"To wszystko przez mojego tatę i wujków. Całe życie otaczały mnie czerwone, włoskie samochody. Nawet w Middlesbrough!". Jesteśmy na Abbey Road. Siedzimy w Studio Two. Chris Rea opowiada nam, jak zaczęła się jego miłość do Formuły 1, marki Ferrari oraz fascynacja Wolfgangiem von Tripsem, który zainspirował muzyka do stworzenia projektu La Passione. "Kiedy byłem mały, nauczyłem się, że czerwone samochody zawsze wygrywają", mówi Chris, po czym szeroko się uśmiecha.
Swojego czasu, film La Passione postrzegany był jako duży i ambitny projekt. W pierwotnej formie, Chris wymyślił prostą historię młodego chłopca, marzącego o Ferrari, wzbogaconą o soundtrack, łączący w sobie orkiestrę i muzykę gitarową. Mówiło się o tym, że w filmie pojawią się takie gwiazdy jak Billy Connolly czy Peter Capaldi. Niestety, pierwotna wizja Chrisa nigdy nie została zrealizowana. Mimo dobrych recenzji muzyk czuł, że zmiany w scenariuszu odbierają produkcji jego ideę. Jak sam mówi: "Kiedy do akcji wkracza całe to korporacyjne gówno, możesz być pewny, że coś pójdzie nie tak. BARDZO nie tak…". Wygląda na to, że pewne kwestie związane z filmem, nie dawały artyście spokoju. Po 20 latach produkcja doczekała się reedycji w zupełnie nowym formacie. Zestaw, który ukazał się w sklepach, składa się z dwóch płyt CD, dwóch DVD oraz książki mającej aż 72 strony. Nowa muzyka, którą napisał z myślą o filmie najwyraźniej, w końcu satysfakcjonuje Chrisa: "Po całym dniu jeżdżenia Ferrari GTO i filmowaniu tego na torze wyścigowym, masz wrażenie jakbyś umarł i poszedł do nieba", tłumaczy muzyk.
Jak to się stało, że oryginalne wydanie filmu jest przez ciebie tak bardzo krytykowane?
Pierwotnie, La Passione miało być pierwszym muzycznym DVD wydanym przez Warner Bros. Widziałem w jaką stronę zmierza branża muzyczna dlatego pomyślałem: "Ok. Niech Warner ma coś takiego w swoim portfolio. Słuchanie muzyki przy jednoczesnym oglądaniu filmu to świetny pomysł". Wytwórnia także podeszła do projektu entuzjastycznie. Rozpoczęliśmy pracę a dookoła pojawiało się coraz więcej ludzi, których kompletnie nie znałem: "To jest ktośtam z Warner Vision. Przyjechał z daleka". Nikt nie potrafił zrozumieć, że w tym wszystkim chodziło tylko o mój pomysł. To nie miała być historia. Ideą całego przedsięwzięcia miał być po prostu mały chłopiec, któremu wujek opowiada o czerwonych autach. Dzieciak ma swój własny, zabawkowy samochodzik i kiedy idzie spać, wkracza do krainy swoich marzeń. Ego tych wszystkich ludzi przerosło moje możliwości i zupełnie straciłem kontrolę nad filmem, w efekcie czego powstał nudny gniot. Zabolało mnie również to, że gdzieś w trakcie produkcji z filmu wyleciały trzy utwory, które miały pojawiać się za każdym razem, gdy na ekranie dzieje się coś złego. Grałem w nich za pomocą slide’u. To były motywy w stylu Count Basie. Bardzo żałowałem, że żaden z tych utworów nie pojawił się na ścieżce dźwiękowej do filmu. Nikt nie rozumiał o co tak naprawdę mi chodziło. Szczególnie Amerykanie mieli z tym problem. Dostałem pozwolenie od Ferrari na jeden dzień zdjęciowy w ich siedzibie. Nie doszło do tego, ponieważ skończyła się taśma. Myślę, że to najlepiej podsumowuje cały ten projekt…
Wróćmy do twoich początków. Co sprawiło, że sięgnąłeś po gitarę?
Byłem technicznym. Przed ukończeniem 22 roku życia w ogóle nie grałem na gitarze. Nigdy nie chciałem być bogatą gwiazdą muzyki pop. To zupełnie do mnie nie przemawiało. Co innego gospel blues. Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę muzykę, wszystko się zmieniło. To nie był blues z Chicago, był bardziej europejski. Nie trzymał się pentatoniki. Myślę, że poruszyła mnie również sama treść tych utworów.
Jacy artyści zrobili wtedy na tobie szczególne wrażenie?
