Joe Bonamassa
Wywiady
2009-07-28
Nowy album Joego Bonamassy "The Ballad Of John Henry" jest kolejnym dowodem na to, że mamy do czynienia z artystą wysokiej klasy.
Z gitarzystą spotykamy się w apartamencie hotelowym w centrum Londynu. Wywiad rozpoczyna się dość tajemniczo i intrygująco, ponieważ na pytanie o nową płytę artysta zaczął opowiadać o Georgii, dziewczynie i jakimś SMS-ie... Ale przekonajcie się sami!
Jak powstała twoja najnowsza płyta?
Cóż, pojechałem do Georgii, poznałem pewną dziewczynę, potrzebowałem odpocząć... Ale zacznijmy od początku. Tak naprawdę to o tej płycie zacząłem myśleć jakieś dwa tygodnie, zanim zaczęliśmy ją nagrywać. Po powrocie z trasy wynająłem dom Kevina Shirleya, który został przerobiony na studio. Ale już po pierwszej sesji nagraniowej w moim życiu zaszły ogromne zmiany. Mówiąc wprost - strasznie się zakochałem w dziewczynie, o której wspomniałem na początku naszej rozmowy. Byłem bardzo szczęśliwy i wtedy tylko ona się dla mnie liczyła. Spakowałem dosłownie wszystko i przeprowadziłem się z Kalifornii do Georgii. Wynająłem ciężarówki, na które załadowałem wszystkie swoje gitary. Po dwóch tygodniach sielanki, będąc na lotnisku, dostałem SMS-a, że przykro jej, ale to koniec. Tylko SMS, nic poza tym. Okropne!
To rzeczywiście przykre zdarzenie. Jak zaczął się proces pisania piosenek do albumu "The Ballad Of John Henry"?
Dom Kevina nie jest za duży i w całości służył mi jako pokój do pisania. Miałem tylko laptopa, program GarageBand, około trzydziestu pięciu gitar i dziesięć wzmacniaczy. Niestety na początku nie szło mi najlepiej. Pierwszy dzień - nic, drugi dzień - nic. Myślałem, że dostanę szału. Trzeciego dnia natknąłem się na piosenkę pod tytułem "Lonesome Road Blues", którą zacząłem pisać, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Postanowiłem ją nagrać i umieścić na albumie. Miałem więc jedno udane demo. Gdy obudziłem się następnego dnia, wziąłem do ręki Les Paula, nagle napisałem coś, co później stało się bazą do utworu "The Ballad Of John Henry". Gitarę podpiąłem do Marshalla 1×12" Silver Jubilee i Fendera Princetona - wybrałem sobie zestaw zminiaturyzowanych wzmacniaczy, ale efekt nie do końca spełniał moje oczekiwania. W końcu podpiąłem gitarę barytonową Stonetree do tweed Fendera Harvarda i uzyskałem dzięki temu bardzo surowe brzmienie. Od tej chwili zaczęło być już z górki. Napisałem kilka kawałków na Gretschu, który bardzo mnie zainspirował. W każdym razie pod koniec tygodnia miałem już dziesięć gotowych piosenek do oddania.
Do oddania? Co masz na myśli?
Tak! Kevin jest bardzo wymagający. Chodził za mną i pytał, kiedy dostanie materiał. Po pierwszej sesji mieliśmy zarys bodajże siedmiu kawałków. Potem znowu ruszyliśmy w trasę. Podczas drugiej sesji do wszystkiego mogliśmy podejść na świeżo. Tak naprawdę zacząłem pracować dopiero, gdy wróciłem do Kalifornii i zaszyłem się w hotelu. W trzy godziny napisałem pozostałe utwory: "Happier Times", "Story Of A Quarryman", "Last Kiss" i "The Great Flood". I nagle z całego chaosu, który nas otaczał, wyłonił się... album (śmiech).
Opowiedz nam o Johnie Henrym. Wiemy, że jest to człowiek legenda, bohater klasy pracującej. Ale dlaczego postanowiłeś zatytułować album jego imieniem?
Chciałem napisać piosenkę, którą wszyscy zapamiętają. Pomyślałem, że to bohater wart uwiecznienia. Nie podoba mi się to, co dzieje się obecnie w Ameryce. Dzieciaki mają gdzieś wszystkie wartości, obchodzi je tylko sława i pieniądze. Ich idolką jest Paris Hilton. Jest podziwiana, tylko nie bardzo rozumiem za co. Albo jakiś koleś, który zrobi coś głupiego i jego filmik w Internecie ma dwa miliony wyświetleń. Przecież ci ludzie nic sobą nie reprezentują. Dlatego wybrałem Johna Henry’ego - był uczciwy i ciężko pracował, a to mi imponuje. Chociażby właśnie dlatego warto o nim pisać piosenki.
