niektóre patenty brzmiały znajomo. Nie chodzi mi oczywiście o kopiowanie, tylko o to, że fajnie było posłuchać, w jaki sposób ten chłopak włącza w swoją muzykę rzeczy, nad którymi pracowaliśmy. Ucieszyło mnie to. Konkretnym przykładem może być to, co Cliff zagrał w utworze "Orion". Gdy usłyszałem go po raz pierwszy pomyślałem, że właśnie nad tym pracowaliśmy! I nie brzmiało to, jak plagiat. Cliff potraktował naszą pracę jako bazę, na której opracował coś nowego i godnego zapamiętania. Fajnie, że w ten sposób umiał skorzystać z lekcji".

Spotkania ze Stevem nie miały charakteru typowego kursu - ćwiczenia były przygotowane specjalnie pod potrzeby Cliffa. "On wiedział co chce robić, co chce grać. Mówił o tym wprost. Na szczęście rzeczy, które proponowałem, sprawiały mu przyjemność. Dla mnie uczenie go było radością, ponieważ - jak wspominałem - zawsze przychodził przygotowany. Miałem przecież uczniów, o których wiedziałem, że nie ćwiczyli przez cały tydzień, a on bardzo szybko robił postępy, ponieważ wielokrotnie ćwiczył to, co mu zadawałem. Gdyby nie miał w sobie determinacji, nie poszedłby tak do przodu".

SZCZYT


"Orion" rozpoczyna się słynnym intro basowym. Warkotanie basu wybrzmiewa z wielką gracją i mocą zanim do głosu dochodzi długi i niezapomniany riff gitarowy. "Cliff mocno wpłynął na ten utwór. Bardziej niż pozostali członkowie Metalliki", wspomina Rasmussen, producent "Master of Puppets". "W intro po prostu nałożyliśmy na siebie kilka ścieżek basu i potem puściliśmy je od tyłu. Cliff zagrał bas do tych odwróconych ścieżek i bardzo spodobało mu się brzmienie. Wpadliśmy na to w studio, a rozpracowanie tego nie zajęło nam wiele czasu. Zresztą nic nie trwało długo przy nagrywaniu tego albumu." W 3:59 rozpoczyna się najbardziej rozpoznawalna linia basu, jaką Cliff kiedykolwiek zagrał: subtelna, po części klasyczna, po części folkowa, nagrana w stosunkowo niskich rejestrach - w porównaniu z linią gitar, które wchodzą po kilku sekundach. W 6. minucie Cliff upiększa riff z wrodzoną sobie ekstrawagancją i przechodzi w solo, którego nie powstydziłby się żaden wirtuoz.

Przez lata wielu ludzi sądziło, że to solo gitarowe, ponieważ zagrane jest w podobnej częstotliwości, co poprzedzające je solo Kirka. Cliff przewidział to, mówiąc: "W tym utworze jest krótkie solo basowe, tuż po solo gitarowym. Prawdopodobnie nikt nie rozpozna, że to bas, ale tak właśnie jest." Nie pomógł nawet niejednoznaczny zapis ‘(4th Solo/Bass)’ zamieszczony obok tekstów piosenek we wkładce do albumu.

"Orion" do dziś pozostaje utworem docenianym i uwielbianym przez basistów, głównie ze względu na szeroki wachlarz umiejętności niezbędnych do jego zagrania - poczynając od kultowego intro, poprzez niezwykłą solówkę w drugiej części utworu, do oszałamiającego solo na końcu. Alex Webster z Cannibal Corpse mówi: "Moim ulubionym nagraniem Cliffa jest ‘Orion’ z Master of Puppets, ponieważ doskonale pokazuje kilka zupełnie różnych odsłon gry Cliffa. Jest tam piękna część melodyczna, zaczynająca się gdzieś w połowie piosenki - to według mnie najlepsza linia basu, jaką kiedykolwiek nagrano. Jest też cudowna gra unisono z głównymi riffami, a także kilka momentów, w których bas jest zdecydowanie na pierwszym planie. Cliff pokazał w nich swój styl przesterowanego basu, zwłaszcza w krótkim, ale zwalającym z nóg solo pod koniec piosenki. ‘Orion’ jest dowodem na to, że Cliff był mistrzem zarówno w partiach, w których bas jest bazą utworu, jak i w tych miejscach, gdzie przejmuje główną rolę."

