Jacek Królik polski gitarzysta, muzyk sesyjny, członek zespołu Grzegorza Turnaua oraz grup muzycznych Jacek Królik Quartet, Brathanki oraz Kreszendo...
Swoją muzyczną przygodę zacząłeś w roku 1975 od mandoliny. Czy nauka gry na tym instrumencie wpłynęła w jakiś sposób na przyszłą karierę gitarzysty?
Nie pierwszy raz opowiadam o tym fakcie. Wpływ ten, oczywiście pozytywny, ujawnił się dopiero po wielu latach. Bardzo się cieszę, że moi rodzice wpadli na pomysł zapisania mnie do klasy mandoliny. Lekcje pobierałem u pana Czubackiego, który był dość surowym nauczycielem, ale jednocześnie bardzo ciekawą postacią. Ten multiinstrumentalista wykształcił kilka pokoleń mandolinistów, gitarzystów, basistów i akordeonistów. Z jego wspomnień wiem, że dzięki muzyce przeżył okupację. Mój flirt z mandoliną trwał parę lat i muszę przyznać, że nawet kręciło mnie to piórkowanie miękką kostką poleczek i rozmaitych melodii popularnych.
Już w piątej klasie podstawówki przerzuciłeś się na gitarę. Z własnej inicjatywy?
Taką strategię nauczania przyjął mój pierwszy nauczyciel. Tak naprawdę początkowo zupełnie nie byłem przekonany co do słuszności tego pomysłu i zacząłem nawet opuszczać zajęcia. Notabene, były to o tyle fajne czasy, że instrument można było sobie po prostu pożyczyć na rewers. Miałem więc pożyczoną gitarkę w domu i przez prawie rok chodziłem wokół niej - można powiedzieć, że się ze sobą oswajaliśmy - aż któregoś dnia zaiskrzyło.
Podobno ciągnęło cię również do perkusji?
Tak, poczułem w sobie ten pierwotny zew bębnienia i ubiegałem się nawet o posadę perkusisty w pierwszym, amatorskim zespole. Do dziś błogosławię dzień, w którym przegrałem walkę o to stanowisko. Dzięki temu bowiem zostałem gitarzystą, i to w dodatku od razu solowym. Dlaczego akurat solowym? To proste - ze względu na małe dłonie nie byłem w stanie złapać akordów barré, które trzeba było grać w podkładach (śmiech).
Nie porwałeś się jednak od razu na zawód muzyka. W roku 1982 zdałeś egzamin do Technikum Mechanicznego, a dopiero w 1983 do szkoły muzycznej I stopnia...
Po ukończeniu szkoły podstawowej jeszcze nie bardzo wiedziałem, co chcę robić w życiu. Postanowiłem pójść do technikum. Miałem nadzieję, a może moja rodzina, że obudzi się we mnie żyłka odziedziczona po ojcu, który jest inżynierem mechanikiem. Obudziło się jednak coś zupełnie innego, bo już rok później - z własnej inicjatywy - zdałem egzamin do Szkoły Muzycznej im. Stanisława Wiechowicza. W 1983 roku zdobyłem swoje pierwsze wyróżnienie dla najlepszego instrumentalisty Przeglądu Zespołów Muzycznych w Skawinie. Trzy lata później, tuż przed maturą, zdałem egzamin do drugiej klasy szkoły muzycznej II stopnia.
W międzyczasie, w roku 1985, zacząłeś grać w zespole Dekiel. Jak wspominasz ten okres?
Zespół ten uważam za jeden z najważniejszych w moim życiu. Była to w pewnym sensie kuźnia talentów. Przewinęło się przezeń wielu muzyków, między innymi z jazzowej szkoły katowickiej, którzy do dziś są podporami wielu znanych kapel. Graliśmy jak na owe czasy ambitną muzykę i wysoko stawialiśmy sobie poprzeczkę. Spotykaliśmy się na regularnych próbach, toczyliśmy spory muzyczne... Wiele się wtedy nauczyłem. Powiedziałbym nawet, że zespół Dekiel ukształtował w pewnym stopniu moją tożsamość muzyczną.