Czy postrzegasz siebie jako "Johna Henry’ego" muzyki?
Nie, ale chciałbym zostać zapamiętany jako facet, który dzięki ciężkiej pracy coś osiągnął i coś po sobie zostawił. Nagrałem dziewięć płyt i wiem, że nie wszystkie z nich przetrwają próbę czasu. Ten album jest wynikiem ciężkiej pracy mojej i Kevina. Nie mnie decydować o tym, czy jest dobry. Nigdy nie jestem z siebie zadowolony jako gitarzysta, wokalista czy autor piosenek. Nawet nie do końca odpowiada mi brzmienie mojej gitary! Wciąż dążę do perfekcji.
Na płycie zagrał też Blondie Chaplin, gitarzysta z RPA...
Tak, Blondie nauczył mnie wiele o gitarze rytmicznej. Przyznam się, że mam ciężką rękę, a moje brzmienie jest masywne, dlatego gitara dominuje nad resztą. Mam po prostu inne podejście do instrumentu. Blondie przyszedł, podpiął się do mojego wzmacniacza Fender Harvard, podłączył moje efekty marki Colorsound, które kupiłem w Manchesterze, i chorus Bossa. To, co zagrał, miało niesamowity klimat. Samo oglądanie go w akcji było bardzo pouczające - używał tylu dziwnych akordów...
BOSS Chorus i efekt Colorsound - mówisz chyba o solówce do "As The Crow Flies"?
Tak. Na tym sprzęcie zagrał Blondie, ponieważ swój zostawił w studiu. Zresztą ten dom, w którym znajdowało się studio, miał aż osiem pokoi. Nagrywaliśmy tam, mieszkaliśmy, a wieczorem siedzieliśmy do późna w nocy i piliśmy wino, rozmawiając o zespołach, gitarach, no i o dziewczynach. Blondie grał na wzmacniaczu, który został włączony chyba na cały tydzień (śmiech).
W utworach "As The Crow Flies", "Lonesome Road Blues" i "Funkier Than A Mosquito Tweeter" twoja gitara brzmi inaczej, czyli prawie tak jak u Robbena Forda...
Jestem gitarzystą ery POD-a i lubię kręcić gałkami tego efektu, aby naśladować brzmienie innych gitarzystów. Gram tak, jak wymaga tego dany utwór. Nie było to świadome, po prostu trochę eksperymentowaliśmy z brzmieniem.
Za to w intro do coveru utworu "Stop!" znanej piosenkarki Sam Brown zawiera mocną partię prowadzącą. Tutaj w pełni pokazałeś swój styl jako Bonamassa. Jak doszło do nagrania "Stop!"?
Tę piosenkę podsunął mi Kevin. Nie miałem pojęcia, że był to tak wielki przebój w Europie. Nie wiedziałem nawet, kim jest ta cała Sam Brown. Jej ojciec Joe Brown to legenda i jest mi bardzo dobrze znany, ale Sam Brown? Zastanawiałem się, co zrobić, żeby ta piosenka stała się moja i żeby nabrała mojego stylu. Ale gdy przesłuchałem ją raz, to już wiedziałem, jak ją zagrać.
To potężne brzmienie z delayem w intro - co to jest?
To mój sprzęt koncertowy - Boss DD-3 Digital Delay podpięty do Marshalla Silver Jubilee. W celu podkreślenia środka pasma użyłem tu także wzmacniacza Carol-Ann, w którym pracują lampy EL34 - amerykański Van Weelden jeszcze wtedy nie powstał. Używam też wzmacniacza Two-Rock, ale przede wszystkim pracowałem na tych dwóch wymienionych urządzeniach. Kevin zawsze miksuje sygnały z każdego ze wzmacniaczy i tak powstaje z tego jednolite brzmienie. Dodam jeszcze, że ten delay Bossa podpięty do Marshalla ma już szesnaście lat. Właściwie to Kevin nie musi już dodawać żadnego delaya na etapie miksu, bo ten sprawdza się wyśmienicie.
A te akordy na czystym brzmieniu w przerwach, kiedy nie śpiewasz?