Co ciekawe, okazuje się, że ostatnie solo basu nie było w całości ułożone przez Cliffa. "Solo basowe w ‘Orion’, które następuje po mojej solówce w końcowej części piosenki, było pierwotnie drugą częścią partii gitary." - opowiada Kirk Hammett. - "Jednak, akurat w tamtym momencie musiałem wrócić do Stanów, a Cliff został w Kopenhadze jeszcze trzy dni. Co zrobił? Nagrał w to miejsce moją solówkę, tylko na basie! Zmienił ją częściowo, tak żeby wszystko pasowało do basu i w ten sposób powstało coś nowego, tak charakterystycznego dla Cliffa. Dla mnie było to świetne rozwiązanie."

Zapytany o to, czy w Master of Puppets jest solo basowe podobne do tego z Kill ‘Em All (i do pewnego stopnia z Ride the Lightning jeśli wziąć pod uwagę wstęp do ‘For Whom the Bell Tolls’), Cliff wskazał na ostatni utwór z płyty. "Początek ‘Damage, Inc.’ jest zagrany na basówce. Około 12 taktów basu, wiele harmonii i zmieniającej się dynamiki, efektów itp. Wahałbym się nazwać to solówką, może raczej po prostu wstępem, ale rzeczywiście całość jest zagrana na basie."

Piekielnie agresywny utwór, w którym jedynym ustępstwem na rzecz melodii jest właśnie wstęp. Wzbudzające niepokój dźwięki intra ‘Damage, Inc.’ ustępują po chwili ostremu i dzikiemu riffowi. "Wstęp do ‘Damage, Inc.’ to również pomysł Cliffa, podobnie jak w ‘Orion’ dużo basu puszczonego od tyłu" - potwierdza Rasmussen. W tamtym momencie rozwoju zespołu James i Lars przeszli już długą drogę starając się dorównać umiejętnościami swoim kolegom. Cliff i Kirk, oprócz tego, że byli znakomitymi instrumentalistami, wspólnie dzielili zamiłowanie do misternych aspektów teorii muzyki, do których pozostała dwójka nie miała dostępu. Niedawno Kirk powiedział: "Siedziałem wtedy w całym nurcie europejskiego metalu i grałem w kilku różnych skalach. Cliff najbardziej interesował się dominantową skalą frygijską. Cały czas podpatrywał moje zagrania, chłonął jak najwięcej, uczył się nieustannie. Często rozmawialiśmy o teorii, o tym jak wszystko działało. Obaj lubiliśmy takie zwyczajne luźne rozmowy na te tematy. On kochał teorię i muzykę klasyczną: był wielkim fanem Bacha. Powiedział mi, że we wstępie do ‘Damage, Inc.’ zainspirował się utworem Bacha zatytułowanym o ile dobrze pamiętam ‘Przyjdź, słodka śmierci’."

Kirk śmieje się, że czasem musieli trochę powstrzymywać Cliffa: "Wiesz, Cliff, musisz zagrać tę partię inaczej, razem z nami, a nie oddzielnie. To nie jest odrębny fragment solo, który grasz siedząc w kącie z daleka od nas!" Były momenty, kiedy Cliff rzeczywiście coś przekombinował i grał za dużo, ale - jak mówi Kirk - "Możesz się tego spodziewać po każdym wielkim muzyku. Wszystkim znakomitym muzykom to się zdarza."

KONIEC


Cliff Burton poniósł śmierć około 6:46 rano w sobotę, 27 września 1986 roku, na dwupasmowej drodze E4 biegnącej przez wiejskie tereny Ljungby w południowej Szwecji. Gitarzysta, John Marshall, podróżował wtedy razem z Metalliką i pamięta szczegółowo wypadek. Opisuje angielski model nowoczesnego, białego autokaru wynajętego od Len Wright Travel, jako "nie do końca przypominający autokary, jakieś dziś widujemy w Stanach. Myślę, że był przerobiony i zaadaptowany do potrzeb trasy koncertowej. Na początku były tam po prostu siedzenia od przodu do tyłu. Gdzieś po środku znajdowały się schodki prowadzące w dół do toalety i wyjście. Firma przeniosła drzwi do przodu i umocowała piętrowe łóżka ze sklejki, a potem pokryła je czarnym futrzanym materiałem".