Pamiętam tę sobotę jak dziś. Wieczorem miałem wyjść na miasto. Wszedłem do sypialni mojej mamy, aby się wyszykować. Pamiętam, że stało tam podwójne lustro; typowy kicz z lat 50. W pokoju był też stary budzik z radiem, które akurat grało. I wtedy poleciał ten utwór. Było dziesięć po trzeciej. Za oknem panowała zima, więc powoli robiło się ciemno. BBC serwowało wtedy pierwsze transmisje na żywo, prosto z USA. To była radiostacja pochodząca z Memphis. Coś w stylu RK 51. Transmisja satelitarna nie była wtedy najlepszej jakości. Na zniekształcony dźwięk wpływała również kompresja. I wtedy usłyszałem imię i nazwisko: Charley Patton. Tego samego wieczoru poszedłem do basisty jednego z lokalnych zespołów i opowiedziałem mu o tych dziwnych dźwiękach, które brzmiały jak skrzypce. Wtedy dowiedziałem się, że to slide. Długo zastanawiałem się: "Co to do cholery jest?!".
Od razu zacząłeś grać za pomocą slide’a?
Za pierwszy slide posłużyła mi buteleczka lakieru do paznokci, którą zabrałem mojej starszej siostrze. Nigdy nie zapomnę tego różowego koloru. Miałem z tego powodu duże kłopoty. Moją pierwszą gitarą był Hofner V3 z wieloma przyciskami. Niemiecki marynarz zastawił go w lombardzie i oczywiście przepuścił wszystkie pieniądze. Wydaje mi się, że kupiłem go w Hamburgu. Tydzień później dostałem 25-watowy wzmacniacz firmy Laney. Od tego momentu, chyba przez rok nie wychodziłem ze swojej sypialni. Nie liczyło się dla mnie wtedy nic innego.
Blues znalazł się w centrum twoich muzycznych inspiracji?
Bez wątpienia tak. Wydaje mi się, że wszystko co kiedykolwiek napisałem, w pewien sposób zaczęło się od bluesa. Choć fragment "stood still on highway" w utworze "Road To Hell" brzmi zupełnie jak gospel…
Co przekonało cię do Stratocasterów?
Do zakupu mojego pierwszego Strata zainspirował mnie Ry Cooder, kiedy usłyszałem go w Newcastle City Hall. Solówka w Dark End Of The Street po prostu rozłożyła mnie na łopatki. Musiałem od razu wiedzieć skąd bierze się takie brzmienie i jak je uzyskać. Mój pierwszy Strat pochodził z 1962 roku, kosztował jakieś 220 funtów i był cały różowy. Oto krótka historia tego, skąd pochodzi mój "Pinky".
Obecnie grasz na włoskiej gitarze Maranello. Dlaczego "Pinky" poszedł w odstawkę?
Wiele osób uwielbia moje pierwsze płyty, ponieważ Pinky brzmi momentami jak gitara hawajska. Prawda jest taka, że ten słodki dźwięk powstał zupełnie przypadkowo. Prawdziwy Strat powinien mieć znacznie mocniejsze brzmienie. Wracając jednak do tematu. Przechadzałem się kiedyś po Denmark Street i zobaczyłem tę śmiesznie wyglądającą gitarę. Zapytałem sprzedawcę co to. Swoją drogą, koleś grał niesamowite rzeczy za pomocą slide’a. Odpowiedź była mało zachęcająca: "Nie chcesz tego, to straszne gówno". To była niebieska gitara Maranello. Powiedziałem, że wezmę ją do domu i za tydzień przyniosę pieniądze lub zwrócę instrument. Akcja strun w ogóle mnie nie obchodziła. I tak planowałem grać z kapodastrem założonym na trzecim progu. Każdy kto sięgał po ten instrument mówił: "Stary, nie rozumiem cię…". Brzmienie było fatalne. Dla mnie nie stanowiło to jednak problemu, ponieważ cały czas grałem slidem. Stąd właśnie wziął się "Bluey". To moja główna gitara od czasu Stony Road.
Czy "Pinky" towarzyszy ci jeszcze w trasie lub w studio?
