Muzycy The Dillinger Escape Plan odchodzą w chwale, spełnieni i głodni nowych wyzwań. Gdyby mieli pięć dych na karu, świat nie miałby im tego za złe. Kiedy jednak jesteś w sile wieku, wiadomo, że dopiero czas pokaże czy aby na pewno była to dobra decyzja. W innych wywiadach Ben Weinman zarzeka się, że zwyczajnie się wypalił. Tego samego nie można powiedzieć o moim rozmówcy, bowiem Greg Puciato jeszcze nie raz nas zaskoczy.
Kiedy ogłosiliście, że wasz nowy album będzie zarazem ostatnim, wielu fanów uważających was za zespół ważny, nietuzinkowy i wpływowy poczuło nie tyle złość, co rozczarowanie. Zawsze sądziłem, że to, co najlepsze, jest dopiero przed wami. Powiedz prawdę, nie będziecie jak Scorpions, i wasza ostatnia trasa nie potrwa dziesięć lat? (śmiech).
Na pewno nie! Będę z tobą szczery, wolałbym aby już było po wszystkim. Nic bardziej nie nakręca jak świadomość ukończenia czegoś wyjątkowego. Nie wyobrażam sobie, że dajemy sobie jeszcze jedną szansę i przedłużamy ten stan, aby zaspokoić fanów. Kocham nasze utwory, naszych fanów jeszcze bardziej, ale zwyczajnie jestem ciekaw, co będzie dalej. Prawdę mówiąc, kompletnie nie interesuje mnie przeciąganie chwały The Dillinger Escape Plan i udowadnianie, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Wręcz przeciwnie, chcę ruszyć dalej. Jak na razie mamy w planach dziesiątki koncertów, a jak wiesz, jest wiele miejsc, w których jeszcze nie graliśmy, dlatego znaczna część tego roku upłynie na koncertowaniu praktycznie gdzie się tylko da.
Nie wiem, czy pamiętasz, ale na Off Festiwalu w Katowicach powiedziałeś kilka dość istotnych rzeczy. Pierwsza dotyczy skali popularności i zaufania jakim obdarzyli was słuchacze. Nigdy się tego nie spodziewaliście i jesteście za to wdzięczni. Drugą zaś odnośnie tego, w jaki sposób prowadzicie zespół. Pomimo niemal legendarnego statusu na scenie dalej działacie w duchu D.I.Y. Co przez te wszystkie lata pomagało, a co przeszkadzało w utrzymaniu takiego mechanizmu?
Cóż, jesteśmy maniakami kontroli. Serio. Zwłaszcza ja i Ben. Mamy kompletnego świra na punkcie detali i gwarantuje, że tylko określony typ ludzi może to zrozumieć. Dlatego wszystko robimy na własną rękę. Poza tym, to popłaca. Jeśli chodzi o mnie, to kocham samo uczucie bycia zajętym. Nie skłamię jeśli powiem, że kocham absolutnie wszystko co robię. Owszem, towarzyszy temu stres, ale ostatecznie jestem zadowolony.
Ben powiedział, że "Dissociation" to zamknięcie wszystkich spraw związanych z zespołem. Album, który stanowić będzie podsumowanie jego całej działalności. W pewien sposób, przynajmniej ja to tak odbieram, te utwory potwierdzają tezę o wyjątkowości i zróżnicowaniu metalu. Ponadto, nikt nie spodziewał się, że na płycie znajdzie się instrumental, a do tego w stylistyce breakcore. Czysto brzmieniowo dzieje się tutaj więcej niż na poprzednich płytach, a jednak to nadal Dillinger jaki znamy. Na koniec pozwoliliście sobie na "odrobinę" eksperymentów?
Nie skupiamy się nad tym jak dany album zabrzmi. Mało tego, wolimy aby rzeczy działy się same. Przynajmniej w kwestii samego komponowania. Staramy się, aby to co słyszycie było jak najbardziej szczere i naturalne. To jest główny cel. Ostatecznie jest jak jest. Porównałbym to do zrobienia zdjęcia Polaroidem z zamkniętymi oczami. Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy dobrzy w te klocki, zarówno jako zespół jak i muzycy, każdy z osobna. Z płyty na płytę dojrzewamy, uczymy się nowych rzeczy i kiedy przychodzi czas na zajęcie się czymś nowym, mamy ten komfort, że obejdzie się bez przeszkód. Wbrew pozorom w Dillinger Escape Plan nie ma miejsca na myślenie (śmiech)
Redaktorzy magazynów muzycznych zaznaczają, że wasz nowy krążek to zbiór bodaj najdzikszych najwścieklejszych i niekontrolowanych ataków w historii grupy. Można z tym zdaniem polemizować, bo to nie "Calculating Infinity" ani "Ire Works", ale to, co słyszymy jest równie szalone jak poprzednie nagrania. W związku z tym, zastanawiam się jaki jest Twój sposób na aranż wokali? Jak udaje Ci się wytrzymać to tempo i nagrywać takie linie, aby to nie był zwykły krzyk. Nadal nie umiem pojąć jak to robisz, że w tak opętańczej muzyce jesteś w stanie swym głosem diametralnie odmienić klimat kompozycji.