Metallica nie podróżowała więc w luksusowych warunkach: autokar był dostosowany do najbardziej podstawowych potrzeb podróżujących muzyków. Łóżka pozostawiały najwięcej do życzenia. Jednak w tamtych czasach względny przywilej wyruszenia w trasę koncertową autokarem był nowością dla zespołu, który nie zamierzał w żadnym wypadku narzekać. Byli młodzi i czuli, że są o krok od odniesienia ogromnego sukcesu, i nie mieli czasu na przejmowanie się tymczasowymi niewygodami. Marshall odpowiada: "Dla mnie podróżowanie autokarami nigdy nie jest wygodne, bo jestem dość wysoki i łóżka zawsze są za krótkie, ale kiedy jesteś młody w ogóle nie zwracasz na to uwagi. Wyjechałeś z domu, podróżujesz po świecie i jeszcze ci za to płacą, więc stopień wygody naprawdę nie ma znaczenia. Pamiętam, że to był angielski autokar bo kierowca siedział z prawej strony, a drzwi miał po lewej, ale nie pamiętam kompletnie niczego o samym kierowcy. W trasie, kiedy kierowca jest aktywny, czyli prowadzi autokar, ty po prostu śpisz".

Kiedy autokar przejeżdżał obok przydrożnej restauracji, Gyllene Rasten, w środku jechało czterech członków zespołu, trzech pracowników technicznych (Marshall, jego kumpel zajmujący się gitarami, Aiden Mullen, oraz techniczny Larsa odpowiadający za perkusję, Flemming Larsen), manager trasy, Bobby Schneider, oraz kierowca, którego nazwisko nigdy nie zostało ujawnione, a o którym mówi się, że miał wówczas około 50 lat. Kiedy pojazd zaczął sunąć w kierunku prawego skraju drogi wszyscy pasażerowie głęboko spali. Marshall obudził się w momencie gdy tył autokaru zaczął podskakiwać. Pamięta to dokładnie, ponieważ zauważył, że gdy pojazd zaczął skręcać w stronę urwiska, kierowca skręcił w lewo, żeby poprawić kierunek jazdy. Jednak koła się zablokowały, tył autokaru poleciał w prawo i wpadł w żwir leżący na poboczu drogi. "Pamiętam, że w chwilę po obudzeniu wyrzuciło mnie z łóżka" - wspomina Marshall. "Autokar wpadł w poślizg i usłyszałem pisk opon. Uderzyłem plecami o drewnianą krawędź łóżka. Ból odczuwałem jeszcze kilka dni". Tył autokaru obracał się w prawo i cały pojazd ześlizgnął się z drogi. Obrócony tyłem do kierunku jazdy osuwał się po żwirze, a po kilku sekundach koła po prawej stronie uderzyły o krawędź na skraju zbocza. Autokar przewrócił się na prawą stronę.

Trudno sobie wyobrazić, co w tamtym momencie działo się w środku pojazdu. Marshall ciągnie swoją opowieść: "Łóżka z lewej strony zawaliły się i opadły na łóżka po prawej stronie, więc wyczołgałem się z powrotem w kierunku przednich drzwi, które teraz były na górze. James spał z tyłu i wyszedł tylnym oknem. Wstawał nowy dzień, ale słońce jeszcze nie świeciło".

Marshall usiadł na drodze, był w szoku. "Kiedy to się działo ja dopiero się budziłem. Wszystko trwało mniej niż 10 sekund. Pamiętam, że słyszałem, jak leci woda i przestraszyłem się, że wpadliśmy do jakiejś rzeki, czy strumienia. Ale dźwięk okazał się szumem silnika… Pamiętam, że siedziałem w bieliźnie obok Kirka i Larsa, była siódma rano w Szwecji, więc było naprawdę zimno. Ktoś podał mi spodnie Larsa, ale wciągnąłem je tylko do połowy. Lars chyba miał złamany palec u stopy. Wszyscy siedzieli oszołomieni". Manager trasy, Bobby Schneider, znajdował się wciąż w środku próbując uwolnić technicznych Mullena i Larsena, którzy uwięźli pod zawalonymi łóżkami. Jedyną trzeźwo myślącą osobą był w tamtej chwili James Hetfield, który obchodził miejsce próbując ustalić co się stało.