Wciąż mam tę gitarę, jednak zawsze kiedy na niej gram, pojawia się pewien problem w postaci swojego rodzaju przepięć. Mój Boże, ile ja się wycierpiałem przez ten instrument. Kiedy grałem swój pierwszy koncert na Wembley chciałem, żeby wszystko się udało. Mam obsesję na punkcje tego wyciszenia w środku "I Can Hear Your Hearbeat". Takie patenty to coś, co łączy mnie z Markiem Knopflerem. Wyciszenie w Telegraph Road to jeden z moich ulubionych momentów jakie kiedykolwiek zapisały się na kartach historii muzyki. Tak więc, gram na Wembley, skręcam potencjometr głośności do szóstki i nagle światła się przyciemniają a z głośników dobiega przeraźliwe "yeawoooww". Jeszcze trochę a w ogóle nie byłbym w stanie skończyć koncertu, bo nikt nie potrafił opanować sytuacji. Nic nie było w stanie pomóc tej gitarze. Próbowaliśmy wszystkiego, w tym folii aluminiowej i specjalnych cichych przystawek. Niestety w ich przypadku, Strat brzmiał tak, że w ogóle nie miałem ochoty na nim grać.
Oprócz La Passione, zaangażowałeś się w inny ambitny projekt, czyli The Blue Guitars. Oprócz muzyki, wydawnictwo zawierało również bogato ilustrowaną książkę…
Nagraliśmy 11 płyt. Każda opowiadała o innej odmianie bluesa. Staraliśmy się jak najlepiej odwzorować oryginalne brzmienia z tamtych czasów. Andy Fairweather Low pożyczył nam oryginalne, małe wzmacniacze Supro. Mieliśmy też takie same mikrofony. Było przy tym dużo zabawy. Zrobiłem ilustracje do wszystkich 11 płyt. Zestaw z książką kosztował 30 euro. Sprzedaliśmy ich 170 tysięcy. Wytwórnie płytowe wciąż nie rozumieją tego co się wydarzyło! Rozumiem, że świat poszedł do przodu i wszyscy się starzejemy, ale branża muzyczna zabija obecnie kulturę. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Rok temu wydarzyło się coś, w co nie mogłem uwierzyć. Don Henley z The Eagles wydał swój solowy album. Mogłem go posłuchać na YouTube jeszcze zanim pojawił się w szerokiej dystrybucji. Gdyby było trzeba, wsiadłbym w auto, pojechał do Maidenhead albo Windsor, wszedł do sklepu muzycznego i po prostu kupił tę płytę. Ale po co, skoro można siedzieć w domu? Po co ktokolwiek miałby kupować płyty, skoro można ich słuchać za darmo? I nikt nie rozumie, że tak nie powinno być… W zeszłym roku przyszli do mnie ludzie i zakomunikowali: "Prawdopodobnie tego nie wiesz, ale Blue Guitars nie da się ściągnąć z intertnetu". Odpowiedziałem, że świetnie zdaję sobie z tego sprawę i nie chcę, żeby ktokolwiek ściągał te płyty z sieci. Byli zdziwieni i pytali dlaczego. Odpowiedziałem, że nikt nie kupiłby wtedy książki. Wydaje mi się, że te 170 tysięcy sprzedanych zestawów to właśnie zasługa tego, że trzeba było je kupić. Jeśli dajesz ludziom możliwość nabycia czegoś za 22 jabłka, zamiast 30, to nawet jeśli powiesz im, że ta druga opcja jest lepsza i tak wybiorą tańszą. Taka już jest ludzka natura…
Czyli twoje doświadczenia związane ze streamingiem muzyki i nielegalnym pobieraniem plików, nie są najlepsze…
Tak. Najlepiej pokazuje to przypadek "Driving Home For Christmas". To nigdy nie miał być singiel. Utwór był częścią składanki (New Light Through Old Windows: The Best Of Chris Rea, 1988 dop. red.). W każde święta dostawaliśmy mały prezent w postaci wzrostu sprzedaży tego albumu. Sytuacja zmieniła się kiedy piosenka trafiła na YouTube. Sprzedaż spadła o 90 procent, ponieważ ludzie nie muszą już kupować płyty. Skoro mogą mieć jeden utwór za 32 pensy, po co im cały album? Ja jestem szczęściarzem bo udało mi się wyjść na swoje. Szkoda mi jednak wszystkich młodych, współczesnych Chrisów Rea, którzy nie chcą być gwiazdkami pop, bo za bardzo kochają muzykę. Tylko gdzie mają z nią pójść? To co dzieje się z branżą jest po prostu straszne. Potencjał takich muzyków jak Derek Trucks zostaje kompletnie zaprzepaszczony. W starym świecie, pisałyby o nim wszystkie gazety, a ja mógłbym go obejrzeć w The Old Grey Whistle Test (program muzyczny nadawany przez stację BBC2 w latach 70. - dop. red.). Nazwiskami takich artystów powinno się nazywać ulice!