Rozmawiamy z gitarzystą Blue Deep Shorts, Antonim Zgorzałkiem.
Mimo 10 lat wspólnego grania, poza Warszawą jesteście tak naprawdę debiutantami. Co się zmieniło od czasu zwycięstwa w konkursie Rytmy Młodych?
Nagraliśmy singla z Leszkiem Biolikiem dla Warner Music Poland, zagraliśmy wspomniany wcześniej support przed Lionelem Richie... Wydawało nam się, że właśnie to wszystko dał nam Jarocin, ale dopiero dziś zdaliśmy sobie sprawę, że nasza największa nagroda polega na tym, że spadł nam z serca nawiększy kłopot - jak dotrzeć do wytwórni. W naszych głowach ponownie pojawiło się miejsce i potrzeba do pisania nowych rzeczy. Jakieś 3-4 lata temu stwierdziliśmy, że mamy już materiał, z którym możemy wyjść z piwnicy i proponować go ludziom. Wtedy skupiliśmy się głównie na promocji, a takie podejście nie ma już nic wspólnego z radością jaką daje wspólne granie i tworzenie. Teraz znowu piszemy piosenki.
Szukając swojego miejsca na polskim rynku muzycznym czuliście, że odbijacie się od ściany?
Oczywiście. Nasze demo było wysłane wszędzie gdzie tylko się dało. Kiedy skończyły nam się adresy do wysyłki, zaczęliśmy osobiście męczyć ludzi. To faktycznie było odbijanie się od ściany i właściwie nadal nie uważam, żebyśmy przebili ją do końca. Mamy singla, ale przed nami jeszcze mnóstwo pracy! Na szczęście obecna sytuacja pozwala nam zamknąć się w piwnicy i skupić się na pisaniu piosenek z którymi wrócimy na scenę. Wiemy, że kolejne demo będziemy mieli już do kogo zanieść.
Zamieniłbyś wasze 10 lat pracy i prób dotarcia do szerszego odbiorcy na szybki debiut rodem z talent-show?
Te 10 lat to był dla nas bezcenny czas. Faktycznie, niektóre zespoły pojawiają się na rynku muzycznym znikąd i od razu odnoszą sukces. Wydaje mi się, że w naszym przypadku to byłaby klęska. Po pierwsze, nie wiedzielibyśmy jak zachować się na scenie. Bylibyśmy czterema radosnymi chłopakami w trampkach, którzy nie do końca wiedzą co chcą osiągnąć. Często śmiejemy się z historii rodem z talent-show. Tam często widać, że za tymi ludźmi stoją duże umiejętności, ale pięknie śpiewać czy szybko przyciskać instrument to nie wszystko. Trzeba wiedzieć po co się wchodzi na scenę i umieć bawić się samemu ze sobą. Jeśli nie masz tego w sobie to będąc młodym i nieznanym muzykiem, szanse na to, że publiczność się tym zainteresuje, są naprawdę małe. Od razu przypomina mi się Jarocin, gdzie zostaliśmy naprawdę ciepło przyjęci. Ludzie czekali na Slayera a mimo to dostaliśmy od nich dużo pozytywnej energii Ale nie ma nic za darmo - potraktowaliśmy ten koncert wyjątkowo i mówiliśmy ze sceny, że też czekamy na gwiazdę wieczoru.
Wasz potencjał, kilka lat wcześniej, dostrzegł Paweł Krawczyk, gitarzysta zespołu Hey. Opowiedz jak doszło do waszej współpracy.
To jest przepiękna historia. Jednym z pierwszych konkursów w jakich braliśmy udział był ten organizowany przez T-Mobile Music w 2012 roku. Pawłowi spodobała się jedna z naszych piosenek i od tego czasu bardzo nam pomógł. Mogę chyba powiedzieć, że przerodziło się to w przyjaźń. Kiedy nagrywaliśmy demo miałem dostęp do wszystkich jego wzmacniaczy i gitar. To wszystko z jego inicjatywy. Paweł kilka razy odwiedzał nas na sali prób, żeby posłuchać naszego materiału. Mówił wtedy co możemy poprawić i muszę przyznać, że jest to wiedza, z której korzystamy do dzisiaj.
Zdecydowaliście się na trudniejszą dla rodzimych artystów drogę czyli piosenki śpiewane po angielsku. Skąd ten wybór?
Myśleliśmy, że przeskoczymy ten temat szybciej, jednak póki co nie da się ukryć, że jest nam ciężko nawiązać kontakt z polską publicznością. Wiemy, że z biznesowego punktu widzenia napisanie piosenki czy dwóch po polsku wiele by ułatwiło. Nie jest to jednak proste. Z drugiej jednak strony, słuchając wielu rodzimych artystów śpiewających po polsku, mam wrażenie, że nie musimy się tym na razie przejmować, bo poziom grafomanii jest tu zatrważający, chociaż tę można uprawiać w każdym języku, również po angielsku. Mam wrażenie, że w naszym przypadku byłoby to wkładanie siebie w zupełnie inną otoczkę emocjonalną. Gramy rock’n’rolla czyli muzykę, która w najlepszym wydaniu od zawsze była śpiewana po angielsku.
W wywiadach często podkreślacie, jak ważne jest dla was "bycie zespołem". Poznaliście się jednak w szkole muzycznej więc pewnie w każdym z was drzemią duże pokłady indywidualnych, artystycznych ambicji. Jak wychodzi wam praca zespołowa?
Kiedyś mieliśmy z tym problem. Na szczęście nie mamy już po 15 lat. Ja wybrałem szkołę muzyczną, żeby grać jak Petrucci albo Morse. Bardzo szybko okazało się jednak, że jest to dla mnie kompletnie nieosiągalne. Zespół powstał trochę na zasadzie łapanki. Darek, nasz wokalista, był na tyle otwarty, że po prostu podszedł do mnie na korytarzu, kiedy zobaczył, że mam ze sobą gitarę. Zaproponował wspólne granie i tak to wszystko się zaczęło. Przez pierwsze kilka lat, nadal chciałem grać bardziej rockowo i metalowo, upychając solówki gdzie tylko się da. Darek ma talent do pisania piosenek, więc szkoła muzyczna była mu potrzebna do tego, aby nauczyć się łapać akordy. Miał z nami trochę przygód bo kilka lat później, kiedy na perkusji zaczął grać mój młodszy brat, historia zatoczyła koło. Dla Franka, granie prostych beatów też stanowiło wielki problem. Musiało więc minąć trochę czasu, zanim zaczęliśmy dogadywać się zarówno muzycznie jak i personalnie.
Rozmawiał: Bartłomiej Luzak
Zdjęcia: Bartosz Czarnecki