Ku swemu przerażeniu zobaczył nogi Cliffa wystające spod autokaru. W 1993 roku wspominał: "Zobaczyłem po prostu, że autokar leży na Cliffie. Zobaczyłem jego wystające nogi. Myślałem, że zwariuję. Pamiętam, że kierowca próbował wyszarpnąć spod niego koc, żeby dać komuś innemu. Wrzasnąłem: ‘Przestań, k**wa!" - już wtedy chciałem faceta zabić. Nie wiem czy był pijany, czy uderzył w coś, czy najechał na lód. Jedyne co wiedziałem to, że ten gość prowadził autokar, a Cliff już nie żył". Cliff nie dawał znaku życia i dopóki nie przyjechały służby ratownicze nikt nie mógł nic zrobić. Hetfield wpadł w szał kiedy kierowca powiedział mu, że autokar wpadł w poślizg z powodu gołoledzi na drodze. Ubrany wciąż tylko w bieliznę przeszedł drogę w górę i w dół w poszukiwaniu oblodzonego miejsca. Nie znalazł żadnego. Szwedzki dziennikarz, który przeprowadzał wywiad z Cliffem 15 godzin wcześniej całkiem odrzuca teorię poślizgu na lodzie. Twierdzi: "W Szwecji nikt nie wierzy w tę historyjkę o gołoledzi. To był koniec lata i wtedy nie ma w tym miejscu gołoledzi. Przejeżdżałem tamtędy za każdym razem jadąc na rockowy festiwal w Szwecji i nigdy nie było tam ślisko".

Lennart Wennberg, fotograf lokalnej gazety Expressen, przyjechał na miejsce wypadku bardzo szybko. On również nie zauważył żadnego śladu lodu. Kilka lat temu opowiadał mi: "Powiedziano, że prawdopodobną przyczyną wypadku był lód. Osobiście uważam, że to bzdura. Droga była sucha. W porządku, temperatura w nocy wskazywała na około zera stopni Celsiusza, ale żeby było ślisko? Nie". To już dwóch naocznych świadków - Hetfield i Wennberg - którzy twierdzą, że na drodze wokół nie było śladu gołoledzi, oraz trzecia osoba, Holmstedt, która również poddaje w wątpliwość tę hipotezę. Możliwe, że przyczyną wypadku była mechaniczna awaria autokaru - na przykład przebita opona, albo problem z układem kierowniczym lub hamulcowym, jednak w raporcie, który ukazał się kilka dni potem, nie ma na ten temat ani słowa. Pozostaje zatem tylko wina kierowcy, który został natychmiast aresztowany przez władze Ljungby i zabrany na komisariat w celu przesłuchania. W międzyczasie karetki pogotowia zabrały członków zespołu i ekipy technicznej do pobliskiego szpitala pozostawiając przewrócony autokar na ciele Cliffa. Wezwano pomoc drogową z dźwigiem.

"Pierwszy ambulans zabrał mnie, Kirka i Bobby’ego do szpitala w Ljungby, który znajdował się jakieś pięć minut od miejsca wypadku" - wspomina Marshall. Leżeliśmy w sali, w której lekarze oceniają stan zdrowia pacjentów. Zmierzyli nam ciśnienie krwi. Obok mnie, na wózku leżał Bobby. I wtedy właśnie powiedział mi, że Cliff zginął." Nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał, Marshall leżał na łóżku szpitalnym i poddawał się zabiegom medycznym. "Choruję na cukrzycę," - opowiada - "więc sprawdzali mi też poziom cukru i ciśnienia we krwi, ale wszystko było ze mną w porządku, poza tym, że byłem w szoku. Wyszliśmy ze szpitala jeszcze tego samego dnia, po południu i zostaliśmy na noc w hotelu. Kiedy przyjechaliśmy wszystkie nasze bagaże z autokaru czekały na nas na miejscu."

