Z okazji nadchodzących koncertów Life of Agony w Polsce o zmianach, nadchodzącym albumie oraz brzmieniu rozmawiamy z gitarzystą, Joeyem Z.
W styczniu podpisaliście kontrakt z Napalm Records, gdzie wydacie pierwszy po 11 latach album "A Place Where There's No More Pain". Dlaczego zdecydowaliście się na współpracę z tą wytwórnią?
Uznaliśmy, że czas skończyć współpracę z Epic Records, gdzie wydaliśmy tylko jeden album ("Broken Valley", przyp. red.). Mamy niezbyt pozytywne wspomnienia związane z wydaniem tamtej płyty. Nie chcieliśmy popełniać tego samego błędu i zależało nam na wytwórni, która tym razem aktywnie włączy się w promocję albumu i zadba o nas. O Napalm Records zewsząd słyszeliśmy bardzo pozytywne opinie. To wytwórnia, która wierzy w zespoły, które wydaje. Układa nam się tak dobrze, jak kiedyś z Roadrunner Records. Napalm to chyba coś więcej, niż wytwórnia. Stanie się naszą rodziną.
Po raz drugi powróciliście do życia. Co było największym wyzwaniem przy pracy nad nową płytą po tylu latach?
Największym wyzwaniem było połączenie naszych pomysłów i ich zrealizowanie zdalnie, dosłownie mailowo. Coraz więcej zespołów pracuje w ten sposób. To jest ciężkie, naprawdę, ale daliśmy radę skomponować dobrą płytę. Jak nigdy jesteśmy zadowoleni z efektów pracy nad tym albumem. Wyszło z tego 10 utworów, z których jesteśmy dumni. Płyta "A Place Where There's No More Pain" będzie miała swoją premierę wiosną przyszłego roku.
Wolisz pracować w studio na analogowym, czy cyfrowym sprzęcie?
Zdecydowanie wolę sprzęt analogowy. Sygnał analogowy jest cieplejszy, bardziej dynamiczny. Jak zapewne wiesz, mam własne studio, w którym nagrywam różne zespoły. Po paru latach pracy jako realizator przekonałem się, że sprzęt analogowy z cyfrowym potrafi dobrze współpracować. Wielu inżynierów dźwięku pracuje w ten sposób, również ja. Nic nie stoi na przeszkodzie, by nagrać ścieżki z użyciem np. analogowego przedwzmacniacza, a następnie poddać dźwięk obróbce w ProTools, by całość brzmiała np. ciężej.
Podstawą Twojego brzmienia jest Mesa Dual Rectifier, ale eksperymentujesz też z innymi wzmacniaczami.
Sporo o mnie wiesz (śmiech). Bardzo lubię Mesę. Na żywo mam pod ręką zazwyczaj dwa lub trzy wzmacniacze. Poza Mesą korzystam też z Laneya TI 100, czyli sygnatury Tony’ego Iommiego. Nie używam na scenie, ale lubię też head Orange Rockverb 100 MKIII. To kolejny dobry head w mojej kolekcji. Wybrałem go m.in. ze względu na inspirujące brzmienie Jima Roota ze Slipknot, który korzysta z tego samego wzmacniacza.
Jak bardzo różnią się ustawienia Twoich wzmacniaczy na scenie od tych w studio?
W studio używam więcej gainu, grając ciszej, natomiast na koncercie jest zupełnie na odwrót. Zależy to również od powierzchni pomieszczenia w którym gramy koncert, jednak ta zasada się sprawdza, ponieważ zbyt duża ilość gainu przy wyższej głośności spowoduje niepożądane szumy, czy piski.
Wolisz grać koncerty klubowe, czy festiwalowe?
Mnie bardziej cieszy koncert, którym publika jest zainteresowana. Wolę grać dla osób zaangażowanych, dobrze bawiących się i znających teksty naszych utworów. Naprawdę ciężko jest grać dla znudzonej publiczności, bowiem taki odbiorca nie przekazuje Ci pozytywnej energii, której nie sposób później oddać. Dla mnie miejsce koncertu i frekwencja nie grają roli. Wyznacznikiem jest publiczność. Możesz zagrać dobry koncert zarówno dla stu, jak i tysiąca osób.
Ale przyznasz, że łatwiej nawiązać interakcję z publiką na koncercie klubowym, gdy widzisz niemal wszystkich, a z niektórymi osobami łapiesz kontakt wzrokowy.
To prawda. Organizacja klubowego koncertu pod kątem technicznym jest też łatwiejsza. Łatwiej zapanować nad brzmieniem i powiedzmy, że koncert klubowy jest większym pewniakiem, niż plener. Dźwięk w plenerze ma tendencję do zanikania, czego nie mogę powiedzieć o zamkniętej przestrzeni. Koncert w klubie, czy arenie jest po prostu bardziej intensywny. Wtedy czujemy, że gramy. Chętnie występujemy też na festiwalach, bo mamy wtedy okazję grać z naszymi ulubionymi zespołami. Jest też spora szansa na spotkanie znajomych.
Rozmawiał: Wojciech Margula