Jednocześnie, od 1986 roku udzielałeś się w Chłopcach z Placu Broni.
Tak, warto wspomnieć, że razem z "Chłopcami" - po zaledwie dwóch miesiącach prób - weszliśmy do finałowej "złotej siódemki" słynnego festiwalu Jarocin ’87. To kolejny ważny dla mnie zespół. Właśnie z "Chłopcami" zagrałem pierwsze trasy koncertowe, zobaczyłem duże sceny, studio. Przez cały okres działalności byłem w pobliżu zespołu, odchodziłem, potem wracałem... Do dziś mam olbrzymi sentyment do tej formacji. Nadal ciężko mi się pogodzić z tragiczną śmiercią Bogdana Łyszkiewicza.
O ile dobrze pamiętam, rok po Jarocinie zdobyłeś kolejne trofeum?
W 1988 roku zdobyłem wyróżnienie dla najlepszego instrumentalisty na XXIV Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie i zostałem zaproszony do udziału w koncercie finałowym.
I tak, płynąc na fali muzycznego uniesienia, dostałeś się do... Akademii Górniczo-Hutniczej na Wydział Metalurgii.
Na tej zacnej, choć tak dalekiej od muzyki uczelni wylądowałem z kilku powodów. Przede wszystkim zabrakło mi czasu, by zdobyć maturę muzyczną i móc zdawać na Akademię Muzyczną - na pierwszym roku studiów byłem dopiero w połowie nauki w szkole muzycznej II stopnia. Ówczesne realia były natomiast takie, że absolwenci szkół technicznych byli brani do Ludowego Wojska Polskiego w pierwszej kolejności i nie przysługiwały im odroczenia z powodu nauki w szkole muzycznej. Musiałem więc iść na studia, bo utknięcie w jakiejś jednostce na końcu świata i bieganie po polu z karabinem wydawało mi się mało atrakcyjne. A że ukończyłem dopiero co technikum, naturalną była kontynuacja nauki w szkole technicznej. Plan był prosty - nie dać się wziąć w kamasze i grać jak najwięcej.
Plan ten realizowałeś dość sumiennie. Zauważył cię bowiem Marek Stryszowski - legenda krakowskiego jazzu - i zaprosił do swojego zespołu.
Marek był prezesem krakowskiego PSJ i aktywnym animatorem kultury. Po zakończeniu działalności Laboratorium założył Little Egoists. Zespół ten był również swego rodzaju klubem towarzyskim i przewinęło się przez niego wielu wybitnych muzyków. Wystarczy wspomnieć Grzegorza Górkiewicza, Pawła Ścierańskiego, Wojtka Bobrowskiego, Andrzeja Mrowca i Pawła Mąciwodę obecnego basistę Scorpions. Pewnego razu Marek do mnie zagaił: "Króliku, masz czas? Gramy za tydzień koncert w Wiedniu. Chciałbym, abyś zagrał z nami na gitarze". Zagrałem i wyszło to na tyle fajnie, że zostałem w zespole. Był to bardzo fajny i twórczy okres w moim życiu. Dzięki szwajcarskiej agencji Face Music zjeździliśmy prawie całą Europę, grając koncerty w zachodnich klubach i na dużych festiwalach. Co więcej, jakimś cudem udawało mi się to godzić ze studiami. Wiłem się jak piskorz, brałem zwolnienia lekarskie, odrabiałem laboratoria w innych terminach, ale udało się - studia ukończyłem z wyróżnieniem.
Czy to prawda, że dzięki wyjazdom z Little Egoists skompletowałeś swój muzyczny arsenał?