"To było nierealne, nie mogliśmy się z tym po prostu oswoić, przyjąć tej myśli, że Cliff nie żyje" - wspominał Lars Ulrich w wywiadzie udzielonym jakiś czas po wypadku. "Pamiętam, jak leżałem w szpitalu: wszedł lekarz i powiedział, że muszę jeszcze zostać, i że nasz basista nie żyje. Nie docierało to do nas, to było zbyt trudne, to nie mogła być prawda… Wiadomo, że ludzie związani z rock’n’rollem umierają, ale zwykle sami się do tego w jakiś sposób przyczyniają, bo na przykład za dużo piją lub ćpają. Cliff nie miał z tym nic wspólnego. To była bezsensowna śmierć. Całkowicie bezcelowa". Tymczasem na miejsce wypadku dotarł drugi autokar z resztą teamu, w którym między innymi podróżował wieloletni inżynier dźwięku Metalliki, ‘Big’ Mick Hughes. Dojechała również pomoc drogowa z dźwigiem. "Pierwszy autokar woził zespół i pracowników technicznych," - mówi Marshall. "Drugi wiózł resztę teamu, dźwiękowców i Big Micka. Przyjechali jakąś godzinę, czy dwie po wypadku". Operator dźwigu przystąpił do pracy i zaczął podnosić autokar. Niestety w połowie drogi w górę opadł nagle znów na ciało Cliffa. (Kiedyś Hughes wyraził obawę, że w zasadzie Cliff mógł jeszcze żyć zanim dźwig upuścił autokar, jednak pozostanie to tylko w sferze domysłów). Kiedy na miejsce przybył fotograf, Wennberg, autokar stał już pionowo, a ciało Cliffa usunięto.

"Byłem na miejscu około 7:30 rano," - opowiadał mi w wywiadzie z 2003 roku. "Zastałem tam około dziesięciu osób, członków grupy oraz pracowników pomocy drogowej. Było cicho a w powietrzu czuć było napięcie. Autokar się przewrócił, ale kiedy ja dotarłem, stał już na poboczu w normalnej pozycji. Członkowie zespołu zostali zabrani do szpitala w Ljungby. Wydaje mi się, że kierowcy też już nie było na miejscu, ale mogę się mylić. Zobaczyłem go kilka dni później w centrum Ljungby. Wyglądał na około 50 lat, był dobrze zbudowany, średniego wzrostu."

"Byłem na miejscu wypadku przez pół godziny. Zrobiłem około 20 zdjęć, głównie miejsca gdzie stał autokar, od tyłu, od przodu i po bokach. Nie pamiętam, żebym odezwał się do kogokolwiek. Policja nie miała nic przeciwko temu, żebym robił zdjęcia, ale ktoś z teamu zespołu twierdził, że powinienem już przestać pstrykać fotki"
. Wieści rozeszły się błyskawicznie. Pozostali członkowie zespołu i ekipy technicznej zostali przewiezieni do hotelu, gdzie mieli spędzić noc. Wkrótce lokalne, narodowe i międzynarodowe agencje prasowe transmitowały relacje z miejsca wypadku. Dziennikarz Holmstedt nie wierzył własnym oczom kiedy w niespełna 24 godziny po przeprowadzeniu wywiadu z Cliffem, przeczytał w lokalnej gazecie, że basista nie żyje. "Wziąłem do ręki gazetę i mój wzrok przykuł niewielki artykuł. Dziwnie wyglądał. Przeczytałem: ‘Wypadek autokaru Metalliki, orkiestry muzyki pop. Jeden z członków nie żyje’. Zastanawiałem się, czy to na pewno o tej Metallice i zadzwoniłem do gościa z firmy nagraniowej, który potwierdził, że Cliff nie żyje."

Kierowca, który pozostaje anonimowy do dnia dzisiejszego, został aresztowany, przesłuchany i zwolniony bez postawienia zarzutów następnego dnia. Policja usatysfakcjonowana była faktem, że nie był ani pod wpływem alkoholu, ani nie zasnął za kierownicą - odrzucając dwie teorie, które sugerowały osoby związane z wypadkiem. W lokalnej gazecie, Smålänningen, czytamy: "Kierowca zeznał pod przysięgą, że w ciągu dnia spał i był wystarczająco wypoczęty, żeby prowadzić autokar. Jego zeznanie potwierdził kierowca drugiego autokaru… Na niewielkim zakręcie, niedaleko restauracji Gyllene Rasten w Dörarp, autokar niespodziewanie zjechał z drogi i wpadł do rowu. Kierowcy udało się wjechać z powrotem na jezdnię, ale poślizg był zbyt silny. Autokar przewrócił się a Cliff Burton, który wypadł przez okno zginął przygnieciony ciężarem pojazdu. Członkowie grupy zeznali policji: "Wszyscy spaliśmy. Nikt z nas nie widział, co się wydarzyło."

