Legendarny wioślarz Toto niewątpliwie jest Jokerem w talii kart Supersonic Blues Machine, dodając swoją unikalną melodykę do występów grupy na żywo. Spotykamy się z nim, aby się dowiedzieć, dlaczego "ból to ból" i jak każdy muzyk może się podłączyć do energetycznego strumienia bluesa…
Nie występujesz na płycie SBM, więc jak to się właściwie stało, że dołączyłeś do tego supersonicznego cyrku?
Fabrizio jest moim dobrym kumplem, a z perkusistą Kennym Aronoffem zaliczyłem już z milion sesji. Właściwie to na początku zostałem poproszony o pracę nad tą płytą, ale niestety w tamtym czasie miałem zbyt napięty grafik i nie mogłem pojawić się na nagraniach. Potem Fabrizio zaproponował dołączenie do składu koncertowego, więc kiedy miałem już czas, od razu się zgodziłem. Po tej trasie wracam do domu, a potem z kolei jadę grać koncerty z Toto. Następnie znowu z Ringo… Mam najlepsze życie jakie tylko mogłem sobie wymarzyć. Czasem budzę się rano i muszę się uszczypnąć. 40 lat, a ja jestem bardziej muzycznie zajęty niż kiedykolwiek.
Twoja sprawność techniczna jest już legendarna - jak dajesz radę unikać zbytniego jej eksponowania w kontekście bluesowym?
Wszyscy gitarzyści lubią się popisywać. W tym samym czasie Dave Gilmour gra jedną nutę, która uderza z wielką siłą o ściany stadionu. Właśnie to stawia ludzi na nogi. Shred jest fajny w małym klubie, gdzie muzyk i słuchacz są blisko siebie. Na dużych scenach traci to swoją moc. W czasach kiedy nadużywałem alkoholu, bardzo często grałem zbyt gęsto, a takie granie najczęściej wynika z wkurzenia. Ludzie jednak zwykle sobie tego nie uświadamiają, a bywało i tak, że na 10 minut przed wyjściem na scenę miałem utarczkę ze swoim prawnikiem - potem wychodziłem w światła reflektorów i eksplodowałem. Podczas nagrywania płyt jestem zupełnie inny niż na żywo. Tam mogę odetchnąć, zrobić sobie przerwę, wrócić do pracy, zrobić kilka nowych podejść, a jeśli nie jest to takie jak trzeba, odłożyć sesję na kolejny dzień. Natomiast granie na żywo jest jak wyścigi Formuły 1 - kiedy uderzasz w boczne osłony nie zatrzymujesz się, tylko jedziesz dalej dociskając gaz do dechy. W trasie zdarzają się różne rzeczy, spotykają cię rozmaite emocje, a potem idziesz z tym na scenę i bywa, że musisz przywalić. Mam na sumieniu granie zbyt dużej ilości dźwięków, ale im jestem starszy, tym częściej ściągam sam sobie lejce, wyznając filozofię: ‘Mniej znaczy więcej.’ Chcę grać to co porusza czułe struny w sercach ludzi. Nie jest moim marzeniem występować przez całe życie przed kolesiami w koszulkach Guitar Center, wśród których nie ma ani jednej dziewczyny (śmiech).
Myślę, że Bonamassa jest gościem, któremu udało się uzyskać równowagę - są na jego koncertach zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ludzie w różnym wieku, muzycy oraz ci, którzy nie grają na żadnym instrumencie. Mieszkamy blisko siebie i pomógł mi odrestaurować mojego Sunbursta z 1959 roku. Często zarzuca mu się, że nie jest prawdziwym bluesmanem, ale dla mnie takie gadanie to zwykłe farmazony. Wiem, że nikt z nas sam nie wynalazł tego stylu, ale niektórzy zachowują się tak, jakby chcieli sprowadzić paru czarnoskórych gości z lat 20., by nas opieprzyli: "Jesteście biali i zrzynacie z nas!" Mówi się też, że nie masz prawa grać bluesa, mając kasę na koncie w banku. Kolejny bullshit. Ból to ból. Wydaje mi się, że to Clapton powiedział kiedyś, że blues nie ma nic wspólnego z kontem w banku. Możesz mieć chore dziecko, stracić kogoś ci bliskiego, albo rozstać się z żoną… cierpisz, masz bluesa, grasz prosto z serca, a nuty poruszają serca ludzi, którzy cię słuchają.