W tamtych czasach, w PRL-owskiej Polsce, niewiele dało się kupić. Wyjazdy stawiały mnie więc w uprzywilejowanej pozycji. Na Zachodzie zarabiałem w obcej walucie i mogłem wreszcie kupować prawdziwe instrumenty. Na pierwszą trasę pojechałem z pożyczonymi kablami i Marshallem z krakowskiego Domu Kultury. Wkrótce zakupiłem pierwszą profesjonalną gitarę, złożyłem pierwszy zestaw rackowy, nabyłem dobry wzmacniacz, multiefekty... Pamiętam takie wyjazdy, na które nie brałem ze sobą części sprzętu, bo wiedziałem, że "tam" uzupełnię park maszynowy. Ten wyrobiony wówczas nawyk inwestowania zarobionych pieniędzy w sprzęt sprawił, że kiedy później zarabiałem już jako muzyk sesyjny, za każdą "wypłatę" starałem się regularnie kupować instrumenty.
Mieliście w Krakowie Marshalle w domach kultury? My, w Warszawie, musieliśmy się zadowolić niemieckimi Regentami (śmiech).
Kilka lepiej sytuowanych klubów w mieście rzeczywiście dysponowało takim sprzętem. Prawdą jest, że enerdowska myśl techniczna Regent i Vermona plus polski Eltron - to był standard. Oczywiście byłem wieloletnim "oblatywaczem" tych wzmacniaczy.
Nasi młodsi Czytelnicy nie będą prawdopodobnie wiedzieli, o czym mówimy. Może więc przybliżysz im ówczesne realia. Z jakimi problemami borykali się wtedy gitarzyści w Polsce?
Przede wszystkim trzeba było zmagać się z dziwnymi, bardzo przeciętnymi instrumentami produkowanymi w Polsce: Jola 2, Kosmos, bas Luna. Czeska Jolana Iris, niby-strat, albo Diamant - substytut Les Paula, to było wówczas marzenie młodych gitarzystów. Problemem był chroniczny brak strun. Czasami zdarzało mi się produkować struny wiolinowe przez ściąganie owijki ze strun basowych (śmiech). Dużą radością i świętem było zdobycie strun Presto. O markach takich jak Ernie Ball można było jedynie poczytać. Do podstawowych umiejętności gitarzysty należało gotowanie strun w celu krótkotrwałej regeneracji.
Nie korci cię, żeby odszukać kiedyś te wszystkie zabytkowe gitary, z którymi wiąże się tyle wspomnień?
Obecnie mam ponad trzydzieści instrumentów. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie jestem w stanie śledzić losów wszystkich moich byłych gitar. Natomiast z uwagi na to, że ciężko rozstaję się z instrumentami, z reguły oddaję je zaprzyjaźnionym młodym muzykom na bardzo dogodnych warunkach. Dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze wystawić sprzętu na aukcji internetowej.
Czy czujesz, że zaspokoiłeś już potrzebę posiadania supersprzętu? Masz już wszystko, czego mógłbyś zapragnąć?
Absolutnie nie. To jest nigdy niekończąca się historia. Oczywiście mam mnóstwo świetnych instrumentów, które uwielbiam. Trzon mojego arsenału stanowią rewelacyjne i perfekcyjne Music Many: Petrucci BFR, Albert Lee BFR, Axis, Luke... Coraz więcej miejsca zajmują Washburny, między innymi customowy W68, A30, J7 i SI60. Struny, które towarzyszą mi od wielu lat, to Ernie Ball Slinky 10-46 do gitar elektrycznych i 11-52 do instrumentów akustycznych. Do gitar klasycznych zakładam natomiast wyłącznie struny Savarez. Gram kostkami Ernie Ball Nylon 1mm. Każdy nowy instrument jest dla mnie dużą inspiracją. Co dziwne, zwykle nie mam odwagi grać na nim od razu po zakupie. Potrzebuję wielu dni na adaptację. Nie zmienia to faktu, że kocham praktycznie każdy rodzaj gitar: grube, cienkie, wąskie, szerokie, z Floydem i bez... W zasadzie tylko zdrowy rozsądek powstrzymuje mnie przed kupowaniem kolejnych instrumentów. Na gitarach trzeba bowiem grać, a nie skazywać je na wieczne leżakowanie w pokrowcach. Czasami zapominam o jakiejś gitarze i potem czuję, że ona jest na mnie obrażona. Gorzej stroi, nie odzywa się tak jak powinna. Muszę ją wtedy obłaskawić, "pogadać" z nią, oswoić i wtedy zaczyna grać tak jak potrafi. To oczywiście sprawa rozegrania, niezbędnego również w przypadku gitar elektrycznych. Od kilku lat jestem miłośnikiem wzmacniaczy Randall MTS, które zaspokajają moje poszukiwania barwowe. Dzięki serii wymiennych modułów mogę bardzo sprawnie diametralnie zmieniać brzmienie pieca. Jest to niezwykle przydatne podczas moich licznych sesji nagraniowych. Chcąc wiernie odwzorować na scenie brzmienie gitary akustycznej, od lat korzystam ze znakomitych wzmacniaczy AER.
