Wywiady
Kill’Em All i Ride the Lightning - wspominamy początki Metalliki

Od ponad trzech dekad nie ma chyba na świecie szanującego się metalowca, który nie znałby "Kill’Em All" czy "Ride the Lightning" na pamięć.

2016-07-19

I obojętne, czy mowa o początkującym fanie, czy zaangażowanym zwolenniku, który na dźwięki "Nothing Else Matters" womituje tęczą. Właśnie ukazały się, w kilku formatach, zremasterowane reedycje obu płyt, nad którymi zdecydowanie warto się pochylić.

Celem tego tekstu nie jest analizowanie najwcześniejszych utworów Metalliki nuta po nucie. Nie widzę też sensu roztrząsania, który zespół wynalazł thrash metal. Czy był to Anvil, Venom czy - bo i z takimi opiniami można się spotkać - Motorhead. Niezaprzeczalnym faktem jest, że to właśnie band Larsa Ulricha i Jamesa Hetfielda spopularyzował tą odmianę dla wielu fanów kakofonicznego łomotu.  Ciekawsze wydaje się pytanie, skąd wziął się fenomen grupy. Gdybyśmy bowiem cofnęli się do momentu zetknięcia ze sobą obu jej założycieli… Cóż, są teorie głoszące, że pierwsze spotkania przyszłych wielkich muzyków cechowała charakterystyczna chemia. Ponoć skład Led Zeppelin zaraz po pierwszej wspólnej próbie wiedział, że podbije świat. Nie inaczej było w kwestii Johna Lennona i Paula McCartney’a. Z przykrością trzeba przyznać, że w przypadku późniejszych autorów "Black Albumu" było zgoła inaczej. Młody Duńczyk ewidentnie nie potrafił grać na perkusji, brzydko pachniał i nie zyskał sympatii zamkniętego w sobie Amerykanina. Mimo wszystko los w dziwny sposób połączył tych obu pozornie do siebie nie pasujących nastolatków. W historii muzyki przypadek wcale nie odosobniony. Miłością do siebie nie zapałali pd razu choćby Tony Iommi i Ozzy Osbourne, czy - z naszego podwórka - Jan Borysewicz i Janusz Panasewicz. Czemu więc naszym bohaterom miałoby się nie udać?

I faktycznie, po standardowych dla młodych kapel przetasowaniach w składzie - których szczegółowe opisy pozostawmy w tym miejscu biografom - udało im się przeciągnąć na swoją stronę basistę Cliffa Burtona oraz gitarzystę Kirka Hammetta. W ten sposób powstała Metallica w formie, jaką spora część jej fanów uważa dziś za klasyczną, idealną i jedyną dopuszczalną. To ostatnie należy uznać oczywiście za przesadę, choć nie da się ukryć, że najwyżej cenione płyty zespołu powstały właśnie jako efekt synergii tej czwórki.  

Pomijając serie demówek (z których największy poklask zyskało "No Life 'Til Leather"), debiutancki album "Kill’Em All" charakteryzuje się wszelkimi możliwymi grzechami młodości: nie najlepszą produkcją, dziecinnymi tekstami, kiczowatą okładką, zaś o zdjęciu w książeczce muzycy woleliby zapewne zapomnieć. Choć to ostatnie tyczy się chyba nas wszystkich spoglądających na swoje fotografię sprzed lat… To jednak ten album ruszył kamyczek, który później spowodował lawinę. Szczeniacka, punkowa agresja okraszona bądź co bądź melodiami rodem z NWOBHM - to zadecydowało o sile pierwszej płyty grupy. Połączenie elementów dwóch najpopularniejszych i najbardziej ekstremalnych gatunków gitarowego grania dało efekt iście wybuchowy.

"To powiew świeżości i bezprecedensowej radości z grania. Przemyślane, spójne, radosne kompozycje, a przy tym solówki odgrywane z prędkością światła. Stworzyli płytę - wtedy bardzo młodzi ludzie - która po ponad 30 latach nadal porywa w trakcie słuchania" - tak album ocenia Wojciech ‘Sasim’ Sasimowski z cover-bandu Metalliki - Alcoholiki. Podobnie na fenomen "Kill’Em All" patrzy Zaczes z internetowego podcastu What The Fuzz: "Kiedy byłem małym kucem, w sercu i duszy grał mi przede wszystkim klasyczny, brytyjski heavy. Mejdeni, dżudasi, takie klimaty. Do thrashu zabierałem się jak pies do jeża, kojarząc go z nieładnym hałasem i łupanką. Pierwszy kontakt z "Kill 'Em All" był więc dla mnie momentem przełomowym - bo oto niby słucham ekstremy, ale ona jakaś taka dziwnie znajoma, swojska, jakbym słyszał Halforda i spółkę. Tylko wścieklej. Świetny album, który do dziś przypomina, że nowa muzyka nie przychodzi znikąd..."

W zestawieniu z debiutem, "Ride the Lightning" wypada o piekło dojrzalej. W każdej, nawet skąpej w detale biografii grupy, kolejne pokolenie dziennikarzy głowi się nad tym, jak to możliwe, by w przeciągu kilkunastu miesięcy pokryci trądzikiem członkowie Metalliki dokonali takiego skoku kwantowego w swojej twórczości. "To płyta zupełnie inna - mimo tego, że wydana rok później wydaje się bardzo dojrzała w porównaniu z "Kill’Em All". Fani znają historię zespołu od podszewki i czasem powaga niektórych utworów nie pasuje mi do stylu życia "Alcoholliki" z tego okresu" - refleksja Sasima zwraca uwagę na pewną schizofrenię grupy. Infantylne teksty Jamesa Hetfielda ustąpiły miejsca lirykom traktującym o sensie kary śmierci, wojnie czy samobójstwie. Sama muzyka stała się brutalniejsza (choć na tle prężącego już muskuły Slayera i tak mogła wydać się melodyjna i przychylna odbiorcy), utwory cięższe, inteligentniej zaaranżowane i przemyślane pod kątem występów na żywo. Skąd taka zmiana?