W poniedziałek w gazecie pojawił się dłuższy artykuł: "Kierowca autokaru uważał, że przyczyną poślizgu była gołoledź na drodze. Jednak nikt nie znalazł śladu jakiegokolwiek lodu na jezdni. Z tego powodu policja powzięła decyzję o kontynuowaniu śledztwa, jak powiedział nam inspektor Arne Pettersson z Ljungby. Kierowca zaprzeczył temu, że zasnął za kierownicą. Zeznał, że w pewnym momencie po prostu poczuł, że pojazd ześlizguje się z drogi. Kiedy udało mu się wjechać z powrotem na jezdnię, koła wjechały na kolejne oblodzone miejsce i siłą rozpędu autokar się przewrócił. Jednak policja twierdzi, że dowody zebrane na miejscu wskazują na to, że był to jeden z wypadków spowodowanych zaśnięciem kierowcy podczas jazdy…" Kolejne dni w życiu zespołu to ciągłe niedowierzanie, szok i opłakiwanie Cliffa. John Marshall wspomina: "James, Lars, Kirk i ja pojechaliśmy do Kopenhagi następnego dnia. Musieliśmy złapać prom, żeby się tam dostać. Peter Mensch przyleciał chyba z Londynu i mieliśmy się spotkać w hotelu jeszcze z trzema innymi facetami. Następnego dnia wróciliśmy do domu. W Nowym Jorku czekał na nas Cliff Burnstein, a potem wyruszyliśmy do San Francisco."

Dwa tygodnie trwało sprowadzenie ciała Cliffa do Kalifornii. Szwedzki lekarz, Anders Ottoson, napisał w raporcie pośmiertnym, że śmierć spowodowana była "compressio thoracis cum contusio pulm", co znaczyło: "zmiażdżenie klatki piersiowej ze stłuczeniami płuc" spowodowane przygnieceniem przez autokar. Patrząc wstecz, najbardziej szokujące jest to, jak szybko życie Cliffa zostało zgaszone, właśnie wtedy, gdy stał na progu wielkiej kariery. Jednego dnia autokar Metalliki jechał po prostu na kolejny koncert, a drugiego dnia, jeden z członków zespołu już nie żył.

Cała historia spowodowała zamieszanie w Ljungby na trzy dni, a potem życie zaczęło się toczyć normalnym trybem. Kiedy w 2003 roku badałem sprawę śmierci Cliffa, przygotowując się do napisania książki o Metallice, zadzwoniłem na komisariat policji w Ljungby z prośbą o udostępnienie wszelkich dostępnych akt sprawy. Oficer policji obiecał przeszukać archiwa. Tydzień później otrzymałem pismo z informacją, że wszystkie akta związane z wypadkiem zaginęły. Na koniec przytoczę słowa wypowiedziane przez przyjaciela Cliffa, Franka Bello z Anthrax. "Podczas ostatniej trasy koncertowej Cliffa w 1986 roku, Anthrax występował, jako suport przed Metalliką. Po każdym występie oba zespoły spotykały się razem na kolacji. Cliff i ja rozmawialiśmy o basie i dużo się śmialiśmy. To był zabawny gość. Zawsze gadaliśmy jakieś głupoty kiedy wyjeżdżaliśmy z danego miejsca. Takie nic nieznaczące zabawne słowa, drobne żarty. Moje ostatnie wspomnienie związane z Cliffem jest wciąż tak żywe. Jakbym go widział tuż przed sobą, tu i teraz. Powiedziałem: ‘Może się jeszcze spotkamy?’ Cliff wychodził z budynku, odwrócił się, spojrzał na mnie i powiedział: ‘Może tak’. Wciąż mam przed oczami jego twarz, jak to mówi. To ostatnie wspomnienie o nim do dziś rozdziera mi serce".

Niech spoczywa w pokoju.