Czy tak duża ilość instrumentów jest niezbędna w twojej pracy?
Trzeba tu rozdzielić granie koncertów od pracy w studiu. To dwa różne światy. Szczególnie w naszych realiach scenicznych. Granie na scenie jest swego rodzaju uproszczeniem. Z wielu powodów nie wożę ze sobą całego arsenału gitarowego na koncerty. W zasadzie już jedna, dwie porządne i uniwersalne gitary są w stanie zapewnić wszystko, czego potrzebuję na scenie. Natomiast miejscem, gdzie sprzęt naprawdę się przydaje, jest studio. Tam lubię rozłożyć wszystkie swoje skarby i zwykle zagracam gitarami całą reżyserkę i korytarz. Często długo sprawdzam i przymierzam, który instrument w danej sytuacji sprawdzi się najlepiej. To gwarantuje mi odpowiedni komfort pracy i daje pewność, że uzyskam zamierzone brzmienie w dowolnej odmianie muzyki. Nie chciałbym jednak sprowadzać pracy muzyka sesyjnego jedynie do sprzętu. Nie dlatego przecież zacząłem nagrywać płyty z innymi artystami, że kupiłem sobie kilka gitar i wzmacniaczy. Przepustką do pracy w studiu było dla mnie to, że wiele lat temu parę razy udało mi się jako debiutantowi dobrze wykonać swoją pracę, potem zostałem komuś polecony, i tak to zaczęło nabierać rozpędu, na zasadzie kuli śnieżnej.
Twoim zdaniem można zostać muzykiem sesyjnym z wyboru? Są potrzebne ku temu jakieś specjalne cechy czy predyspozycje?
Często słyszę od młodych ludzi pytanie: "Czy warto zostać muzykiem sesyjnym?". Nie wiem, czy można nim "zostać" i czy w naszych warunkach jest taki zawód jak "muzyk sesyjny". Przede wszystkim trzeba być sprawnym i wszechstronnym muzykiem. Jeśli jest się instrumentalistą skutecznym w warunkach bojowych, to od czasu do czasu dostaje się zaproszenie na nagrania. Kiedy autorzy i producenci są zadowoleni, to z dużym prawdopodobieństwem będą chcieli ponownie cię zatrudnić. Wtedy twój telefon zadzwoni. Jeśli satysfakcja z twojej pracy będzie umiarkowana bądź mizerna - telefon będzie milczał. W pierwszym wypadku jesteś muzykiem sesyjnym, w drugim jesteś zwykłym gitarzystą. Który oczywiście nie jest w żadnym wypadku gorszym materiałem na muzyka. Wielu wybitnych instrumentalistów w ogóle nie interesuje nagrywanie płyt dla innych. Tak więc to ewentualni zleceniodawcy, którzy cię wynajmą, mogą cię uczynić muzykiem sesyjnym. A jakie trzeba mieć cechy? Oczywiście przydaje się erudycja muzyczna, czyli orientowanie się nie tylko w trendach i nowościach, ale również w smaczkach charakterystycznych dla różnych stylów muzyki. Nie można zamykać się w ramach jednego gatunku. Trzeba równie dobrze znać jazzowe harmonie, jak i deathmetalowe riffy. Trzeba być otwartym i co najmniej tolerować, a najlepiej lubić wiele skrajnych odmian sztuki. Dlatego wolę rozgraniczać muzykę na dobrą i złą, bez faworyzowania konkretnych gatunków. Niezbędne jest obycie sprzętowe i umiejętność uzyskania różnych barw i efektów sonorystycznych z rozmaitych instrumentów. Ale przede wszystkim rzetelność, bez której nie jest możliwe wypracowanie sobie marki.