To znowu sprzęt koncertowy. Podłączyłem się do Carol-Ann, użyłem chorusu T.C. Electronic, delaya Eventide i reverbu Bossa. Kiedy gram solówkę, to podkręcam głośność przetwornika przy gryfie i zmniejszam głośność tego przy mostku.
Naprawdę? Czy operowanie potencjometrami głośności daje ci dużo możliwości?
Tak. Kiedy zmniejszam głośność w gitarze, dźwięk bardziej wychodzi na wierzch, ale bardzo ważne jest tutaj zastosowanie wzmacniacza, który ma duży headroom. Staram się nie grać z potencjometrem VOLUME rozkręconym na "10". Podczas solówek wolę zejść na "8" i podkręcić trochę gain we wzmacniaczu. To mi daje więcej możliwości. Zresztą tak samo postępuje Jeff Beck - on dopiero wykorzystuje potęgę, jaką daje użycie potencjometrów głośności w gitarze!
Czy podczas nagrywania ostatniej płyty bardzo przebudowałeś swój sprzęt w stosunku do zestawu koncertowego?
Nawet dość znacznie. Zastosowałem sprzęt, jakiego zapewne użyłby Jeff Beck w 1974 roku: 50-watowy wzmacniacz Park, paczki 4×12" i Colorsound Tone Bender. Używałem też efektu Fulltone Tremolo, żeby przebić się przez ścianę dźwięku. Najnowszy album różni się od poprzednich właśnie tym, że w studiu używałem zupełnie innego sprzętu niż na żywo - tym razem w studiu miałem do dyspozycji całą masę wzmacniaczy. Po raz pierwszy podczas sesji dysponowałem całą moją kolekcją sprzętu, mając wszystko na wyciągnięcie ręki. Pojawiły się tu więc wzmacniacze Fender Bassman czy Fender Tremolux. Bardzo mi się podobała taka praca, ponieważ miałem ogromny arsenał sprzętowy! Udało mi się uzyskać naprawdę potężne brzmienie, jak choćby w utworze "Jockey Full Of Bourbon" - tylko za pomocą dwóch głów Fendera i dwóch 50-watowych zestawów głośnikowych.
Czy to, że miałeś w studiu tyle przeróżnego sprzętu, nie utrudniało ci pracy?
Kevin w ogóle się nie wtrącał - nie obchodziło go, czego używam podczas nagrywania. Jemu zależało tylko na tym, żeby to, co ustawię przed mikrofonami, brzmiało dobrze. Za to inżynier dźwięku był bardzo skrupulatny. Chciał, żeby mikrofony były ustawione precyzyjnie pod odpowiednim kątem i tak dalej. Ja natomiast ciągle chodziłem, włączałem i wyłączałem wzmacniacze, przesuwałem mikrofony i nieustannie kombinowałem, czym doprowadzałem go do szewskiej pasji. Przy okazji odnalazł się mój efekt Echoplex, którego dawno nie używałem. Podpiąłem go do kostki typu chorus marki Arion i wyszło mi z tego brzmienie w stylu Univibe. Efekty podłączyłem do wzmacniaczy Fendera i tego brzmienia używałem podczas drugiej sesji nagraniowej w studiu.
Jakiego sprzętu użyłeś do nagrania riffu w intro utworu "John Henry"?
Tego dnia w studiu miałem dwie gitary. Jedną z nich było wiosło wspomnianej już wcześniej marki Stonetree. Ta firma zrobiła dla mnie kilka gitar na zamówienie - jak się okazało, oni potrafili zrobić dosłownie wszystko, o czym tylko pomyślałem, na przykład korpus i gryf w stylu Stratocastera, ale barytonowy i cały wykonany z mahoniu z trzema przetwornikami Danelectro. Ten instrument charakteryzuje się bardzo agresywnym i mocnym brzmieniem - tego pazura nadają mu przetworniki Danelectro. Drugą gitarą, którą miałem wtedy w studiu, był Music Man - model sygnowany przez Johna Petrucciego. Tak więc w piosence "John Henry" słychać przede wszystkim gitarę Stonetree, ale dogrywki robiłem na Music Manie.
Bardzo dużo pracujesz nad swoim wokalem. Widziałem, jak uczestniczysz w lekcjach śpiewu nawet podczas podróży autokarem...