Muszę cię rozczarować. Nie myślę nad tym. Wiem, że to prosta odpowiedź, może nawet na odczepnego, ale staram się aby słowa i emocje wypływały ze mnie w sposób instynktowny. Reaguję na dźwięki. Wykształciłem świadomość skali i ograniczeń własnego głosu, wiem kiedy go użyć. Nie było by tak, gdybym nie próbował nowych rzeczy. Staram się jak najwięcej chłonąć, nieważne czy mówimy tu o muzyce czy sztuce w ogóle. Coś musi mnie stymulować. Większość czasu spędzam na analizie własnej osobowości, tego jak bardzo jest złożona oraz staram się rozłożyć na czynniki pierwsze te elementy, które mi się podobają i przeciwnie. To dość złożone i czasochłonne, ale dzięki temu mam co pokazać przy okazji kolejnych nagrań. Mówisz, że nie potrafisz pojąć, w jaki sposób tak płynnie zmieniam sposób ekspresji. Dziś nie zauważam różnicy pomiędzy śpiewem i krzykiem. Dla mnie to jedno i to samo, bo jestem wtedy sobą.
Album pokazuje dwie różne a jednak tożsame dla Dillingera oblicza. Jedno, odzwierciedlające matematyczny geniusz i doskonałe rzemiosło; drugie, odpowiadające niemal nastoletniej furii. Oba łączy jedno: pasja i zaangażowanie. Skąd bierze się ta furia? Przecież nie chodzi o wierność stylistyce.
Pochodzi z pokrętnego miksu własnych aspiracji, wiary w to co robimy i uwolnienia tkwiących w nas demonów. Radzenia sobie z chorobami psychicznymi i prozą życia. Gdybym miał to rozgraniczyć, to Ben jest kluczem do rozwiązania matematycznych zagadek, a ja stanowię kontrapunkt, ludzką stronę tego przedsięwzięcia, pełną emocji. Naturalnie obaj mamy w sobie wystarczająco dużo wkurwienia i ognia. Nie mamy żadnego problemu z wyzwalaniem tej złości. Pozostaje jedynie kwestia, jak bardzo ją spotęgujemy.
Jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem na koncercie był jeden z twoich popisów na festiwalu Brutal Assault. Poza wdrapywaniem się na oświetlenie, skakaniem gdzie popadnie był moment kiedy schowałeś się w jednej ze skrzyń na wzmacniacze. Zaśpiewałeś tak cały utwór.
Muszę Ci uwierzyć na słowo, ale nie wykluczam, że tak było. (śmiech)
Kiedy jesteś na scenie, ciężko przewidzieć co się za chwilę wydarzy. Kluby i festiwale to dla ciebie teatr? Miejsce w którym możesz w pełni improwizować?
Uważam, że sztukę powinno się tworzyć i odtwarzać w sposób czysto performatywny. Za każdym razem inaczej. Ja jestem tylko przewodem, narzędziem do jej przekazywania fanom. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo wkurza mnie, że na koncertach muszę mieć ludzką postać (śmiech). Chciałbym móc zmieniać formę, kształt, stan skupienia, być i spróbować wszystkiego. Na koncertach szukam miejsca, momentu w którym poczuję się kompletnie nieświadomy tego co robię. Gdyby było inaczej, nie była by to sztuka. Nie taka jaką ja rozumiem. Jeśli nie potrafię zachowywać się w ten sposób mam do siebie głęboki żal. Chcę i muszę zaskakiwać. Po to są koncerty.