Czyli po prostu miałeś wszystkie wymienione cechy - rzetelność, kręćka na punkcie sprzętu, a także ciekawość najróżniejszych form i odmian muzyki...
Reprezentuję po prostu taką filozofię grania na gitarze. Zanudziłbym się na śmierć, grając wyłącznie standardy jazzowe. Tak samo zwariowałbym, grając przez całe życie wyłącznie heavymetalowe kwinty. Mam olbrzymią ciekawość wielu różnych gatunków muzyki i nie wyobrażam sobie polaryzacji wyłącznie na jedną z nich. Muzykę postrzegam jako fascynującą całość, której głębi na pewno jeszcze nie zbadałem, i pewnie nigdy tego do końca nie dokonam chociażby z powodu zbyt krótkiej doby i konieczności snu. Ale to niespełnienie i brak horyzontu są chyba najbardziej inspirujące.
Jednocześnie trzeba dać się zauważyć. Jak to się zaczęło w twoim przypadku? Co wywołało ten efekt kuli śnieżnej?
Początki sięgają moich czasów studenckich, kiedy to zgłębiałem tajniki... metalurgii (śmiech). Wtedy to, z zespołem Chłopcy z Placu Broni, zacząłem nagrywać na swoich pierwszych sesjach, na których spotykałem wielu znanych realizatorów i producentów. Arcyważnym momentem było dla mnie spotkanie Grzegorza Ciechowskiego. Pamiętam to do dzisiaj - graliśmy wtedy wspólny koncert w Drawsku Pomorskim, "Chłopcy" i Republika. W późnych godzinach, podczas towarzyskiej "narady" w pokoju hotelowym‚ na chwilę pożyczyłem gitarę od Zbyszka Krzywańskiego i już jej nie wypuściłem z rąk aż do rana. Później, kiedy Grzegorz pracował nad pierwszą płytą Justyny Steczkowskiej, zażyczył sobie sprowadzenie tego gitarzysty, który w jego towarzystwie niedawno tworzył przez całą noc oprawę muzyczną drawskiej balangi. Tak się właśnie poznaliśmy i było to wydarzenie przełomowe w moim życiu.
Jak wspominasz Grzegorza Ciechowskiego?
Grzesiek był wizjonerem. Podczas naszych sesji generował we mnie nieprawdopodobną ilość pozytywnej energii. Dużo mu zawdzięczam - być może nawet odkrycie muzycznego "ja". Nagrywaliśmy i eksperymentowaliśmy wówczas godzinami. Z komputera Atari puszczał rozmaite swoje pomysły i szukał mojej odpowiedzi na nie. Często zapętlał jakąś część utworu, a ja po prostu grałem... Jedną, drugą, szóstą wersję, a on tylko siedział w milczeniu i słuchał. Od czasu do czasu zamyślony mruknął: "Kombinuj, kombinuj". Wymyślałem siódmą wersję i nagle mówił: "To! Bierzemy". W moim odczuciu to właśnie dzięki Grzegorzowi pierwsze dwie płyty Justyny były magiczne. Nagraną z nim w roku 1996 jego autorską "ojDADAna" do dziś uważam za jedną z najważniejszych moich płyt. Była to muzyka bardzo spontaniczna, radosna, niewymuszona... Nawet po parunastu latach od jej wydania słychać, jak wspaniale bawiliśmy się podczas tej sesji.
W tamtych latach zacząłeś też grać w zespole Lombard...