Śpiew to dla mnie największe wyzwanie. Głos zależy nawet od tego, czy się wyśpisz, i od tego, czy dużo mówisz. Gdy słucham siebie na płycie sprzed ośmiu lat, to jestem zdziwiony, jak bardzo mój głos się zmienił. Kiedyś śpiewałem jak zranione zwierzę, ale na ostatnich kilku płytach zauważyłem znaczną różnicę. W każdym razie mój głos kojarzy się teraz znacznie bardziej ze śpiewaniem.
Czy to, że straciłeś na wadze, miało jakiś wpływ na twój głos?
Kiedy zgubiłem pierwsze dziesięć kilo, zauważyłem, że mam problem z głosem. Głos powinien wydobywać się z przepony, struny głosowe powinny być jak najbardziej odciążone. Kiedy moje ciało traciło na masie, zauważyłem, że coraz bardziej mogę polegać na swoich strunach. Musiałem więc więcej ćwiczyć.
A tak przy okazji - gitara w utworze "The Great Flood" brzmi prawie jak wokal. W jaki sposób osiągnąłeś taki efekt?
Myślę, że to przez korektor graficzny. Może mieć też na to wpływ fakt, że ostatnio nie używam kostki. Zagrałem to na gitarze, która była prototypem Gibsona Les Paula sygnowanego moim nazwiskiem. Ten prototyp i pierwszy model z produkcji - to dwie główne gitary, które słychać na płycie.
Czy zamierzasz sygnować swoim nazwiskiem jeszcze więcej sprzętu? Może jakieś wzmacniacze?
Tak naprawdę nie ma wzmacniacza, który spełniałby absolutnie wszystkie moje oczekiwania. Jest wprawdzie kilka konstrukcji, na których widnieje moje nazwisko, ale to sprzęt, który stosuję do bardzo ściśle określonego celu - na przykład do uzyskania czytelnego środka, który zapewnia mi głowa Category 5, czyli 100-watowa konstrukcja bazująca na układzie wzmacniacza Super Lead z podbiciem środka w stylu tego, co oferują produkty marki Dumble Amplifiers. Jest też Carol-Ann, czyli Joe B 100... Ale nie mógłbym zbudować jednego wzmacniacza z Marshallem czy Bognerem i oficjalnie go sygnować jako wzmacniacz, który potrafi wszystko. To byłoby nieuczciwe.
Czy wiesz, co powiedział nam o tobie Gary Moore?
A tak! Oczywiście, że wiem (śmiech). Gary Moore to jeden z moich najważniejszych idoli. To miły facet i zawsze znajdzie czas, żeby ze mną porozmawiać. To, co znalazło się w wywiadzie z Moorem, wiedziałem już wcześniej, bo powiedział mi o tym podczas jednej z naszych rozmów. Jak mogę to skomentować? Gary zrobił karierę w swoim stylu, ja zrobiłem karierę inaczej. Ja nie gram bluesa tak jak on. Nie poświęciłem się bluesowi. Owszem, moja muzyka wywodzi się z bluesa, ale poza tym miałem jeszcze wiele różnych wpływów i inspiracji. Myślę, że moja publiczność powiększyła się dlatego, że jakieś cztery czy pięć lat temu odszedłem od czystego bluesa. Nie zgadzam się więc z twierdzeniem, że muszę być wierny jednemu stylowi. Mam trzydzieści jeden lat i moja muzyka jest teraz właśnie taka, a nie inna. A jaka będzie, kiedy będę miał czterdzieści jeden lat? Nie mam pojęcia i Gary Moore pewnie też nie ma. Czy wolałbym, żeby moi idole chwalili moją muzykę? Oczywiście, że tak! Ale bynajmniej nie jest to dla mnie najważniejsze.
Jakie są twoje najbliższe plany?
W tej chwili udało mi się osiągnąć wszystkie cele, jakie sobie wyznaczyłem dwadzieścia lat temu. Chciałem nagrać album, który będzie na pierwszym miejscu listy - i mam taki! Poznałem Erica Claptona, Jeffa Becka, nagrałem piosenkę z Paulem Rodgersem i zagrałem w Albert Hall. Na tym koncercie zarejestrowałem materiał na płytę DVD i muszę przyznać, że jak dotąd był to najważniejszy koncert w mojej karierze. Teraz pora wyznaczyć sobie jakieś kolejne cele... (śmiech)
Sprzęt koncertowy Joego Bonamassy
TEKST: MICK TAYLOR
ZDJĘCIA: JESSE WILD