Zapewne wpływ na nią miał fakt, że nowy materiał powstał już przy współudziale Cliffa Burtona, którego wyobraźnia wykraczała poza dość wąskie inspiracje duetu Hetfield & Ulrich. Zainteresowani mogą poszukać w odmętach Internetu zachowanych do dziś skrawków twórczości Agents of Misfortune, w którego składzie znaleźć można zarówno basistę Metalliki jak i Jima Martina tworzącego później Faith No More. Choć jestem daleki od zbytniej gloryfikacji Burtona, mógł on wnieść do zespołu wiele nowych wpływów muzycznych, których pozostała trójka dotychczas nie akceptowała. Z drugiej strony, sam Ulrich niejednokrotnie podkreślał, że filozofią jego grupy zawsze było rozwijanie się i szukanie coraz to nowszych sposobów wyrażania siebie. Choć zdaniem wielu długowłosych, odzianych w czerń wielbicieli perkusisty z tamtego okresu, ta postawa zaprowadziła w końcu muzyków do kontrowersyjnego albumu "Load", nie można odebrać Metallice chęci definiowania się na nowo przez następne lata.

Otwierający "Ride the Lightning" "Fight Fire With Fire" z akustycznym intrem przechodzącym w gitarową młóckę, której nie powstydziliby się panowie ze Slayera to przecież majstersztyk thrashu. Sabbathowe "For Whom the Bell Tolls" podobnie jak instrumentalne "The Call of Ktulu" od momentu swojego powstania aż prosiły się o orkiestrowe wersje, na które czekały półtorej dekady. "Fade To Black" - choć według mnie to najsłabsza ballada zespołu z lat '80 - otworzyło muzykom nowe furtki stylistyczne. Nie sposób nie wspomnieć o "Creeping Death" - częściowo przyniesionym z Exodus przez Hammetta - czy nagraniu tytułowym, które również na lata wpisały się w koncertowe setlisty grupy. Co prawda zdarzył się też jeden potworek w postaci "Escape", numeru na siłę starającego się brzmieć przebojowo, ale przymknijmy na to oko. Całość bowiem prezentuje się wyśmienicie i nawet najwięksi malkontenci mogą mieć duży problem z krytyką "Ride the Lightning".

Oddajmy ponownie głos redaktorowi Zaczesowi z What The Fuzz: "Z metalem czasem tak jest, że słuchasz jakiejś płyty i nie bardzo wiesz do czego się przyczepić. Wszystko jest na swoim miejscu - riffy, moc i dobre piosenki. Doceniasz również postęp i rozwój muzyczny zespołu. Ale wszystko to nieistotne, bo koniec końców i tak później wrócisz do wcześniejszego wydawnictwa. Tak właśnie miałem (i mam) z "Ride The Lightning" - albumem dojrzalszym, cięższym, 'obiektywnie' lepszym od poprzednika - ale pozbawionym takiego naiwnego, młodzieńczego buntu. A przez to też mniej wyrazistym." Niestety (albo raczej, całe szczęście) Metallica zdawała się nie przejmować takimi opiniami i w kolejnych dekadach spłodziła albumy, które podbijały listy przebojów, wywoływały kontrowersje i zmieniały jej wizerunek oraz grupy odbiorców. O tym jednak opowiemy przy kolejnych okazjach…

Siła Metalliki do dziś zdaje się tkwić w koncertach, o czym przekonał się zapewne każdy, kto zetknął się z zespołem na żywo. W ramach wydanych w postaci boksów reedycji, możemy podziwiać całkiem dobrze zarejestrowane występy z pierwszej połowy lat 80. Co oczywiste, trudno oczekiwać w pełni profesjonalnych nagrań video i audio z tego okresu. Na uwagę zasługuje jednak koncert z Castle Donington, utrwalony najlepiej ze wszystkich. Fanów Cliffa Burtona ucieszy zapewne fakt, że kamera ustawiona była właśnie przy nim, dzięki czemu możemy z bliska podziwiać jego charakterystyczną grę na basie. Widać i słychać, że Metallica nie była jeszcze wtedy zespołem nastawionym stricte na show (zapewne z racji małego budżetu), ale granie po prostu agresywnych koncertów, czym zaczynała wyróżniać się na tle ówczesnych bogów takich jak Iron Maiden czy Judas Priest.

Z materiałów dodatkowych reedycje zawierają jeszcze wersje demo poszczególnych utworów. Ot, miła ciekawostka. Dla osób wychowanych w latach '80. będzie to zapewne świetne wspomnienie, zaś dla młodszych lekcja historii.

Nie ma sensu wystawiać ocen oby reedycjom. Każdy zagorzały fan Metalliki zapewne będzie marzył, by je mieć (biorąc pod uwagę ich cenę, na marzeniach może się niestety zakończyć), zaś dla osób, które wracają do zespołu sporadycznie będzie to wydatek zbędny.  

Jacek Walewski