Do tego zespołu trafiłem dość niespodziewanie. Na tydzień przed nagraniem płyty live zespół stwierdził, że rejestracja wymaga obecności drugiego gitarzysty. Dzięki rekomendacji przyjaciela, Artura Malika, zostałem nieoczekiwanie ściągnięty, z dnia na dzień, wprost na próby do Warszawy. Jako młodociany fan gry Piotra Zandera zupełnie przyzwoicie znałem jego wyczyny gitarowe i w związku z tym repertuar Lombardu był mi bliski. Przywitałem się więc, przedstawiłem, włączyłem gitarę, Artur nabił tempo, i zagrałem większość materiału bez pomyłki. Nagranie wyszło na tyle fajnie, że zostałem w zespole na dłużej. To był również interesujący okres w moim życiu - zagraliśmy mnóstwo koncertów, pojeździliśmy trochę po świecie... A dalej to rzeczywiście nabrało tempa. Zostałem kierownikiem zespołu Justyny Steczkowskiej, grałem z Urszulą, Renatą Przemyk, z Edytą Górniak. Wtedy, nieśmiało jeszcze, startowały Brathanki. Z tamtego okresu chętnie wracam pamięcią do znakomitej trasy Edyty Górniak w roku 1999. Zespół, w którym wtedy miałem ogromną przyjemność pracować, do dziś uważam za niedościgniony "dream team": Piotr Żaczek, Adam Sztaba, Michał Dąbrówka. To był skład, jak to nazywaliśmy, bezobsługowy. Nie musieliśmy grać zbyt wielu prób, jakoś specjalnie rozgryzać aranży itp. Muzyka po prostu płynęła sama.
Od roku 1996 do dziś grasz również w zespole Grzegorza Turnaua. W jaki sposób zaczęła się ta wieloletnia współpraca?
Grzesiek nagrywał płytę "Tutaj jestem" początkowo bez gitary. Postanowił sprawdzić, jak zabrzmiałby ten materiał z towarzyszeniem gitary elektrycznej. Szczęśliwie zadzwonił do mnie i zaproponował dogranie moich partii do już w dużej mierze nagranego materiału. Przyznam, że muzyka ta, przepełniona bajkowymi harmoniami i trudnymi podziałami, całkowicie mnie oczarowała i pobudziła kreatywnie. W utworze "Piosenka dla Ptaka" nagrałem wtedy jedną z najważniejszych moich solówek. Wkrótce potem odbyła się trasa koncertowa, na której grałem jeszcze gościnnie, po której Grzegorz mnie zapytał: "I jak ty to sobie teraz wyobrażasz? Mam zostać z tymi wszystkimi gitarami bez ciebie?". Odparłem, że chętnie podejmę wyzwanie - i tak zakiełkowała przyjaźń i współpraca, która trwa po dziś dzień. Nagrałem z Grzegorzem wiele płyt, towarzyszę mu na koncertach w najróżniejszych odsłonach - między innymi od dwóch lat w duecie akustycznym. Nie ukrywam, że ta mała forma jest dla mnie ogromnym wyzwaniem i daje mi olbrzymią satysfakcję.
Bardzo medialnym zespołem były Brathanki. Skąd wzięliście pomysł na takie połączenie różnych stylistyk?
Brathanki to ukochane dziecko akordeonisty Janusza Musa, który notabene grał też na puzonie w zespole Dekiel. Jasio pochodzi z Suchej Beskidzkiej, więc ma we krwi ogromną liczbę ludowych melodii. Niezależnie od fali "ludowizny", jaka potem przepłynęła przez Polskę, Janusz nosił się z pomysłem założenia takiego zespołu od wielu lat. Przygotowaliśmy więc pierwsze demo, potem drugie i... chociaż z perspektywy lat i późniejszego sukcesu jest to niewiarygodne, ale początkowo nikt w branży nie był tym zainteresowany i wszyscy odprawiali nas z kwitkiem, twierdząc, że to się nie sprzeda. Ten stan trwał grubo ponad rok. W końcu wytwórnia Sony postanowiła zaryzykować. Jak wszyscy wiemy, zespół okazał się strzałem w dziesiątkę i przez długi czas królował na listach przebojów. Jeśli chodzi o sam materiał, to pod płaszczykiem witalności przemyconych jest wiele bardzo fajnych momentów muzycznych, czasem wymagających dużej zaprawy technicznej - na przykład popularne unisono w "Gdzie ten, który powie mi". Bardzo zainspirował nas wówczas folklor karpacki i węgierski. Zaprzyjaźniliśmy się z Ferencem Szabo, który obdarował nas skarbnicą wiedzy o muzyce węgierskiej i wieloma ciekawymi opracowaniami ludowych tematów. Po pewnym czasie zaczęliśmy już mówić tym językiem samodzielnie i bardzo sprawnie.