Rynek muzyczny rządzi się dziwnymi prawami, przez co wielu młodym ludziom zamyka się drzwi do kariery. Miałeś okazję poznać ten biznes na wylot, stąd chciałbym cię spytać o rady dla startujących muzyków. Powinni porzucić marzenia o pieniądzach i solidnej promocji ze strony wytwórni (bo to relikt przeszłości) i dzielić się twórczością w sposób niezależny, nie rzadko za darmo, czy przeciwnie, w tradycyjnym pojmowaniu rynku muzycznego nadal tkwi nadzieja
Jedyne rozwiązanie to branie wszystkiego w swoje ręce. Im dłużej i bardziej będziesz niezależny tym więcej na tym zyskasz. Musicie nauczyć się myślenia co JA sam jestem w stanie zrobić dla swojego zespołu. Nie co zespół ani ktokolwiek inny może zrobić dla mnie. Podstawową cechą jest tutaj determinacja i wiara we własne możliwości.
Chciałbym poruszyć kilka kwestii niezwiązanych z Dillingerem. Mianowicie, kiedy zagracie ostatni koncert przyjdzie czas na nowe rzeczy. Zakładam, ze w ciągu dwóch, może trzech lat, dojdzie do zmiany priorytetów w twoim życiu, i zamiast kontynuować przygodę, która trwa już 15 lat, numerem jeden zostanie… The Black Queen?
Właściwie to nie rozgraniczam swoich zespołów na główne, side projekty itd. Robię to, co uznaję za właściwe. Jeśli mam coś do przekazania, potrzebne mi odpowiednie narzędzie, lub w tym wypadku, zespół. TDEP i The Black Queen to dwa zupełnie inne narzędzia, którymi się posługuję. Młodszy z zespołów powstał z konieczności. Aktualnie, a właściwie, to już od czasu "One of Us is The Killer", czułem narastającą chęć spróbowania czegoś nowego, pokazania się z innej, mniej agresywnej strony. The Black Queen powstało wyłącznie dla zaspokojenia moich własnych artystycznych żądz. To dlatego, że pomimo bycia w ciągłym ruchu nadal mam czas na inne rzeczy, i taką jest ten projekt. Mało tego, chcę to ciągnąć dalej, dlatego kończymy prace nad drugim albumem i oczywiście, gramy kiedy możemy.
Z The Dillingerem zjeździłeś niemały kawałek świata, grałeś zarówno w małych klubach jak i największych festiwalach. Nie sądzisz, że przed królową stoi zadanie zjednania sobie uznania ludzi? Reprezentuje was Live Nation, a jednak gracie tak małe sztuki jak ta w Warszawie. Dla mnie super, a jak ty się z tym czujesz?
Naprawdę nie zawracam sobie tym głowy. Oba zespoły traktuję na równi i za każdym razem chcę pokazać światu, że w sensie artystycznym mam do przekazania coś ważnego, wartościowego. To nie sport, nie chcę błyszczeć przed wszystkimi. Nasz album znajdzie właściwych odbiorców. Ani sceny, ani gatunki nie mają dla mnie znaczenia. Muzyka, moja prezencja sceniczna, to odzwierciedlenie tego kim tak naprawdę jestem. Nikt z zewnątrz tego nie zrozumie.
Wnioskuję, że wiele rzeczy po Tobie spływa, ale czy muzykowi z takim doświadczeniem towarzyszy trema? Czy wyjście przed ludzi i zaśpiewanie tak emocjonalnego utworu jak "Maybe We Should" niesie za sobą coś więcej niż tylko ciekawość jak ludzie zareagują? Zresztą, wierzę, iż obserwowanie ich reakcji musi być fascynujące, a w pewnym sensie jest to nagroda za trud włożony w album.
Uwielbiam grać koncerty, ale jestem niezwykle samokrytyczny i wymagam od siebie więcej niż powinienem. Zawsze uważam, że mogło być lepiej, i choć trema (jako taka) mi nie dokucza, gdzieś z tyłu głowy słyszę, że to jeszcze nie to. Stać mnie na więcej, nie tylko dla publiczności, ale przede wszystkim, dla siebie. Początkowo obawiałem się, że publiczność zaszufladkuje mnie jako tego szalonego krzykacza z Dillinger Escape Plan. Stało się jednak inaczej za co jestem szczególnie wdzięczny tym, którzy przez lata kibicowali mi w DEP. To świadczy o otwartości ludzi i chęci poznawania rzeczy nierzadko sprzecznych z własnymi upodobaniami. Oba zespoły są niezwykle bliskie mojemu sercu, ale wachlarz emocji jaki towarzyszy ich koncertom jest inny. Chciałbym myśleć, że się uzupełniają i ludzie to docenią.
Rozmawiał: Grzegorz Pindor
Zdjęcia: Romana Makówka