Myślę, że Bonamassa jest gościem, któremu udało się uzyskać równowagę - są na jego koncertach zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ludzie w różnym wieku, muzycy oraz ci, którzy nie grają na żadnym instrumencie. Mieszkamy blisko siebie i pomógł mi odrestaurować mojego Sunbursta z 1959 roku. Często zarzuca mu się, że nie jest prawdziwym bluesmanem, ale dla mnie takie gadanie to zwykłe farmazony. Wiem, że nikt z nas sam nie wynalazł tego stylu, ale niektórzy zachowują się tak, jakby chcieli sprowadzić paru czarnoskórych gości z lat 20., by nas opieprzyli: "Jesteście biali i zrzynacie z nas!" Mówi się też, że nie masz prawa grać bluesa, mając kasę na koncie w banku. Kolejny bullshit. Ból to ból. Wydaje mi się, że to Clapton powiedział kiedyś, że blues nie ma nic wspólnego z kontem w banku. Możesz mieć chore dziecko, stracić kogoś ci bliskiego, albo rozstać się z żoną… cierpisz, masz bluesa, grasz prosto z serca, a nuty poruszają serca ludzi, którzy cię słuchają.
Czy istnieje zagrożenie, że pewne fundamenty bluesa zaginą wraz z pokoleniem ludzi takich jak BB King, kiedy ci odejdą?
Myślę, że to co już jest zagubione to oryginalność, ponieważ mamy mnóstwo gitarzystów uczących się z Internetu, co zaowocowało tym, że wszyscy grają i brzmią tak samo, łącznie z elementami takimi jak wibrato, czy podejście do muzyki w ogóle. Wszyscy skupiają się na solówkach, więc z pewnością takim ‘fundamentem’ jest gra rytmiczna, podkładowa, na którą nie zwraca się uwagi. Kolejnym elementem jest gra zespołowa. Granie z komputerem czy podkładem z CD to jedno, a interakcja z ludźmi to zupełnie inna materia. Weźmy na przykład The Rolling Stones i ten ich niesamowity feeling... wyjmiesz z tego zespołu Charliego, albo Billa Wymana, czy Keitha i każdy z nich ma swój luźny, wydawałoby się nieprecyzyjny timing. Ale kiedy grają wszyscy razem, efektem jest najwspanialszy groove na świecie.
W różnych rejonach USA stylistyka bluesowa różniła się kiedyś od siebie. Myślisz, że nadal istnieje ten regionalny podział?
Myślę, że śladowo nadal istnieją te różnice, ale są coraz bardziej maskowane. Największym problemem jest obecnie wszechobecna pogoń za doskonałością. Brzmienia muszą być wycyzelowane, nuty wyrównane do siatki w programie DAW, a wokale przepuszczone przez auto-tune. W efekcie otrzymujesz potrawę, która z pierwszym kęsem wydaje się OK, ale już z trzecim tracisz całą ochotę na posiłek. Jest jakaś moc w niedoskonałości i spontaniczności. Być może dziwnie to brzmi z ust muzyka Toto, które ma zawsze świetną produkcję, ale to zawsze byliśmy my - zamknięci w jednym pomieszczeniu, grający na żywo. Nie dokonywaliśmy tysięcy poprawek, pracowaliśmy nad wokalami, ale pozostałe tracki szły tak jak były nagrane. Można powiedzieć, że wychowaliśmy się w studio, więc było to dla nas naturalne środowisko, nie dostawaliśmy ataku paniki na widok czerwonej lampki. Lubię wracać do tych czasów, kiedy wszystko było bardziej naturalne. Jak te wszystkie wspaniałe płyty R&B, gdzie płytę nagrywał zespół, a nie sidemani zamknięci w osobnych pomieszczeniach, albo nagrywający ślady na swoich komputerach, oddaleni od siebie o setki kilometrów.