W zespole Kreszendo można natomiast zobaczyć nieco inną twarz Jacka Królika i nie jest to, wbrew nazwie, granie bardziej crescendo...
Można powiedzieć, że ten zespół jest kolejnym odłamem Dekla, bo jego liderem jest pianista Adaś Niedzielin, a basistą Grzegorz Piętak, zresztą również muzyk Brathanków. Jest to nasz bardzo osobisty krakowski projekt, w którym realizujemy to, co niezwykle rzadko zdarza się nam zagrać na co dzień w swoich macierzystych formacjach. W zespole tym staram się szukać nieco innych, bardziej wysmakowanych dźwięków. Mniej przesterów, więcej oddechu... Ewidentnie jest to granie dla przyjemności. Dzięki niezłomności Adama, samodzielnie szukającego funduszy na studio, nagraliśmy już dwie płyty. Jak zapewne się domyślasz, to są tak zwane "płyty, które świetnie się rozdają". Ale w niczym nie umniejsza to ich walorów.
Podczas targów Music Media 2008 mieliśmy okazję usłyszeć cię w nowym projekcie. To twój własny zespół?
Tak, po wielu latach mam wreszcie swój pierwszy autorski zespół o nieco egzotycznej nazwie... Królik (śmiech). Założyłem go z młodymi krakowskimi wirtuozami i powiem szczerze, że jeszcze nigdy nie grało mi się tak dobrze. Wiem, że to trochę nieskromne, ale dzięki ogromnemu potencjałowi twórczemu poszczególnych muzyków to naprawdę wspaniała formacja. Aktualnie przygotowujemy materiał na płytę. Mocno eksperymentalną, momentami niekoniecznie łatwą, co nie znaczy, że nieprzyjemną. Przyjęcie dotychczasowych koncertów przez publiczność mocno utwierdza mnie w przekonaniu o słuszności obranego kierunku i dopinguje do dalszych prac nad materiałem. Już nie mogę się doczekać kolejnych koncertów grupy.
Przy takiej ilości zajęć, które często musisz godzić ze sobą, spędzasz pewnie pół życia w podróżach. Chce ci się jeszcze?
Oczywiście - chce mi się, bo nadal sprawia mi to radość. Nie wytrzymałbym maratonu paru tysięcy koncertów z Brathankami, Grzegorzem Turnauem i innymi artystami, gdyby nie fascynacja i miłość do muzyki. Faktycznie, czasami spędza się wiele godzin w busie, żeby zagrać potem jeden półtoragodzinny koncert. Niestety od wielu lat Polska jest zakorkowana, rozkopana wzdłuż i wszerz. Jak powiedział kiedyś Marek Raduli, muzycy w Polsce prowadzą właściwie "usługi transportowe z własnym programem artystycznym". Nie ułatwia to wykonywania tego zawodu i często jest powodem trasowych frustracji. Można jednak znieść wszystko, dopóki ma się satysfakcję i radość z grania. Dlatego na przykład nasz okazjonalny, luksusowy skład Giganci Gitary z radością i dobrowolnie grywa ponad trzygodzinne koncerty, choć nikt w zespole nie ma już 20 lat...
TEKST: KRZYSZTOF INGLIK
ZDJĘCIA: JAROSŁAW BLAMINSKY